ROZDZIAŁ PIĄTY

Do piątkowego popołudnia pan Crenshaw nie przekazał nam nic na temat eksperymentalnego leczenia. Może pan Aldrin się mylił. Może pan Aldrin wybił mu to z głowy. Sieć huczy od rozmów, przeważnie w prywatnych grupach dyskusyjnych, wygląda jednak na to, że nikt nie wie, na kiedy są zaplanowane próby na ludziach ani gdzie się odbędą.

Nie rozpowszechniam w Internecie informacji, które przekazał nam pan Aldrin. Nie zabraniał rozmów na ten temat, ale byłoby to nie w porządku. Rozzłościłoby go, gdyby pan Crenshaw zmienił decyzję, a wszyscy się rozczarowali. I tak wygląda na rozgniewanego, kiedy nas odwiedza.

Pokaz w planetarium to „Eksploracja planet zewnętrznych i ich satelitów”. Odbywa się od Dnia Pracy, co oznacza, że nie będzie tłoku, nawet w sobotę. Idę wcześnie, na pierwszy pokaz, na którym zwykle jest mniej ludzi nawet w dni, gdy do planetarium przychodzą tłumy. Tylko co trzeci fotel jest zajęty, dzięki czemu Eric, Linda i ja możemy zająć cały rząd, nie siedząc zbyt blisko innych.

Widownia pachnie zabawnie, jak zawsze. Czuję to samo znane mi podniecenie, gdy gasną światła i ciemnieje sztuczny nieboskłon. Choć te światełka na kopule nie są prawdziwymi gwiazdami, to przecież chodzi o gwiazdy. Światło nie jest takie stare; nie wygładziła go podróż przez miliardy miliardów lat — rzuca sieje z projektora na odległość mniejszą niż dziesięciotysięczna część sekundy świetlnej — ale i tak mi się podoba.

Nie podoba mi się za to długie wprowadzenie mówiące o tym, co wiedzieliśmy setki lat temu i pięćdziesiąt lat temu, i tak dalej. Chcę wiedzieć, co wiemy teraz, a nie to, co mogli usłyszeć moi rodzice, kiedy byli dziećmi. Co za różnica, że ktoś dawno temu myślał, iż na Marsie istnieją kanały?

W pluszu mojego siedzenia kryje się twardy, szorstki guzek. Wyczuwam go pod palcami — ktoś przykleił tam gumę albo cukierka, którego nie usunął do końca środek czyszczący. Odkąd go zauważyłem, nie mogę przestać zwracać na niego uwagi. Wsuwam broszurę pomiędzy siebie a ten szorstki punkt.

Wreszcie program przenosi się do teraźniejszości. Wykonane przez próbniki kosmiczne najnowsze zdjęcia zewnętrznych planet są znakomite. Symulacje przelotów sprawiają, że omal nie wyskakuję z fotela, by zanurzyć się w grawitację kolejnych ciał niebieskich. Żałuję, że nie mogę się tam znaleźć osobiście. Kiedy byłem mały i widziałem w wiadomościach ludzi w przestrzeni kosmicznej, chciałem być astronautą, ale wiedziałem, że to niemożliwe. Nawet gdybym poddał się nowej, „dożywotniej” kuracji i żył wystarczająco długo, pozostałbym autystyczny. „Nie smuć się tym, czego nie możesz zmienić”, mawiała mama.

Nie dowiaduję się niczego, czego bym już nie wiedział, ale pokaz i tak mi się podoba. Po zakończeniu jestem głodny. Minęła już zwykła dla mnie pora lunchu.

— Może zjedlibyśmy lunch? — proponuje Eric.

— Jadę do domu — odpowiadam. Mam w domu dobre, suszone mięso i jabłka, które zaraz przestaną być kruche.

Eric kiwa głową i odwraca się.


* * *

W niedzielę idę do kościoła. Przed rozpoczęciem mszy organista gra Mozarta. Muzyka pasuje do podniosłości wyznania. Wszystko pasuje, tak jak powinny pasować do siebie koszula, marynarka i krawat, nie takie same, ale dobrze dobrane. Chór śpiewa ładny hymn Ruttera. Nie lubię Ruttera tak jak Mozarta, lecz nie boli mnie od tego głowa.

