3

Uświadomiłem sobie, że leżę na koi. Przylegająca ciasno siatka rozpostarta po mojej prawej stronie miała nie dopuścić do tego, żebym spadł. Szum pochodził od fal obmywających kadłub. Skrzypienie i stukot były spowodowane tym, że napędzane silnikiem ciało stałe przebijało się przez stawiającą opór wodę.

Niesłychanie mi ulżyło, kiedy udało mi się z grubsza przynajmniej ustalić, gdzie jestem. Odzyskałem orientację przestrzenną i mogłem sobie wyobrazić swoje położenie. Z drugiej strony, dezorientacja wynikająca z tego, że nie miałem pojęcia, dlaczego się tu znalazłem, tylko potęgowała uczucie fizycznego dyskomfortu.

Przeszywające zimno. Ręce przywiązane do nóg. Zesztywniałe mięśnie. A do tego świadomość, że jestem na łodzi – na łodziach zawsze czułem mdłości – sprawiająca, że było mi teraz naprawdę niedobrze.

Niewiedza jest wspaniałym środkiem uspokajającym, pomyślałem. Intensywność bólu zależy od tego, ile mu się poświęca uwagi – człowiek nigdy nie czuje się nawet w połowie tak fatalnie rozmawiając za dnia z ludźmi, jak samemu w ciemności.

Gdyby ktoś przyszedł i ze mną porozmawiał, być może byłoby mi mniej zimno, czułbym się mniej obolały i te okropne nudności trochę by się uspokoiły.

Nikt się nie zjawił przez całe wieki.

Łódź zaczęła bardziej się kołysać, co spowodowało zintensyfikowanie mdłości. Czułem, jak moje ciało przesuwa się minimalnie z jednej strony na drugą i miałem aż nazbyt wyraziste uczucie, że nie tylko na boki, ale że kołysze się też wzdłuż – najpierw nogi w dół, potem głowa, co odpowiadało wznoszącemu się i opadającemu na falach dziobowi.

Jestem na morzu, pomyślałem bezradnie. Na rzece by tak nie kołysało.

Żeby podnieść się nieco na duchu, zająłem się wymyślaniem ironicznych komentarzy do własnej sytuacji, takich jak „Dobry Boże, przymusowy pobór do wojska” albo „Zostałem siłą wcielony do marynarki!”, albo, Jim, chłopcze, dorwał cię Długi John Silver”. Sukces nie był oszałamiający.

Po jakimś czasie przestałem się nawet zastanawiać, dlaczego się tu znalazłem. Przestałem się czuć zagrożony. Przestało mi być zimno i niewygodnie. W końcu skupiałem się tylko na tym, żeby nie zwymiotować, w czym pomagało to, że od śniadania nic nie jadłem.

Śniadanie…? Straciłem poczucie czasu. Nie wiedziałem, jak długo byłem nieprzytomny ani nawet, jak długo leżałem już przytomny w ciemności. Byłem nieprzytomny wystarczająco długo, żeby przetransportować mnie z Cheltenham na wybrzeże i wnieść na pokład. Przytomny byłem już wystarczająco długo, żeby chcieć spać.


Silnik zgasł.

Nagła cisza była tak kojąca, że dopiero wtedy uświadomiłem sobie, jaką udręką był hałas. Bardzo się bałem, że znowu się zacznie. Zastanawiałem się, czy to właśnie miało paraliżować mój mózg.

Nagle pojawił się nowy hałas, nad głową. Odgłosy ciągnięcia, a potem metaliczne dźwięki, a później bolesny promień dziennego światła.

Zmrużyłem i zamknąłem przyzwyczajone do ciemności oczy, a potem zacząłem je powoli otwierać. Ponad moją głową promień światła stał się kwadratem. Ktoś otworzył luk.

Owiało mnie świeże powietrze, jak prysznic. Było zimne i wilgotne. Bez większego entuzjazmu rozejrzałem się wokół i przez białą siatkę z grubymi okami zobaczyłem swój mały świat.

Znajdowałem się w czymś, co można by określić mianem ostrego końca. Na dziobie. Koja, na której leżałem, zwężała się tam, gdzie miałem nogi, boczne ściany pod dość ostrym kątem stykały się na środku, jak grot strzały.

