Jechała za mną w swoim jasnoniebieskim midgecie do pubu po wschodniej stronie Oxfordu, gdzie zażyczyła sobie dużego, zimnego i mocnego drinka zwieńczonego plasterkiem owocu.
– Tata dawał straszliwy wycisk Notebookowi – powiedziała, wydymając wargi w stronę słomki sterczącej jak maszt w zamykającym szklankę plasterku.
– Niektóre nigdy się nie uczą – odparłem.
Pokiwała głową. Osiągnęliśmy uprzejmy kompromis, pomyślałem: ona pośrednio przeprosiła za zachowanie konia, a ja przyjąłem do wiadomości, że jej ojciec zrobił, co było w jego mocy, żeby nauczyć go skakać. Niektórzy trenerzy, ale nie ci o takiej pozycji jak William Finch, uważali, że tak naprawdę najlepszym miejscem do uczenia niedoświadczonych koni do skoków są właśnie wyścigi: przypominało to wysyłanie dziecka na Mount Everest bez wcześniejszego pokazania mu, jak się wspinać.
– Co sprawiło, że zostałeś księgowym? – spytała. – To taka nudna praca.
– Tak uważasz?
Zaprezentowała mi swoje duże oczy w pełnej krasie.
– Skoro tak nie myślisz… – odparła. Przechyliła nieco głowę, zastanawiając się. – Nie wyglądasz na sztywnego nudziarza i nie zachowujesz się jak sztywny nudziarz, więc powiedz, jak to było.
– Sędziowie są trzeźwi, pielęgniarki są oddane, górnicy są bohaterami, pisarze piją.
– Czyli, innymi słowy, ludzie nie zawsze pasują do stereotypów.
– Jak już zauważyłaś – odparłem. Uśmiechnęła się.
– Znałam Trevora, od kiedy skończyłam sześć lat.
Z grubej rury. Trevora, który był kompletnie pozbawiony wyobraźni, można było z pewnością zakwalifikować jako sztywnego nudziarza.
– Mów dalej – powiedziała. – Dlaczego?
– Bo to bezpieczny zawód. Daje gwarancję zatrudnienia. Dobrze płatny. Najzwyklejsze powody.
Spojrzała na mnie bystro.
– Kłamiesz.
– Dlaczego tak myślisz?
– Ludzie, którzy dla przyjemności nadstawiają karku w wyścigach konnych, nie pragną za wszelką cenę bezpieczeństwa, gwarancji zatrudnienia i pieniędzy.
– No to niech będzie, że mama mnie namówiła – odparłem żartobliwie.
– Zmusiła cię do tego?
– Nie. – Zawahałem się, bo jeszcze nigdy w życiu nikomu nie powiedziałem, dlaczego dorastając czułem w sobie dziki zapał, równający się z siłą powołania.
Jossie czekała z zainteresowaniem.
– Miała nędznego księgowego – dodałem. – Obiecałem jej, że kiedy dorosnę, to się zajmę jej finansami. To było takie banalne.
– I zająłeś się?
– Nie. Zmarła.
– Smutna historia.
– Tak. Mówiłem ci. Czysta ckliwość.
Zakręciła słomką owocem i kpiący wyraz zniknął z jej oczu.
– Boisz się, że będę się z ciebie śmiała.
– Jestem pewien – odparłem.
– To w takim razie mnie wypróbuj.
– Cóż… moja mama była beznadziejną bizneswoman. Ojciec zginął w jakimś bezsensownym wypadku i musiała sama mnie wychowywać. Miała wtedy koło trzydziestki. Ja miałem dziewięć lat. – Zamilkłem. Jossie w ogóle się nie śmiała, więc ciągnąłem dalej: – Wynajęła dom nad samym morzem w Ryde i urządziła w nim pensjonat, niewiele różniący się od internatu. Był wygodny, ale nie miała pozwolenia na sprzedawanie alkoholi; właściwie to były takie kwatery. Ale mogła zawsze być w domu, kiedy przychodziłem ze szkoły, no i w czasie wakacji też.