Poniedziałek jest chłodniejszy. Z północnego wschodu wieje wilgotny, przenikliwy wiatr. Nie jest tak zimno, by założyć marynarkę lub sweter, niemniej zrobiło się przyjemniej. Wiem, że najgorsza część lata jest już za nami.

We wtorek znowu się ociepliło. We wtorki robię zakupy spożywcze. We wtorki sklepy są mniej zatłoczone, nawet jeśli wypada wtedy pierwszy dzień miesiąca.

Obserwuję ludzi w spożywczym. Kiedy byłem dzieckiem, mówiono nam, że niedługo nie będzie już sklepów spożywczych. Każdy zamówi sobie jedzenie przez Internet z dostawą do domu. Sąsiedzi robili tak przez pewien czas i moja matka uznawała to za głupie. Zwykle kłóciła się o to z panią Taylor. Twarze im błyszczały, a głosy przypominały zgrzytające o siebie noże. Jako dziecko sądziłem, że się nienawidzą, potem jednak nauczyłem się, że dorośli — ludzie — mogą nie zgadzać się ze sobą i kłócić, nie czując do siebie niechęci.

Nadal są takie miejsca, gdzie dostarczają produkty spożywcze, tutaj jednak wszystkie firmy, które oferowały taką usługę, zbankrutowały. Teraz można zamówić dla siebie artykuły, które przenoszone są do sektora „szybkiego odbioru”, skąd taśmociąg dostarcza pudło prosto na parking. Sam tak robię, ale niezbyt często. Kosztuje dziesięć procent drożej, a dla mnie bardzo ważne jest samo doświadczenie robienia zakupów. Tak właśnie mówiła moja mama. Według pani Taylor, i bez tego doznawałem wystarczająco silnego stresu, lecz mama utrzymywała, że pani Taylor jest zbyt wrażliwa. Czasami żałowałem, że to pani Taylor nie jest moją matką, ale potem miałem z tego powodu wyrzuty sumienia.

Kiedy ludzie w spożywczym robią zakupy sami, często wyglądają na zmartwionych i skupionych, i ignorują innych. Mama nauczyła mnie właściwych zachowań w sklepach i większość reakcji przychodziła mi z łatwością, pomimo panujących w nich hałasu i zamieszania. Ponieważ nikt nie oczekuje, że będzie przystawał i gawędził z nieznajomymi, ludzie unikają kontaktu wzrokowego, co ułatwia dyskretne przyglądanie się im bez ryzyka, że ich to zdenerwuje. Nie obchodzi ich, że nie patrzę im prosto w oczy, choć grzeczność nakazuje przynajmniej przez chwilę popatrzeć na osobę przyjmującą od ciebie pieniądze lub kartę.

Grzecznie jest bąknąć coś na temat pogody, nawet jeśli stojący przed tobą w kolejce powiedział wcześniej dokładnie to samo, choć nie jest to konieczne.

Czasami się zastanawiam, jacy są normalni ludzie, a najczęściej robię to właśnie w sklepach spożywczych. Na lekcjach umiejętności codziennych uczono nas sporządzania listy zakupów i przechodzenia z jednej alejki do drugiej, przy jednoczesnym odhaczaniu na liście kolejnych zakupów. Nauczyciel doradzał nam, byśmy wcześniej sprawdzali ceny w gazecie, zamiast porównywać je, stojąc w przejściu między półkami. Myślałem, zgodnie z tym, co nam powiedział, że uczy nas, jak robią zakupy normalni ludzie.

Lecz blokujący alejkę mężczyzna widocznie nie uczestniczył w takich zajęciach. Wygląda na normalnego, ale ogląda każdy słoik z sosem do spaghetti, porównując ceny i czytając etykietki. Stojąca za nim krótkowłosa, siwa kobieta w okularach o grubych szkłach stara się zerknąć ponad jego ramieniem na tę samą półkę. Wydaje mi się, że chce kupić któryś z sosów po mojej stronie alejki, lecz mężczyzna stoi jej na drodze, a ona nie zamierza zwracać mu uwagi. Ani ja. Napięte mięśnie twarzy uwypuklają mu brwi, policzki i brodę. Ma połyskliwą skórę. Jest zły. Siwowłosa kobieta i ja doskonale wiemy, że dobrze ubrany mężczyzna może wybuchnąć, gdy się go zaczepi.