Koja była szeroka na jakieś dwie stopy, a nad nią była jeszcze jedna koja. Leżałem na pokrytym materiałem materacu; granatowym.

Większość pomieszczenia zajmowały dwie duże, przytwierdzone do podłogi, otwarte skrzynie z pokrytego lakierem drewna. Pomyślałem, że do chowania żagli. Byłem w forpiku łodzi.

Za moim prawym ramieniem były drzwi, szczelnie zamknięte, pewnie prowadzące do ciepła, życia, kuchni i jadalni.

Kwestia moich nadgarstków też się wyjaśniła. Rzeczywiście były przywiązane do spodni, po jednej z każdej strony. Z tego, co widziałem, ktoś koło kieszeni z obu stron zrobił po dwie dziury, przeciągnął przez nie coś wyglądającego na bandaż i skutecznie przywiązał moje nadgarstki do materiału.

Zniszczona dobra para spodni. Ale przecież waga wszystkich katastrof jest relatywna…

Pojawiła się nade mną głowa, w ramce wyznaczanej przez luk. Odniosłem wrażenie, tylko wrażenie, jako że widziałem jego sylwetkę na de szarego nieba przez siatkę, że był raczej młodym i bezwzględnym człowiekiem.

– Nie śpisz? – spytał, spoglądając w dół.

– Nie – odparłem.

– To dobrze.

Oddalił się, ale natychmiast wrócił i w kwadracie luku zamajaczyły jego ramiona i głowa.

– Jak będziesz się zachowywał rozsądnie, to cię rozwiążę – powiedział.

W jego głosie była stanowczość typowa dla ludzi nawykłych do wydawania rozkazów, a nie próbujących namawiać czy perswadować. Głos ten brzmiał tak, jakby przez całą podróż gromadziła się w nim agresja.

– Masz może ariomarin? – spytałem.

– Nie – odparł. – W kabinie jest toaleta. Możesz się tam wyrzygać. Musisz mi obiecać, że będziesz się zachowywał spokojnie, kiedy zejdę cię rozwiązać. Bo w przeciwnym razie tego nie zrobię. Jasne?

– Obiecuję – powiedziałem.

– Dobrze.

Nie mówiąc nic więcej zwinnie spuścił się na dół. Na nogach miał tenisówki i mierzył sześć stóp i trzy cale. Właściwie wypełniał całą wolną przestrzeń w pomieszczeniu. Nie miał najmniejszych problemów z utrzymywaniem równowagi na kołyszącej się łodzi.

– Patrz – rzeki, unosząc pokrywę tego, co wyglądało na przytwierdzoną do podłogi skrzynię. – Tu jest kibel. Odciągasz kurek i pompujesz wodę morską przy pomocy tej dźwigni. Kiedy skończysz, odetnij dopływ wody, bo inaczej będziesz miał powódź. – Zamknął pokrywę i otworzył drzwi do schowka położonego wyżej na ścianie. – Tutaj jest butelka z wodą pitną i papierowe kubki. Będziesz dostawał posiłki wtedy, kiedy my. – Sięgnął głęboko do jednej ze skrzyń na żagle, w której chyba nic więcej nie było. – Tu jest koc. I poduszka.

Wyciągnął je, pokazał mi – i koc, i poduszka były ciemnoniebieskie – i wrzucił je z powrotem do skrzyni.

Spojrzał w górę, ku sporemu kwadratowi otwartego nieba nad nim.

– Przytwierdzę pokrywę tak, żebyś miał dopływ świeżego powietrza i światło. Ale nie będziesz w stanie się wydostać. Zresztą nie ma po co. Nie widać żadnego lądu, jesteśmy na otwartym morzu.

Stał jeszcze przez chwilę, namyślając się, a potem zaczął zdejmować siatkę, która była zawieszona na chromowych hakach wpiętych w oka przy znajdującej się wyżej koi.

– Możesz podwiesić siatkę u góry, jeśli będzie bardzo kołysało – powiedział.