– Odważnie postąpiła – oceniła Jossie. – Mów dalej.
– Możesz się domyślić.
Wypiła resztę płynu ze szklanki przez słomkę, gulgocząc.
– Jasne – powiedziała. – Była dobrą kucharką i umiała przyjmować gości, ale nie wiedziała, ile od nich za to brać.
– Płaciła też podatki od pieniędzy, które powinna wliczyć sobie w koszta.
– A to niedobrze?
– To czyste szaleństwo.
– Cóż, mów dalej – powiedziała zachęcająco. – Wyciągnięcie z ciebie czegoś jest gorsze, niż szukanie grzybów.
– Widziałem, że czasami płacze, przeważnie zimą, kiedy nie było gości. To raczej przykre doświadczenie dla mniej więcej dziesięcioletniego dzieciaka, więc mnie to martwiło. Chyba czułem też chęć opiekowania się nią. Mniejsza o to. Na początku myślałem, że ciągle płacze z powodu śmierci taty. Potem zorientowałem się, że płacze zawsze po spotkaniach z panem Jonesem, który był jej księgowym. Próbowałem skłonić ją do wyjawienia mi jej problemów, ale powiedziała, że jestem za mały…
Ponownie zamilkłem.
Jossie westchnęła i rzekła z rozgoryczeniem:
– No mów dalej.
– Powiedziałem jej, żeby spławiła pana Jonesa i zatrudniła kogoś innego. Odparła, że nic nie rozumiem, że jestem za mały. Obiecałem jej, że kiedy dorosnę, zostanę księgowym i uporządkuję jej sprawy finansowe. – Uśmiechnąłem się krzywo. – Kiedy miałem trzynaście lat, pewnego dnia poszła do Boots i kupiła dwieście aspiryn. Rozpuściła je w szklance wody i wypiła. Znalazłem ją na jej łóżku, kiedy wróciłem ze szkoły. Zostawiła mi list.
– Co w nim było?
– „Drogi Ro, przepraszam, kocham cię, Mama”.
– Biedna kobieta. – Jossie zmrużyła oczy. Nie śmiała się.
– Przygotowała testament – ciągnąłem. – Prosty, na najzwyczajniejszym druczku ze sklepu papierniczego. Zapisała mi wszystko, czyli właściwie niewiele poza jej rzeczami osobistymi. Przechowywałem wszystkie księgi rachunkowe i wyciągi bankowe. Przez kilka lat mieszkałem u różnych cioć i wujków, ale zawsze pamiętałem o tych księgach rachunkowych i w końcu dałem je przejrzeć innemu księgowemu. Powiedział mi, że wyglądało na to, jakby pan Jones pracował dla urzędu skarbowego, a nie dla swojej klientki. Wyznałem mu wtedy, że chcę być księgowym i poprosiłem, żeby mi dokładnie wyjaśnił, co pan Jones zrobił źle. Więc tak to było. To wszystko.
– Czy do tej pory zabijasz pana Jonesa, żeby wysuszyć łzy twojej matki? – Wrócił zaczepny ton, ale już lżejszy.
Uśmiechnąłem się.
– Lubię księgowość. Mógłbym nigdy w życiu nie pomyśleć o tej pracy, gdyby nie pan Jones.
– Więc niech Bóg błogosławi draniom.
– On był ultraprawy. Zadufany, nadęty dupek. Świat jest ciągle pełen takich panów Jonesów, którzy nie pokazują klientom, jak zgodnie z prawem unikać podatków.
– Hm?
– Niemądrze jest płacić podatki, kiedy nie trzeba. To oczywiste.
– A mimo to mnóstwo ludzi to robi. Wynika to albo z ignorancji, albo z tego, że ktoś im źle doradził.