Nagle podnosi głowę i dostrzega moje spojrzenie. Robi się czerwony na twarzy.

— Mógł pan coś powiedzieć! — mówi, przesuwając gwałtownie koszyk na drugą stronę i jeszcze bardziej tarasując drogę staruszce. Uśmiecham się do niej i kiwam głową; okrąża go, pchając koszyk. Dopiero potem sam go wymijam.

— To takie głupie — słyszę, jak pomrukuje. — Dlaczego wszystkie nie mogą być tego samego rozmiaru?

Nie jestem taki głupi, żeby mu odpowiedzieć, choć pokusa jest wielka. Jeśli ludzie mówią na głos, zakładają, że ktoś ich usłyszy. Oczekuje się ode mnie uwagi i słuchania, kiedy inni mówią, i wyćwiczyłem się tak, żeby w większości przypadków postępować właśnie w ten sposób. W spożywczym ludzie nie oczekują odpowiedzi i są źli, kiedy im jej udzielasz. Ten mężczyzna jest bardzo rozzłoszczony. Czuję, jak łomocze mi serce.

Przed sobą widzę dwójkę małych, rozchichotanych dzieci, ściągających z półek paczki przypraw. Do alejki zagląda młoda kobieta w dżinsach i rzuca ostrym tonem:

— Jackson! Misty! Odłóżcie to!

Podskakuję. Wiem, że nie mówi do mnie, ale od tego tonu aż bolą mnie zęby. Jedno dziecko piszczy, a drugie woła „Nie!”. Młoda kobieta mija mnie biegiem, twarz wykrzywia jej złość. Słyszę krzyk dziecka. Nie odwracam się. Chcę powiedzieć: „Spokojnie, spokojnie, spokojnie”, ale to nie moja sprawa. Nie powinno się uciszać innych, jeśli nie jest się ich szefem albo rodzicem. Słyszę inne kobiece głosy besztające matkę dzieci i czym prędzej skręcam w poprzeczną alejkę. Serce bije mi jak szalone, szybciej i mocniej niż zazwyczaj.

Ludzie przychodzą do takich sklepów, by usłyszeć ten hałas i zobaczyć innych ludzi, zagonionych, wściekłych i wyprowadzonych z równowagi. System zamówień online i dostaw zawiódł, ponieważ ludzie woleli przyjść do sklepu i zobaczyć innych ludzi, niż siedzieć w samotności i czekać na przesyłkę. Nie wszędzie. W niektórych miastach zamówienia online są bardzo popularne. Lecz tutaj… Okrążam umieszczony na środku stojak z winem i uświadamiam sobie, że minąłem odpowiednią alejkę. Rozglądam się uważnie dookoła i odwracam się.

Zawsze idę do alejki z przyprawami, niezależnie od tego, czy ich potrzebuję, czy nie. Gdy nie ma tutaj tłumów — a dzisiaj nie ma — zatrzymuję się i wdycham aromaty. Wyczuwam leciutką woń przypraw i ziół pomimo zapachu wosku, płynu do czyszczenia i gumy do żucia stojącego w pobliżu dzieciaka. Cynamon, kminek, goździki, majeranek, gałka muszkatołowa… nawet nazwy są interesujące. Mama lubiła używać przypraw i ziół. Pozwalała mi je wąchać. Niektórych nie lubiłem, lecz większość pachniała dobrze. Dziś potrzebuję przyprawy chili. Nie muszę przystawać i rozglądać się; wiem, na której półce znajdę czerwono-białe pudełko.


* * *

Nagle oblewam się potem. Przede mną stoi Marjory. Nie dostrzega mnie, ponieważ działa teraz w trybie zakupów spożywczych. Otworzyła pojemnik z przyprawami. Którymi?, zastanawiam się, dopóki powiew powietrza nie przynosi mi nieomylnej woni goździków. Mojej ulubionej. Szybko odwracam głowę i staram się skupić na półce z barwnikami, kandyzowanymi owocami i dekoracjami do ciast. Nie rozumiem, dlaczego znajdują się w tej samej alejce co przyprawy i zioła, ale tak właśnie jest.