Kiedy już nie patrzyłem na niego przez białą siatkę, zorientowałem się, że jego wygląd nie budzi zaufania. Mocna twarz z wyraźnie zaznaczonymi kośćmi. Małe oczy, wąskie wargi, ogorzała cera i brązowe, proste, gładkie włosy. Mniej więcej w moim wieku, ale mimo to nie czułem z nim żadnego pokrewieństwa. Gdy na mnie patrzył, w jego spojrzeniu nie widać było nawet cienia sadystycznej satysfakcji, co mnie uspokajało, ale nie było też ani śladu współczucia czy przeprosin.

– Gdzie jestem? – zapytałem. – Dlaczego tutaj jestem? Dokąd płyniemy? I kim ty jesteś?

– Jak będziesz czegoś próbował, kiedy ci rozwiążę ręce, to cię znokautuję – odparł.

Jaja sobie robisz, pomyślałem. Sześć stóp trzy cale dorodnych mięśni w konfrontacji z zimnymi, zesztywniałymi pięcioma stopami i dziesięcioma calami. Nie, dziękuję bardzo.

– O co w ogóle w tym wszystkim chodzi? – nie dawałem za wygraną. Sam słyszałem, że pytanie brzmiało bardzo słabo. Aleja właśnie czułem się bardzo słabo.

Nie odpowiedział. Tylko się zgiął, pochylił nade mną i rozwiązał supeł na bandażu krępującym mój lewy nadgarstek. Wyswobodził się z ciasnej przestrzeni między kojami i zrobił to samo z moją prawą ręką.

– Leż, dopóki stąd nie wyjdę – powiedział.

– Powiedz mi, o co chodzi.

Postawił nogę na brzegu skrzyni na żagle, oparł ręce na brzegach luku i wyprostował się ku zewnętrznemu światu.

– Powiem ci – wycedził matowym głosem, patrząc w dół – że jesteś dla mnie jak kula u nogi. Przez ciebie muszę trzymać wszystkie żagle na pokładzie.

Wziął głęboki oddech, sprężył się, odepchnął nogami i wydostał się na pokład.

– Powiedz mi – zawołałem niecierpliwie. – Dlaczego tu jestem?

Nie odpowiedział. Już majstrował przy pokrywie luku. Spuściłem nogi z koi i stanąłem na bardzo chwiejnych nogach. Kołysanie łodzi natychmiast wytrąciło mnie z równowagi i zwaliłem się na podłogę.

– Powiedz mi – krzyknąłem, wstając i chwytając znajdujących się w pomieszczeniu przedmiotów. – Powiedz mi, do diabła.

Pokrywa luku przesunęła się, zasłaniając większość nieba. Tym razem jednak nie została szczelnie zamknięta, tylko umieszczona na metalowych podporach, dzięki którym ze wszystkich stron była szpara szeroka na trzy cale – jak pokrywka trzymana trzy cale nad pudełkiem.

Wcisnąłem rękę w szparę i znowu krzyknąłem:

– Powiedz mi.

Jedyną odpowiedzią był dźwięk blokowania pokrywy, co miało udaremnić wszelkie próby podważenia jej. Potem ustały nawet te dźwięki i wiedziałem, że sobie poszedł. Minutę czy dwie później ponownie włączył się silnik.

Łodzią zaczęło niemiłosiernie kołysać i nudności okazały się silniejsze niż podniecenie. Uklęknąłem na podłodze nad muszlą i zacząłem sapać i wymiotować, jakbym chciał zwymiotować sam żołądek. Nie jadłem nic od tak dawna, że wydobyła się ze mnie jedynie jasna żółć, ale moje samopoczucie zupełnie nie uległo poprawie. Uciążliwość choroby morskiej polegała na tym, że twoje ciało nie zdawało sobie sprawy, że nie zostało już nic do zwymiotowania.

Wczołgałem się na koję i leżałem tam pocąc się i trzęsąc, chcąc umrzeć.

Koc i poduszka, pomyślałem. W skrzyni na żagle.

Zdobyłem się na straszny wysiłek, żeby wstać i je przynieść. Kiedy się schyliłem, żeby je wziąć, niebezpiecznie zakręciło mi się w głowie.

Jeszcze jedna fala torsji nad muszlą. Przekląłem koc i poduszkę. Ale było mi tak zimno.