Poprosiłem kelnera, by ponownie napełnił nam szklanki, i powiedziałem Jossie, że teraz jej kolej na wyjawienie rodzinnych sekretów.
– Moja mama? – spytała zaskoczona. – Myślałam, że wszyscy wiedzą o mojej mamie. Pływa łódkami kanoe w dół i w górę Amazonki, jak jo-jo, i odkrywa prymitywne plemiona. Przysyła wiadomości w postaci poważnych artykułów do jakichś nieznanych magazynów. Tata i ja nie widzieliśmy jej od lat. W styczniu dostajemy telegramy życzące nam szczęśliwego Bożego Narodzenia.
Dotarło do mnie.
– Christabel Saffray Finch! Nieustraszona podróżniczka, zgłębiająca lasy tropikalne?
– To moja mama – przytaknęła Jossie.
– Wielkie nieba.
– Raczej wielka szkoda.
– Trevor nigdy mi nic nie mówił – powiedziałem. – Ale to by chyba nie było w jego stylu.
Jossie wyszczerzyła zęby.
– Trevor to potępia. Trevor zawsze potępia też pocieszycielki mojego taty. Kiedyś nazywałam je ciociami. Teraz nazywam je Lida i Sandy.
– Jest bardzo dyskretny. – Nigdy nie słyszałem o Lidzie i Sandy, nawet na wyścigach, gdzie plotki są drugie po koniach. Ani o tym, że Christabel Saffray Finch, bohaterka filmów dokumentalnych poświęconych antropologii, jest żoną Williama.
– Sandy to jego wiecznie chora sekretarka – powiedziała Jossie. – Wymęczona z powodu nieustannie nękających ją bronchitów, bóli kręgosłupa i aborcji.
Roześmiałem się.
– A Lida?
Twarz Jossie wykrzywił grymas i nagle wyglądała na zagubioną i już podchmieloną.
– Lida wczepiła się w niego jak tasiemiec. Nie znoszę jej… Skupmy się lepiej najedzeniu; umieram z głodu.
Przejrzeliśmy menu i zamówiliśmy. Dopiliśmy nasze drinki i na kolację przeszliśmy do kilkuwiekowej sali: kamienne ściany, dębowe stropy, czerwony aksamit i delikatne światło.
Jossie jadła tak ochoczo, jakby człowiek w ogóle nie przybierał w pasie. Było to dla mnie odświeżające, jako że sam musiałem bardzo skrupulatnie wybierać dania.
– Taki fart – rzuciła z samozadowoleniem, topiąc masło na upieczonych w mundurkach ziemniakach.
Skonstatowałem, że miała farta nie tylko do szybkiego metabolizmu. Żywy umysł, fascynująca twarz, szczupła sylwetka: w naturze nie ma za grosz egalitaryzmu.
Przy większości stolików wokół nas siedziało po dwóch czy czterech ludzi i rozmawiało cicho, ale zdecydowanie najwięcej hałasu robiła liczna grupa ulokowana przy przeciwległej ścianie.
– Cały czas tu zerkają – powiedziała Jossie. – Znasz ich?
– Wygląda to na plecy Patyczaka Elroya.
– To on? Świętuje wygraną?
Patyczak Elroy, który zawdzięczał swoje przezwisko niesłychanie chudym nogom, unikał spotkania ze mną w szatni w Towcester i musiał być szczerze niepocieszony, że jem kolację w jego ulubionym pubie. Był dżokejem i jednym z moich klientów, ale nie wiadomo było, jak długo jeszcze taki stan się utrzyma. Nie byłem obecnie szczególnie lubianą przez niego osobą.
Źródłem hałasu nie był jednakże on, tylko starszy mężczyzna wyglądający na upartego, obdarzony przez naturę donośnym głosem.
– Odwróć wzrok – poprosiłem Jossie.
Duże oczy spojrzały na mnie znad sałatki i steku.