Zauważy mnie? A jeśli tak, to czy się do mnie odezwie? A może ja powinienem powiedzieć coś do niej? Język urósł mi do rozmiarów cukini. Wyczuwam czyjąś bliskość. Ona czy ktoś inny? Gdybym naprawdę robił zakupy, nie obejrzałbym się. Nie chcę dekoracji do ciast ani kandyzowanych wiśni.

— Cześć, Lou — mówi. — Pieczesz ciasto?

Odwracam się, by na nią spojrzeć. Widuję ją jedynie u Toma i Lucii, czasem w samochodzie, kiedy jedzie na lotnisko albo z lotniska. Nigdy przedtem nie widziałem jej w tym sklepie. Nie bywa tutaj… albo nic o tym nie wiedziałem.

— Ja… ja tylko oglądam — wyjaśniam. Trudno mi rozmawiać. Nienawidzę się tak pocić.

— Ładne kolory — oznajmia tonem uprzejmego zainteresowania. Przynajmniej nie wyśmiała mnie na cały głos. — Lubisz ciasto owocowe?

— N… nie — odpowiadam, przełykając wielką gulę w gardle. — Myślę… myślę, że kolory są ładniejsze od smaku. — Błąd; smaki nie są ładne ani brzydkie, ale za późno już na zmianę.

Kiwa poważnie głową.

— Też tak uważam — rzuca. — Jak byłam mała i dostałam do zjedzenia swój pierwszy kawałek ciasta owocowego, spodziewa łam się, że będzie smaczne, bo ładnie wyglądało. A jednak mi nie smakowało.

— Czy… często robisz tutaj zakupy? — pytam.

— Nie — odpowiada. — Idę do przyjaciółki. Poprosiła mnie, żebym po drodze kupiła jej parę rzeczy. — Patrzy na mnie, a ja z całą mocą uświadamiam sobie, z jakim trudem przychodzi mi mówienie. Nawet oddychać mi ciężej, a spływający po plecach pot sprawia, że czuję się oślizgły. — Zawsze tutaj kupujesz?

— Tak.

— To może mi pokażesz, gdzie znaleźć ryż i folię aluminiową — prosi. Czuję w głowie pustkę, zaraz sobie jednak przypominam.

— Ryż znajduje się w trzeciej alejce pośrodku — mówię. — A folia w osiemnastej…

— Och, proszę cię — przerywa mi radosnym głosem. — Po prostu mi pokaż. Mam wrażenie, że łażę po tym sklepie od kilku godzin.

— Pokazać… Zaprowadzić cię? — Nagle czuję się głupio; oczywiście, że to właśnie miała na myśli. — Chodź — dodaję, zawracając wózkiem, przez co narażam się na wrogie spojrzenie tęgiej kobiety, pchającej wózek ze stertą artykułów.

— Przepraszam — mówię do niej; mija mnie bez słowa.

— Pójdę za tobą — proponuje Marjory. — Nie chcę denerwować ludzi…

Kiwam głową i zaczynam od ryżu, ponieważ znajdujemy się w siódmej alejce i jest po prostu bliżej. Zdaję sobie sprawę z obecności Marjory. Ta świadomość ogrzewa mi plecy na podobieństwo promieni słońca. Cieszę się, że nie widzi mojej twarzy; na niej również czuję ciepło.

Przyglądam siej ej, gdy penetruje półki z ryżem — długoziarnistym, krótkoziarnistym, brązowym, mieszanym, w pudełkach i torebkach. Nie ma pojęcia, gdzie znaleźć gatunek, o który jej chodzi. Ma jedną rzęsę dłuższą od pozostałych i bardziej brązową. Jej oczy mają więcej kolorów niż jeden oraz cętki w tęczówkach, co sprawia, że są jeszcze bardziej interesujące.