Za drugim razem udało mi sieje wziąć. Owinąłem się szczelnie grubą, granatową wełną i z ulgą złożyłem głowę na granatowej poduszce. Wyglądało na to, że można jednak liczyć na ukojenie. Miałem łóżko i koc, i światło, i powietrze, i toaletę, a wielu więźniów, których trzymano na statkach przede mną, sprzedałoby duszę za takie wygody. Oczekiwanie wyjaśnień też wydawało się nierozsądne.

Z biegiem dnia czułem się coraz gorzej. Każdemu, kto cierpiał kiedyś na ostry atak choroby morskiej, nie trzeba żadnych wyjaśnień. Miałem zawroty głowy, która do tego jeszcze mnie bolała, pociłem się niemiłosiernie, czułem nudności, byłem cały okropnie obolały. Kiedy otwierałem oczy, było jeszcze gorzej.

Zastanawiałem się, jak długo to będzie trwało. Płynęliśmy przez kanał La Manche? Na pewno to bezlitosne kołysanie wkrótce ustanie. Cel naszej podróży, niezależnie, gdzie to było, nie mógł być odległy.

Po jakimś czasie przyszedł i zdjął pokrywę.

– Jedzenie – powiedział, przekrzykując łomot silnika. Nie odpowiedziałem. Nie byłem w stanie.

– Jedzenie – krzyknął jeszcze raz.

Uniosłem słabą rękę do góry i pokazałem mu, żeby sobie poszedł.

Przysiągłbym, że się roześmiał. Zadziwiające, jak zabawna wydaje się choroba morska tym, którzy na nią nie cierpią. Umieścił pokrywę na miejscu i zostawił mnie sam na sam z chorobą.

Ściemniło się. Co rusz zapadałem w drzemki, a sny były zdecydowanie przyjemniejsze od rzeczywistości. W czasie jednej z tych krótkich drzemek ktoś zupełnie zamknął pokrywę. Mało mnie to obchodziło. Gdyby łódź zaczęła tonąć, uznałbym to za uśmiech losu.

Kiedy po raz kolejny silnik przestał pracować, byłem tak udręczony, że nawet nie odczułem zbytniej ulgi. Przedtem myślałem, że sztorm kołyszący łodzią był tylko wytworem mojej wyobraźni, ale kiedy silnik umilkł, od razu stoczyłem się z koi.

Wygramoliłem się niezręcznie na nogi i trzymając się jedną ręką górnej koi, namacałem drzwi i znajdujące się koło nich gniazdko. Włączyłem przycisk. Nie było światła. Nie było cholernego światła. Przeklęte, śmierdzące sukinsyny, żałują mi światła.

Potykając się w ciemnościach, w końcu udało mi się dotrzeć do koi. Namierzyłem koc. Owinąłem go wokół siebie i położyłem się, czując się bardzo niepewnie. Jęcząc i stękając, wyczułem palcami siatkę i podwiesiłem ją za dwa haki – niechlujnie, ale skutecznie.

Z hałasów, które zaczęły dobiegać z zewnętrznego świata, wywnioskowałem, że ktoś stawia żagle. Wydawało się to logiczne na żaglówce. Słyszałem skrzypienie, trzepot i niewyraźne pokrzykiwania, ale byłem na to wszystko zupełnie zobojętniały. Wydawało mi się jednak dziwne, żeby ktoś wylewał z wiader wodę na pokład o tej porze, dopóki nie dotarło do mnie, że głośne, nieregularne odgłosy chlupotu były wywołane falami przelewającymi się przez dziób. Pokrywa była więc szczelnie zamknięta nie bez kozery. Nigdy przedtem nie pragnąłem niczego bardziej, niż stanąć na ciepłym, suchym i stałym lądzie.

Zupełnie straciłem rachubę czasu. Życie stało się pasmem cierpień, które wydawały się nie mieć końca. Z niemałą przyjemnością napiłbym się wody, ale po pierwsze nie mogłem zebrać w sobie dosyć energii, żeby jej poszukać, a po drugie obawiałem się, że ją rozleję w ciemnościach, ale przede wszystkim nie fatygowałem się dlatego, że za każdym razem, kiedy podnosiłem głowę, kończyłem nad muszlą, bo zawroty głowy prowokowały ostre ataki nudności. Woda natychmiast zostałaby wydalona z organizmu.