– Strusia polityka? – spytała. Pokiwałem głową.
– Jak schowamy głowy w piasek, burza nas ominie.
Jednakże wyglądało na to, że burza przybiera na sile. Słowa takie jak „sukinsyn” z łatwością przebijały się przez szum rozmów i większość klientów restauracji zaczęła zdradzać oznaki zainteresowania.
– Nasz kłopot wstał – powiedziała Jossie bez cienia obawy – i kieruje się w tę stronę.
– Cholera.
Uśmiechnęła się szeroko.
– Tylko nie zemdlej.
Kłopot podszedł powolnym krokiem lekko wstawionego człowieka. Jego wiek oceniłem na pod pięćdziesiątkę. Mierzył jakieś pięć stóp osiem cali, miał krótkie, ciemne włosy, zarumienione policzki i agresywne oczy.
– Mój syn powiedział mi, że to ty jesteś ten sukinsyn Roland Britten. – Obwieścił to bardzo głośnym, lecz nieco niewyraźnym głosem.
Zignorowanie go byłoby jednoznaczne z wywołaniem bójki. Odłożyłem nóż i widelec. Oparłem się plecami o oparcie krzesła. Zachowywałem się tak, jakby zadał mi uprzejme pytanie.
– Czy Patyczak Elroy jest pańskim synem?
– Zgadza się, do cholery, jest – odparł.
– Wygrał dzisiaj wyścig w dobrym stylu – powiedziałem. – Dobra robota.
To go pohamowało na chyba niecałe dwie sekundy.
– On nie potrzebuje twoich pochwał.
Czekałem w milczeniu. Elroy senior pochylił się, mocno zionęło od niego alkoholem, i w oskarżycielskim geście wskazał palcem na mój nos.
– Zostaw mojego syna w spokoju, rozumiesz? Nie robi nikomu krzywdy. Nie chce, żeby taki sukinsyn jak ty napuszczał na niego pracowników skarbówki. Wiesz, kim ty jesteś? Judaszem. Działasz za jego plecami. Cholerna wtyka, oto kim jesteś.
– Nie doniosłem na niego.
– Że niby co? – Wojowniczo machał palcem w tę i z powrotem. – Kosztujesz go kupę kasy, prawda, i jeszcze ten urzędas. Taki sukinsyn jak ty powinien siedzieć w pudle. Dobrze by ci to zrobiło.
Koło Elroya pojawił się szef kelnerów.
– Przepraszam pana bardzo – zaczął. Elroy wskoczył na niego jak byk:
– Ty spływaj. Ty majordomusie, czy kimkolwiek jesteś. Spływaj. Powiem, co mam do powiedzenia, a jak już to powiem, to usiądę, rozumiesz? Nie wcześniej.
Kelner tchórzliwie się oddalił i Elroy skoncentrował się na swoim głównym celu. Jossie patrzyła na niego z odrazą, co mu zupełnie nie przeszkadzało.
– Słyszałem, że dopiero co ktoś cię zamknął na dziesięć dni czy coś takiego i uciekłeś. Cholerna szkoda. Zasługujesz na to, żeby być zamkniętym, naprawdę. Taki sukinsyn jak ty. Niezależnie, kto wpadł na to, żeby ciebie zamknąć, miał świetny pomysł.
Nic nie mówiłem. Elroy na wpół się odwrócił, ale jeszcze absolutnie nie skończył. Po prostu zwracał się do szerszej widowni.
– Wiecie, co ten sukinsyn zrobił mojemu synowi?
Ludzie odwrócili oczy w typowo brytyjskim geście zażenowania, ale usłyszeli odpowiedź, niezależnie od tego, czy tego chcieli, czy nie.
– Ten lizusowski, oślizły sukinsyn poszedł na czworakach do urzędnika skarbówki i powiedział mu, że mój syn ma trochę pieniędzy, od których nie zapłacił podatków.