Większość oczu jest wielobarwna, zwykle jednak kolory są do siebie zbliżone. Błękitne oczy mają dwa odcienie błękitu albo błękitu i szarości, albo błękitu i zieleni, czy nawet cętkę lub dwie brązu. Większość ludzi tego nie dostrzega. Kiedy po raz pierwszy poszedłem po moją stanową kartę tożsamości, natknąłem się w formularzu na pytanie o kolor oczu. Próbowałem wypisać wszystkie barwy, jakie przybierają moje oczy, lecz rubryczka okazała się za mała. Poradzili mi, żebym wpisał „piwne”. Tak zrobiłem, lecz nie jest to jedyny kolor moich oczu. Tę barwę ludzie dostrzegają najczęściej, lecz dzieje się tak dlatego, że w rzeczywistości nie patrzą innym w oczy.

Podoba mi się kolor oczu Marjory, ponieważ to jej oczy i ponieważ podobają mi się wszystkie kolory, jakie przybierają. Lubię także wszystkie kolory jej włosów. Zapewne wpisała do formularza „brązowe”, lecz jej włosy mają wiele odcieni, jeszcze więcej niż oczy. W sklepowym świetle zmatowiały i zabrakło im pomarańczowego połysku, aleja wiem, że nadal tam jest.

— No i znalazłam — mówi. Trzyma pudełko białego ryżu długoziarnistego do szybkiego gotowania. — Teraz do folii! — komenderuje i uśmiecha się. — Mam na myśli gotowanie, nie szermierkę.[3]

Rewanżuję się uśmiechem, czując, jak naprężają mi się mięśnie policzków. Wiedziałem, że chodzi jej o folię. Czyżby uważała, że nie wiedziałem, a może po prostu żartowała? Prowadzę ją do skrzyżowania alejek na środku sklepu, a potem prosto do alejki z plastikowymi torebkami, pojemnikami do przechowywania żywności i rolkami przezroczystej folii, papieru śniadaniowego i folii aluminiowej.

— Gładko poszło — mówi. Szybciej wybrała folię niż ryż. — Dziękuję, Lou — dodaje. — Bardzo mi pomogłeś.

Zastanawiam się, czy powinienem powiedzieć jej o kasach ekspresowych. Może ją tym zdenerwuję? Ale wspomniała, że się spieszy.

— Kasy ekspresowe — bąkam. Czuję nagłą pustkę w głowie, a mój głos jest płaski i bez wyrazu. — O tej porze ludzie mają w wózkach więcej, niż informują znaki dotyczące kas ekspresowych…

— To takie frustrujące — mówi. — Który koniec jest szybszy? Z początku nie jestem pewien, o co jej chodzi. Obie kolejki przesuwają się z taką samą prędkością. Czytnik znajduje się pośrodku i tylko tam tempo może być szybkie lub wolne. Czeka, nie poganiając mnie. Może pytała, która kolejka do zwykłych kas jest szybsza, na wypadek gdyby nie chciała stanąć do kasy ekspresowej. Wiem. To kolejka najbliżej punktu obsługi klienta. Mówię jej, a ona kiwa głową.

— Przepraszam, Lou, ale muszę się pospieszyć — mówi. — Miałam spotkać się z Pam piętnaście po szóstej.

— Jest szósta siedem. Jeśli Pam mieszka daleko stąd, może nie zdążyć.

— Powodzenia — rzucam. Odprowadzam ją wzrokiem, gdy szybkim krokiem oddala się alejką, zgrabnie omijając kupujących.

— A więc tak wygląda — odzywa się ktoś za moimi plecami. Odwracam się. To Emmy. Sprawia jak zwykle wrażenie rozgniewanej. — Nie jest aż tak ładna.

— Ja uważam, że jest — odpowiadam.

— Widzę — mówi Emmy. — Zarumieniłeś się.

Czuję, jak płonie mi twarz. Może się czerwienię, ale Emmy nie musiała tego mówić. To niegrzeczne tak komentować publicznie czyjś wyraz twarzy. Milczę.

— Pewnie myślisz, że cię kocha — dodaje Emmy wrogim tonem. Uważa, że tak myślę, a ona sądzi, że się mylę i że Marjory mnie nie kocha. Smutno mi, że tak sądzi, a jednocześnie cieszę się, że potrafię to wszystko wywnioskować z tego, co powiedziała i w jaki sposób to zrobiła. Kilka lat temu nic bym nie pojął.