Przyszedł i odsunął pokrywę: niezbyt szeroko, ale wystarczająco dużo, żeby wpuścić trochę szarego światła i świeżego powietrza. Wyglądało na to, że nie chciał, bym umarł przez uduszenie.

Na zewnątrz lało, a może była to rozpryskująca się morska woda. Zobaczyłem jego błyszczący, jaskrawożółty sztormiak, kiedy przez wąską szparę do pomieszczenia wpadały ciężkie krople wody.

Dobiegł mnie jego głos. Krzyknął:

– Chcesz jeść?

Leżałem apatycznie, nie odpowiadając.

– Pomachaj ręką, jeśli wszystko w porządku – krzyknął jeszcze raz. Doszedłem do wniosku, że „w porządku” jest pojęciem relatywnym, ale słabo pomachałem ręką.

Powiedział coś, co brzmiało jak „Sztorm” i zasunął pokrywę.

Cholera, pomyślałem z goryczą. Dokąd my płyniemy, skoro trafiamy na sztormy? Na Atlantyk? I po co?

Przypomniał mi się kawałek jakiejś piosenki o chorobie morskiej: „raz boisz się, że umierasz, a po chwili boisz się, że nie”. Przez trwający godzinami sztorm jęczałem i stękałem w poduszkę, a moje fatalne samopoczucie zawdzięczałem wyłącznie ciągłemu kołysaniu.


Ocknąłem się z wypełnionego słońcem snu – kolejne przebudzenie w kompletnych ciemnościach.

Coś innego, pomyślałem niejasno. Ta sama szalona pogoda na zewnątrz, dziób przedzierający się przez morze, ciężkie fale przewalające się po pokładzie. To samo skrzypienie i trzepot naciągniętych lin. Ale w środku, we mnie, coś zupełnie innego.

Z ulgą wziąłem głęboki oddech. Choroba zanikała, oddalała się powoli jak odpływ i czułem, że zaczynam się aklimatyzować w obcym środowisku. Leżałem przez chwilę, rozkoszując się lepszym samopoczuciem, czując, że jest normalnie i czerpiąc z tego powodu nie lada satysfakcję. Ale potem natarczywie zaczęły się pojawiać nowe problemy. Pragnienie, głód, wyczerpanie i ostry ból głowy, który złożyłem na karb odwodnienia organizmu i braku świeżego powietrza. Gorzki posmak. Swędzący zarost na brodzie. To nieświeże uczucie, jakby się przez miesiąc chodziło w tym samym ubraniu.

Ale od nieprzyjemnych sensacji fizycznych znacznie gorsze było obciążenie psychiczne.

Otępienie miało swoje dobre strony. Jasność umysłu nie przynosiła najmniejszej ulgi. Im jaśniej mogłem myśleć, tym mniej podobały mi się roztaczające się przede mną perspektywy.

Za każdym porwaniem musi kryć się jakiś motyw, ale ten najbardziej narzucający się nie wydawał się prawdopodobny w moim przypadku. Okup… nie mogło o to chodzić. Nie było nikogo, kto mógłby zapłacić milion funtów za uwolnienie mnie – nie miałem już rodziców, bogatych czy biednych. Zakładnik… ale zakładników przeważnie wybiera się na chybił trafił, a nie starannie, z miejsca pełnego ludzi. Pod względem politycznym byłem bezwartościowy i nie posiadałem żadnej szczególnie cennej wiedzy: nie można mnie było wymienić na nic wartościowego, nie znałem żadnych tajemnic, nie miałem dostępu do dokumentów rządowych, planów obrony kraju ani odkryć naukowych. Moja śmierć mogłaby wywołać u niektórych ludzi co najwyżej krótkie ukłucie bólu, może oprócz Trevora, który byłby niezadowolony, bo musiałby znaleźć kogoś na moje miejsce.