– Nie zrobiłem tego – powiedziałem do Jossie.
Ponownie zwrócił się w moją stronę i podstawił mi sztywny palec pod nos.
– Cholerny kłamca. Dla takich cholernych sukinsynów jak ty, zamknięcie to o wiele za mało.
Zjawił się właściciel, a za nim kręcił się kelner.
– Panie Elroy – powiedział właściciel z kurtuazją. – Butelka wina dla pańskich przyjaciół, na koszt firmy. – Przywołał palcem kelnera, który zręcznie zaprezentował butelkę czerwonego Bordeaux.
Właściciel był młody i dobrze ubrany i przypominał mi Viviana Iversona. Jego taktyka zadziałała nadspodziewanie skutecznie i Elroy, rzuciwszy jeszcze kilka „sukinsynów”, odszedł do swojego stolika, mamrocząc coś pod nosem.
Ludzie przy innych stolikach przyglądali się całej sytuacji, maskując zainteresowanie ożywionymi rozmowami, a kelner wyciągnął korek z butelki i zaczął nalewać darmowe wino przyjaciołom Elroya. Właściciel ponownie zbliżył się do naszego stolika.
– Pańska kolacja będzie na koszt firmy, proszę pana. – Zamilkł na chwilę taktownie. – Pan Elroy to ceniony przez nas klient.
Skłonił się lekko i oddalił, nie czekając na odpowiedź.
– Jak super się zachował – powiedziała Jossie, bliska wybuchu.
– Jak profesjonalnie. Wlepiła we mnie wzrok.
– Często siedzisz bez ruchu i pozwalasz ludziom nazywać siebie sukinsynem?
– W tygodniu raz i dwa razy w niedzielę.
– Mięczak.
– Gdybym wstał i go walnął, nasze steki zdążyłyby ostygnąć.
– Mój już ostygł.
– Zamów nowego – rzekłem.
Zabrałem się do jedzenia, a Jossie po chwili zrobiła to samo.
– Mów dalej – powiedziała. – Nie mogę się doczekać. O co w tym wszystkim chodziło? – Rozejrzała się po restauracji. – Wszyscy teraz o tobie szepczą i chyba nie darzą cię zbytnią sympatią.
– W zasadzie – zacząłem, przebijając sałatę widelcem – ludzie nie powinni oczekiwać, że ich księgowy pomoże im łamać prawo.
– To o Patyczaku?
– A księgowi niestety nie mogą rozmawiać o sprawach swoich klientów.
– Mówisz poważnie? Westchnąłem.
– Klient, który chce, żeby jego księgowy przymknął oko na unikanie podatków na ogromną skalę, nie będzie zachwycony, kiedyjego księgowy odmówi.
– Mhm. – Przeżuwała starannie. – Rozumiem.
– I księgowy, który doradzi swojemu klientowi, żeby ujawnił swoje dochody i zapłacił podatek, bo w przeciwnym razie niedobrzy ludzie z urzędu skarbowego z pewnością się o tym dowiedzą, i klient oprócz podatku będzie musiał zapłacić jeszcze dodatkowo karę i kiepsko na tym wyjdzie, bo dostanie mu się nie tylko za to jedno wykroczenie, ale już do końca życia każde jego kolejne oświadczenie podatkowe będzie szczegółowo sprawdzane i już zawsze będzie nękany o każdego pensa, i inspektorzy podatkowi będą o drugiej nad ranem przeszukiwać wszystkie zakątki jego domu… – Nabrałem powietrza -…taki księgowy może być niepopularny.
– Nierozsądne.
– I księgowy, który odmawia złamania prawa i mówi, że jeśli jego klient na to nalega, to będzie musiał powierzyć swoje sprawy finansowe komuś innemu, to właśnie taki księgowy ma szansę być nazwanym sukinsynem.
Skończyła stek i odłożyła nóż i widelec.