— Nie wiem — odpowiadam spokojnie i cicho. W głębi alejki jakaś kobieta zamiera z ręką na paczce plastikowych pojemników i zaczyna się nam przyglądać. — Nie masz pojęcia, co myślę — mówię do Emmy. — I nie masz pojęcia, co myśli ona. Próbujesz czytać w myślach. To błąd.

— Uważasz, że jesteś taki mądry — prycha Emmy. — Tylko dlatego, że pracujesz przy komputerach i zajmujesz się matematyką. Nic nie wiesz o ludziach.

Kobieta z głębi alejki podchodzi bliżej i zaczyna się nam przysłuchiwać. Boję się. Nie powinniśmy tak rozmawiać w miejscu publicznym. Nie powinniśmy rzucać się w oczy. Powinniśmy wtapiać się w tłum, wyglądać, mówić i zachowywać się jak normalni ludzie. Gdybym spróbował powiedzieć to Emmy, rozzłościłaby się jeszcze bardziej. Mogłaby powiedzieć coś głośno.

— Muszę iść — mówię do Emmy. — Już jestem spóźniony.

— Dokąd, na randkę? — dopytuje się. Słowo „randka” wymawia głośniej od pozostałych i wyższym tonem, co ma oznaczać ironię.

— Nie — odpowiadam cicho. Jeśli zachowam spokój, może się ode mnie odczepi. — Idę oglądać telewizję. Zawsze oglądam telewizję w… — Nagle nie mogę przypomnieć sobie dnia tygodnia. W głowie mam pustkę. Odwracam się, jak gdybym zdążył wypowiedzieć całe zdanie. Emmy śmieje się szorstko, lecz nie mówi nic, co mógłbym dosłyszeć. Wracam pospiesznie do alejki z przyprawami i zabieram paczkę z proszkiem chili, a potem idę w stronę kas. Do wszystkich ustawiły się kolejki.

W mojej kolejce stoi przede mną pięcioro ludzi. Trzy kobiety i dwóch mężczyzn. Jeden blondyn, pozostali mają ciemne włosy. Mężczyzna włożył błękitny pulower prawie w tym samym kolorze co pudełko w jego koszyku. Staram się myśleć tylko o kolorze, lecz jest bardzo głośno, a sklepowe światła sprawiają, że barwy różnią się od rzeczywistych. To znaczy takich, jakimi są w blasku słońca. Sklep też jest realnością. Rzeczy, których nie lubię, są równie prawdziwe, jak te, które lubię.

Mimo to łatwiej mi, kiedy rozmyślam o rzeczach, które lubię, a nie o takich, których nie lubię. Rozmyślanie o Marjory i Te Deum Haydna uszczęśliwia mnie. Kiedy pozwalam sobie na myślenie o Emmy, choćby na moment, muzyka robi się tak cierpka i mroczna, że mam ochotę uciekać. Skupiam się na Marjory, jak gdyby była przydzielonym mi w pracy zadaniem, a muzyka tańczy, coraz radośniejsza.

— Czy to twoja dziewczyna?

Sztywnieję i na wpół się obracam. To kobieta, która obserwowała Emmy i mnie; stanęła za mną w kolejce. W jaskrawym świetle sklepowych lamp jej oczy błyszczą, a wyschnięta szminka przybiera w kącikach ust krzykliwy pomarańczowy odcień. Uśmiecha się do mnie, ale nie jest to miły uśmiech. Raczej twardy, ograniczający się do samych ust. Nie odpowiadam, a ona odzywa się ponownie.

— Nie mogłam tego nie zauważyć — mówi. — Twoja przyjaciółka była taka wzburzona. Jest trochę… inna, nieprawdaż? — Błyska zębami w uśmiechu.

Nie wiem, co powiedzieć. Muszę się odezwać; patrzą na mnie wszyscy stojący w kolejce.

— Nie chcę być niegrzeczna — ciągnie kobieta. Mięśnie wokół jej oczu napinają się wyraźnie. — Chodzi o to… że zwróciłam uwagę na jej sposób mówienia.