Rozważałem myśl o śmierci na tyle zdystansowany, na ile mnie było stać, ale w końcu ją odrzuciłem. Gdybym miał zostać zamordowany, już dawno byłoby po wszystkim. Kajutę przystosowano dla żywego więźnia, a nie przyszłych zwłok. Po wypłynięciu na pełne morze wyrzucenie mnie za burtę definitywnie rozwiązałoby kwestię. Więc, jak wszystko pójdzie dobrze, będę żył.

Pomimo że wydawało mi się to wysoce nieprawdopodobne, udało mi się wymyślić tylko jeden sensowny powód, dla którego mnie porwano – żeby się zemścić.

Chociaż większość ludzkości uważa księgowych za śmiertelnie nudne stworzenia przekopujące się przez słupki mało interesujących cyfr, nieuczciwi ludzie traktują ich jako śmiertelnych wrogów.

Miałem swój udział w ujawnianiu oszustw. Pozbawiłem pracy kilkunastu ludzi, na innych napuściłem urząd skarbowy, wysłałem pięciu malwersantów za kratki i widziałem te iście zabójcze spojrzenia w ich oczach.

Jeśli to na przykład Connaught Powys zorganizował tę wycieczkę, to moje kłopoty dopiero miały się zacząć. Cztery lata temu, kiedy widziałem go po raz ostatni, w sądzie, tuż po odczytaniu wyroku skazującego, przysiągł, że wyrówna ze mną rachunki. Mniej więcej teraz powinien wyjść z Leyhill. Jeśli wyrównanie rachunków znaczyło dla niego zamknięcie mnie na cztery lata w forpiku… cóż, to raczej niemożliwe. Niemożliwe… Przełknąłem ślinę, przekonując siebie, że było to niemożliwe z czysto praktycznego punktu widzenia.

Zaschło mi w gardle. Z pragnienia, powiedziałem sobie stanowczo, a nie ze strachu. Strach na nic mi się nie zda.

Spuściłem nogi z koi i stanąłem na wąskim kawałku podłogi, trzymając się kurczowo górnej koi. Czarny świat wokół mnie zawirował, ale zawroty głowy minęły już zupełnie. Płyn w półkolistych kanałach moich uszu w końcu przyzwyczaił się do chaotycznego chlupotu. Szkoda, że tyle to trwało.

Namierzyłem uchwyt schowka w ścianie, otworzyłem go i zacząłem palcami wyczuwać, co jest w środku. Papierowe kubki, tak jak powiedział. Butelka wody też. Duża plastikowa butelka z nakrętką. W panujących ciemnościach nie było szans na skorzystanie z kubków. Usadowiłem się na jedynym siedzeniu, którym była opuszczona klapa sedesu, i napiłem się prosto z butelki. Pomimo to z powodu gwałtownego kołysania sporo wody ściekało mi po szyi.

Uważnie zakręciłem nakrętkę i, wziąwszy ze sobą butelkę, namacałem rękoma drogę do koi.

Ponownie podwiesiłem siatkę.

Położyłem się na plecach z głową wspartą na poduszce. Trzymałem wodę na piersiach i nuciłem „Oh Susanna”, żeby utwierdzić się w przekonaniu, że żyję.

Minęło dużo czasu, kiedy to wypiłem sporo wody i zanuciłem chyba wszystkie znane mi melodie.

Potem wstałem, pięściami i butelką zacząłem walić w drzwi kajuty, po czym wrzeszczeć z całych sił, że już nie śpię, że jestem głodny i że mam już serdecznie dosyć całej tej cholernej ciuciubabki. Zużyłem sporo energii, nie osiągając absolutnie żadnych rezultatów.

.Kiedy wróciłem na koję, zamiast nuceniem, zająłem się przeklinaniem. Ulżyło mi.

Żywioły szalały, niemiłosiernie rzucając łodzią. Spekulowałem bezowocnie, gdzie też możemy się znajdować, jak duża jest łódź, jak liczna jest załoga i czy jest fachowa. Myślałem o gorących kiełbaskach, świeżym chlebie i winie i przez całkiem przyjemną godzinę rozmyślałem o wygranym Gold Cup.

Kiedy już poważnie zacząłem się zastanawiać, czy wszystkich ze statku oprócz mnie zmyło z pokładu, usłyszałem charakterystyczne dla otwierania luku odgłosy.