– Czy taki hipotetyczny księgowy donosi na swojego klienta urzędnikowi urzędu skarbowego?
Uśmiechnąłem się.
– Jeśli klient już nie jest jego klientem, on nie wie, czyjego były klient unika podatków czy nie. Więc nie, nie donosi.
– Czyli Elroy zupełnie nie miał racji…
– Mhm – powiedziałem. – To on wymyślił interes, z którego Patyczak ciągnął kasę. Właśnie dlatego jest taki wściekły. A ja nie powinienem ci tego mówić.
– Źle to się dla ciebie skończy, tak, wylecisz?
– Z hukiem. – Napiłem się wina. – Zadziwiające, jak wielu ludzi stara się nakłonić swoich księgowych do pomagania im w przekrętach podatkowych. Wydaje mi się, że jak ktoś chce zrobić przekręt, to ostatnią osobą, której powinien o tym powiedzieć, jest jego księgowy.
– Można to zrobić i po prostu siedzieć cicho, co?
– Jeśli chcą na siebie wziąć ryzyko.Roześmiała się cicho.
– Jakie ryzyko? Unikanie podatków jest sportem narodowym.
Ludzie nigdy nie rozumieli zbyt dobrze kwestii podatkowych, pomyślałem. Bezwzględność, z jaką można dzisiaj egzekwować podatki, usuwa właścicieli ziemskich epoki wiktoriańskiej w cień, a dzisiejszym komornikom przysługują niesłychanie szerokie uprawnienia w kwestii wejścia na czyjąś posesję i jej przeszukania.
– Dużo bezpieczniej jest okraść swojego pracodawcę niż poborcę podatkowego – powiedziałem.
– Chyba żartujesz.
– Wybierz sobie ciastka – powiedziałem.
Jossie spojrzała na zbliżający się wózek z ciastkami i zdecydowała się na cztery małe, wypełnione kremem babeczki w polewie czekoladowej.
– A ty nie jesz? – spytała.
– Pomyśl o Tapestry w środę.
– Nic dziwnego, że dżokeje szybko tyją, kiedy w końcu pozwalają sobie jeść. – Z satysfakcją zdrapała łyżeczką gęstą, ciemnobrązową polewę. – Dlaczego bezpieczniej okraść pracodawcę?
– Bo on nie może sprzedać twoich rzeczy, żeby odzyskać swoje pieniądze.
Duże oczy zrobiły się jeszcze większe.
– Niech mnie! – powiedziała.
– Jak wpadniesz w długi, sąd może wysłać komorników, aby wzięli twoje meble. Jeśli zamiast tego ukradniesz, to nie mogą tego zrobić.
Zastygła na chwilę, mając jeszcze pełne usta, potem zaczęła dalej przeżuwać i przełknęła.
– Mów dalej – rzekła w końcu. – Zamieniam się w słuch.
– Cóż… to kradzież jest sportem narodowym, a nie unikanie podatków. Drobna kradzież. Podwędzanie. Przekręty. Większość kradzieży sklepowych popełniają pracownicy, a nie klienci. Nikt tak naprawdę nie wini dziewczyny sprzedającej cały dzień rajstopy, jeśli idąc do domu, wkłada sobie jedną parę do torebki. Naciąganie pracodawców traktowane jest właściwie jako prawowite źródło dodatkowych dochodów, a jeśli firma produkcyjna zatrudnia wydajnie pracującego kontrolera przy wyjściu dla personelu, faktycznie dochodzi do buntu, aż nie zostanie on usunięty.
– Bo powstrzymuje wyciekający z zakładu strumień kluczy francuskich i wózków widłowych?
Uśmiechnąłem się szeroko.
– Można by nakarmić niejedną armię z tego, co ginie z hotelowych lodówek.
– Księgowych nie powinno to bawić – powiedziała.