Życie Emmy należy do Emmy. Nie jest życiem tej kobiety; nie ma prawa się dopytywać, co złego dzieje się z Emmy. O ile cokolwiek się dzieje.

— Musi być ciężko ludziom takim jak wy — mówi. Ogląda się na obserwujących nas ludzi w kolejce i chichocze cicho. Nie mam pojęcia, co ją tak rozbawiło. Moim zdaniem nie ma w tym nic śmiesznego. — Związki uczuciowe i dla nas bywają trudne — dodaje. Nie uśmiecha się już. Ma ten sam wyraz twarzy co doktor Fornum, kiedy wyjaśnia mi, co chciałaby, żebym zrobił. — Wam musi być jeszcze trudniej.

Stojący za nią mężczyzna ma dziwną minę. Nie umiem powiedzieć, czy się z nią zgadza, czy nie. Chciałbym, żeby ktoś kazał jej zamilknąć. Byłoby niegrzeczne, gdybym ja jej to zaproponował.

— Mam nadzieję, że cię nie zdenerwowałam — dodaje wyższym głosem, unosząc brwi. Czeka, aż udzielę jej właściwej odpowiedzi.

Obawiam się, że nie ma właściwej odpowiedzi.

— Nie znam pani — odzywam się cicho i spokojnie. Chcę przez to powiedzieć, że jej nie znam i nie mam ochoty na rozmowy o Emmy i Marjory czy na poruszanie jakichkolwiek osobistych tematów z kimś obcym.

Twarz jej tężeje. Odwracam się szybko. Za plecami słyszę „No cóż!”, co przypomina sapnięcie, i ciche mamrotanie jakiegoś mężczyzny: „Dobrze ci tak”. Domyślam się, że to ten stojący za tamtą kobietą, lecz nie oglądam się i nie patrzę na boki. Kolejka przede mną skurczyła się do dwojga osób. Patrzę prosto przed siebie, nie koncentrując się na niczym szczególnym, i próbuję znów usłyszeć muzykę, ale nic z tego. Dociera do mnie tylko hałas.

Gdy wynoszę zakupy na zewnątrz, lepki upał wydaje się jeszcze gorszy, niż kiedy wchodziłem do sklepu. Wyczuwam zapach wszystkiego: resztek słodyczy na wyrzuconych papierkach, łupinek owoców, gumy, dezodorantów i szamponu przechodniów, parkingowego asfaltu, spalin autobusów. Stawiam zakupy na bagażniku, otwierając drzwi samochodu.

— Hej — słyszę. Podskakuję i obracam się.

To Don. Nie spodziewałem się zobaczyć tutaj Dona. Nie spodziewałem się też zobaczyć tutaj Marjory. Ciekawe, czy inni członkowie grupy szermierczej też robią w tym sklepie zakupy.

— Cześć, brachu — dodaje. Ma na sobie koszulkę w prążki i ciemne, luźne spodnie. Nie widziałem wcześniej, żeby ubierał się w coś takiego; na fechtunek przychodzi w T-shircie i dżinsach albo kostiumie.

— Cześć, Don — mówię. Nie mam ochoty na rozmowę z Donem, chociaż jest przyjacielem. Jest za gorąco, a ja muszę zawieźć zakupy do domu i je pochować. Podnoszę pierwszą torbę i umieszczam ją na tylnym siedzeniu.

— Robisz tutaj zakupy? — pyta. Głupie pytanie, skoro sterczę przy samochodzie z torbami pełnymi produktów. Może myśli, że to wszystko ukradłem?

— Przyjeżdżam tutaj we wtorki — odpowiadam. Patrzy z dezaprobatą. Może uważa, że wtorki nie są odpowiednie na zakupy spożywcze, ale w takim razie co sam tutaj robi?

— Przychodzisz jutro na szermierkę? — pyta.

— Tak — odpowiadam. Wkładam do auta drugą torbę i zamykam tylne drzwi.

— Wybierasz się na ten turniej? — Patrzy na mnie w taki sposób, że mam ochotę odwrócić wzrok lub wbić go w ziemię.