Zobaczyłem mężczyznę, który miał na sobie ten sam sztormiak. Zacząłem zachłannie wdychać świeże, zimne powietrze, zastanawiając się jednocześnie, jaka stęchlizna dociera do jego nosa.

Odwiesiłem siatkę i wstałem, przytrzymując się i kołysząc. Na zewnątrz wiatr zawodził jak szpaki.

– Chcesz jeść? – krzyknął.

– Tak – wrzasnąłem. – I więcej wody.

Wyciągnąłem ku niemu prawie pustą butelkę, a on się po nią schylił.

– Dobrze.

Zamknął pokrywę i oddalił się, ale zdążyłem jeszcze z przerażeniem zauważyć, co się dzieje na dworzu. Łódź przechyliła się jak zwykle na jedną stronę, na lewo i nim zdążyła odchylić się z powrotem w prawo, zobaczyłem morze. Było ogromne i wzburzone, wysokie, lśniące fale przesłaniały sine niebo. Kolejne ciężkie uderzenie wody o pokrywę sprawiło, że pomyślałem o swojej suchej kabinie z większą sympatią.

Wrócił, nieznacznie uchylił pokrywę i na sznurze spuścił reklamówkę. Potem krzyknął:

– Kiedy przyniosę ci jedzenie następnym razem, oddasz mi tę reklamówkę. Zrozumiałeś?

– Tak – odkrzyknąłem, rozwiązując węzeł na sznurze. – Która jest godzina?

– Piąta. Po południu.

– A jaki dzień?

– Niedziela.

Podciągnął sznur i zaczął zamykać pokrywę.

– Zostaw mi trochę światła – wrzasnąłem.

Wykrzyknął coś, co brzmiało jak „Baterie” i znowu zostawił mnie w ciemnościach. Tak, cóż… można idealnie obywać się bez wzroku.

Wśliznąłem się na koję, przymocowałem siatkę i zacząłem sprawdzać, co jest w reklamówce.

Pełna butelka wody; jabłko; opakowanie zawierające dwa grube sandwicze, letnie. Okazało się, że to hamburgery, tylko w chlebie, a nie w bułce i w dodatku bardzo smaczne.

Zjadłem wszystko.

Niedziela, piąta po południu. Minęły całe trzy przeklęte dni, od kiedy wszedłem do białej furgonetki.

Zastanawiałem się, czy komuś brakowało mnie na tyle, żeby zawiadomić policję. Zniknąłem nagle z sali do ważenia, ale pewnie nikt nie uznał tego za podejrzane.

Pracownik szatni mógł być zdziwiony, że nie odebrałem od niego swojego portfela, kluczyków i zegarka, które jak zwykle powierzyłem jego opiece na czas wyścigu, i jeszcze tym, że przecież mu nie zapłaciłem, ale z pewnością złożył moje rozkojarzenie na karb podniecenia wygraną.

Podejrzewałem, że mój samochód ciągle jeszcze stoi na parkingu dla dżokejów, ale jeszcze nikt się nim nie zaczął interesować.

Mieszkałem sam w domku trzy mile za Newbury – moja sąsiadka musiała pomyśleć, że po prostu wyjechałem na weekend. Dwoje pracowników naszego biura musiało z satysfakcją, a być może i nawet zjadliwością komentować moją nieobecność w pracy w piątek. Klienci, z którymi miałem umówione w piątek spotkania, musieli być zirytowani, ale na tym koniec.

Trevor był na wakacjach, więc doszedłem do wniosku, że nikt mnie nie będzie szukał.

W poniedziałek rano, pan bankrut Wells może zrobić trochę zamieszania. Ale nawet jeśli ludzie zorientują się, że zniknąłem, jak niby miałoby im się udać mnie znaleźć? Musiałem stawić czoła logicznemu wnioskowi, że im się to nie uda. Szanse na ratunek były znikome. Jeśli nie zdołam uciec, będę uwięziony w forpiku do czasu, kiedy ktoś zechce mnie z niego wypuścić.

Noc z niedzieli na poniedziałek była nocą długą, zimną, ponurą i przygnębiającą.

Загрузка...