– Szczególnie dlatego, że spędzają swoje życie na próbach wykrycia oszustw…
– Naprawdę? – spytała zdziwiona. – Naprawdę tym się zajmują? Myślałam, że księgowi zajmują się tylko liczeniem.
– Głównym celem kontroli rachunków jest wykrywanie przekrętów.
– Myślałam, że chodzi… cóż… o zsumowanie zysków albo strat.
– Niezupełnie. Zamyśliła się.
– Ale kiedy Trevor przyjeżdża liczyć bele siana, siodła i resztę, to jest inwentaryzacja…
Potrząsnąłem głową.
– Jest to raczej sprawdzanie w imieniu twojego ojca, że nie ma stajennego, który na boku sprzedaje siano czy uzdy.
– Wielkie nieba. – Była szczerze zadziwiona. – Będę musiała przestać myśleć o rewidentach jako o mamutach. Teraz będą dla mnie brygadą policji do spraw oszustw.
– Tak też nie jest.
– Jak to?
– Jeśli rewident stwierdzi, że jakaś firma jest oszukiwana przez, na przykład, kasjera, po prostu mówi o tym firmie. Nie aresztuje kasjera. Decyzję, czy mieszać do sprawy policję, pozostawia firmie.
– Ale kierownictwo z pewnością zawsze wzywa policję.
– Absolutnie nie. Firmy są zawstydzone i często tracą klientelę, kiedy ludzie się dowiadują, że ich własny kasjer ich wyrolował. Przeważnie wyrzucają kasjera i siedzą cicho.
– Nudzi cię mówienie mi tego wszystkiego?
– Nie – odparłem szczerze.
– To opowiedz mi o jakimś niezłym przekręcie. Roześmiałem się.
– Mało słyszysz dookoła o jakichś oszustwach?
– Nawijaj.
– Hm… – Zamyśliłem się. – Większość poważnych oszustw polega na skomplikowanym żonglowaniu cyframi. To właśnie papierkowa robota zwodzi oko, tak jak trik z trzema kartami. – Zamilkłem, a po chwili się uśmiechnąłem. – Znam jeden niezły, ale dzięki Bogu to nie byli moi klienci. Pewien menedżer jakiejś firmy drobiarskiej co tydzień sprzedawał tysiące kurczaków firmie produkującej mrożonki. Menedżer po cichu sprzedawał też co tydzień sto rzeźnikowi, który nie wiedział, że kupowane przez niego kurczaki spadły z ciężarówki, można tak to ująć. Nikt nie wiedział, ile dokładnie kurczaków znajduje się w danej chwili na farmie, bo było ich mnóstwo i bardzo szybko sprzedawano ich ogromne ilości, a w dodatku dużo piskląt umiera. Menedżer regularnie inkasował nieopodatkowaną kasę i, jak to bywa z większością sprytnych oszustw, wszystko wyszło na jaw przez przypadek.
– Jaki przypadek?
– Rzeźnik zawsze płacił menedżerowi czekiem na jego nazwisko. Pewnego dnia przypadkiem spotkał jednego z szefów firmy drobiarskiej i żeby oszczędzić na opłacie pocztowej, wyciągnął swoją książeczkę czekową, wypisał czek na nazwisko menedżera i poprosił szefa, żeby mu go przekazał jako zapłatę za miesięczną dostawę kurczaków.
– I szydło wyszło z worka…
– I to z hukiem. Wyrzucili menedżera z pracy.
– Nie został ukarany?
– Nie. Gdy ostatni raz o nim słyszałem, to zajmował się wysyłkowym sprzedawaniem krzaków róż.
– I zastanawiałeś się, dla czyjej szkółki pracuje. Uśmiechnąłem się szeroko i przytaknąłem. Była bystra i zabawna i wydawało mi się, że to niemożliwe, że poznałem ją dopiero wczoraj.
Pijąc kawę, rozmawialiśmy o koniach. Powiedziała, że próbuje swoich sił w jakichś wyścigach, ale pewnie niedługo zrezygnuje.