— Tak — mówię. — A teraz muszę jechać do domu. — Mleko powinno być przechowywane w temperaturze nie wyższej niż 38 stopni Fahrenheita. Na parkingu jest co najmniej 90 stopni[4]i zakupione przeze mnie mleko zaraz się nagrzeje.

— Prawdziwy rutyniarz z ciebie, co? — pyta.

Nie wiem, czy istnieje fałszywy rutyniarz. Zastanawiam się, czy to coś takiego jak „prawdziwa kosa”.

— Robisz codziennie te same rzeczy? — chce wiedzieć.

— Nie te same rzeczy codziennie — prostuję. — Te same rzeczy w te same dni.

— Och, w porządku — uspakaja. — Cóż, do zobaczenia jutro, mój systematyczny przyjacielu. — Śmieje się. To dziwny śmiech, jakby Don wcale nie był rozbawiony. Otwieram przednie drzwi i wsiadam do samochodu. Don nic nie mówi ani nie odchodzi. Włączam silnik, a on gwałtownie wzrusza ramionami, jakby coś go ukąsiło.

— Do widzenia — mówię uprzejmie.

— Tak — mruczy przeciągle. — Cześć.

Wciąż tam stoi, kiedy ruszam z miejsca. Widzę go we wstecznym lusterku, dopóki nie wyjeżdżam na ulicę. Skręcam w prawo.

Gdy się oglądam, już go nie ma.


* * *

W moim mieszkaniu jest ciszej niż na zewnątrz, ale nie jest tak naprawdę cicho. Piętro niżej policjant Danny Bryce ma włączony telewizor i wiem, że ogląda show z udziałem publiczności. Wyżej pani Sanderson przeciąga krzesła do kuchni; robi tak co wieczór. Słyszę tykanie budzika i cichutki szum zasilacza swojego komputera. Waha się nieznacznie wraz ze zmianami natężenia mocy. Z zewnątrz napływa hałas: stukot pociągu podmiejskiego, jęk ruchu ulicznego, głosy na podwórku.

Trudniej mi ignorować hałasy, kiedy jestem rozgniewany. Włączam muzykę. Nakłada się na inne dźwięki, lecz one wciąż są obecne, niczym zabawki wepchnięte pod gruby dywan. Chowam zakupy, ścierając z kartonu z mlekiem kropelki skondensowanej wilgoci, i nastawiam głośniej muzykę. Nie za głośno; nie powinienem denerwować sąsiadów. W odtwarzaczu znajduje się płyta z Mozartem. Zwykle pomaga. Czuję, jak powolutku opuszcza mnie napięcie.

Nie wiem, dlaczego zaczepiła mnie tamta kobieta. Nie powinna była tego robić. Sklep spożywczy to teren neutralny; nie powinna tam rozmawiać z nieznajomymi. Byłem bezpieczny, dopóki nie zwróciła na mnie uwagi. Gdyby Emmy nie mówiła tak głośno, nic by nie zauważyła. Sama tak powiedziała. Nie przepadam za Emmy. Czuję, jak czerwienieje mi kark na myśl o tym, co wygadywała ona i tamta kobieta.

Rodzice mówili, że nie powinienem obwiniać ludzi za to, iż dostrzegają, że jestem inny. Nie powinienem mieć pretensji do Emmy. Powinienem raczej przyjrzeć się sobie i rozważyć, co się wydarzyło.

Nie chcę tego robić. Nie uczyniłem nic złego. Muszę robić zakupy w spożywczym. Miałem powód, żeby tam być. Zachowywałem się odpowiednio. Nie rozmawiałem z nieznajomymi ani nie mówiłem do siebie na głos. Nie zajmowałem w alejce więcej miejsca, niż powinienem. Marjory jest moją przyjaciółką. Rozmowa z nią nie była niczym złym, tak samo okazana jej pomoc w odszukaniu ryżu i folii aluminiowej.

Emmy się myliła. Emmy mówiła za głośno i to dlatego tamta kobieta zwróciła na nas uwagę. Mimo to powinna była zajmować się własnymi sprawami. To nie moja wina, że Emmy mówiła za głośno.

Загрузка...