– Dlaczego? – spytałem.
– Brak mi talentu.
– I czym się wtedy zajmiesz?
– Wyjdę za mąż.
– O – poczułem się niejasno rozczarowany. – Za kogo?
– Nie mam pojęcia. Ktoś się znajdzie.
– Tak po prostu?
– Oczywiście, że tak po prostu. Kobiety często znajdują męża w najdziwniejszych możliwych miejscach.
– Co robisz jutro? – spytałem.
Jej oczy promieniowały jasnością i życiem.
– Odwiedzam przyjaciółkę. A ty co będziesz robił?
– Podejrzewam, że będę się zajmował liczeniem.
– Ale jutro jest niedziela…
– I będę miał biuro tylko do swojej dyspozycji przez cały dzień, nikt nie będzie mi przeszkadzał. Często pracuję w niedziele. Prawie zawsze.
– Smutne.
Wyszliśmy na parking, gdzie obok siebie stały midget i dolomite.
– Dzięki za kolację – powiedziała Jossie.
– A ja za twoje towarzystwo.
– Dobrze się czujesz?
– Tak – odparłem zdziwiony. – Dlaczego pytasz?
– Tylko sprawdzam – powiedziała. – Ojciec mnie na pewno wypyta. Wyglądało to na poważny upadek.
Potrząsnąłem głową.
– Skończy się na kilku siniakach.
– To dobrze. No więc, dobranoc.
– Dobranoc. – Pocałowałem ją w policzek.
Jej oczy błyszczały, odbijając słabe światło dobywające się z okien pubu. Pocałowałem ją w usta, dość krótko, z zaciśniętymi wargami. Odwzajemniła się takim samym pocałunkiem.
– Hm – rzekła, robiąc krok do tyłu. – To było niezłe. Szczerze nienawidzę oślizłych.
Zwinnie wsunęła się do midgeta i włączyła silnik.
– Do zobaczenia w sianie – rzuciła. – Kiedy je będziesz liczył.
Gdy odjeżdżała, uśmiechała się pewnie wyraz jej twarzy był lustrzanym odbiciem mojego. Otworzyłem drzwi od samochodu i, czując się trochę głupio, zajrzałem w ciemność za przednimi siedzeniami.
Nikogo.
Wsiadłem do samochodu i włączyłem silnik, zastanawiając się, czy ryzykować powrót do domu. Piątek i sobota minęły mi bezpiecznie, ale być może koty nadal obserwują mysią norę. Doszedłem do wniosku, że lepiej z ostrożności spędzić jeszcze jedną noc poza domem i ponownie objechałem Oxford od północnej strony, żeby schronić się w dużym, gwarantującym anonimowość motelu przy rondzie łączącym dwie ważne drogi.
Miejsce jak zwykle było pełne świateł i krzątaniny: zawieszone na wysokich słupach flagi trzepotały na wietrze, a pompy doczyły paliwo. Z recepcji wziąłem klucz i podjechałem do nieco cichszego skrzydła motelu na tyłach budynku.
Pomyślałem, że nie będę miał żadnych kłopotów ze snem. Ciągły szum przejeżdżających samochodów z pewnością podziała usypiająco. Jak kołysanka.
Ziewnąłem, wyjąłem walizkę, zamknąłem samochód i po chwili włożyłem klucz w drzwi pokoju.
Coś uderzyło mnie bardzo mocno w plecy. Wpadłem na jeszcze zamknięte drzwi i natychmiast coś mnie bardzo mocno uderzyło w głowę.
Tym razem było brutalnie. Tym razem żadnego eteru.
Osuwając się oszołomiony po drzwiach zobaczyłem tylko niejasne sylwetki, przymierzające się do wymierzenia ciosów i kopniaków. Czułem liczne bolesne uderzenia, ale kolejny cios w głowę sprawił, że poczułem już tylko błogi spokój.