11

Obudziłem się w ciemnościach. W absolutnych, egipskich ciemnościach.

Zupełnie nie rozumiałem, dlaczego leżę na twardej powierzchni w zupełnych ciemnościach i w dodatku jestem cały obolały.

Upadek, pomyślałem. Spadłem z konia w Towcester. Dlaczego nie pamiętałem?

Było mi zimno. Byłem kompletnie zziębnięty. Kiedy się ruszałem, bolało mnie bardziej.

Nagle przypomniałem sobie, że jadłem kolację z Jossie. Wszystko dokładnie pamiętałem, aż do momentu, kiedy pocałowałem ją na parkingu.

Ale co było potem?

Spróbowałem usiąść, ale zdołałem tylko podnieść głowę. Wywołało to silne nudności i przeszywający ból głowy. Delikatnie wpuściłem palce w swoje włosy i znalazłem opuchnięte i obolałe miejsce. Bardzo ostrożnie opuściłem głowę.

Poza szelestem moich ubrań nie było słychać żadnych dźwięków. Żadnego silnika. Żadnego skrzypienia czy szumu wody. Nie leżałem na koi, ale na szerszej powierzchni, twardej i płaskiej.

Nie byłem w forpiku, ale z pewnością znowu w ciemnościach. W każdym znaczeniu tego słowa. Wzbierający we mnie słaby, pełen frustracji gniew kazał mi ironizować, że w ciągu czterech dni, kiedy byłem wolny, nie udało mi się dowiedzieć wystarczająco dużo, aby uchronić się przed ponurą teraźniejszością.

Każdy ruch dopowiadał mi to, czego ciągle nie pamiętałem. Wiedziałem tylko, że po upadku z Notebooka całe ciało nie bolałoby mnie tak. Miałbym kilka siniaków, które by zesztywniały przez noc, ale nie czułbym się cały jak wygniecione ciasto. Przekręciłem się z jękiem na brzuch i położyłem głowę na złożonych rękach. Pomyślałem, że jedynym plusem jest to, że nie związali mi rąk.

Oni. Kim byli ci oni?

Pomyślałem, że kiedy głowa przestanie mi pękać, będę miał dosyć sił, żeby stwierdzić, gdzie jestem, i spróbować się stąd wydostać. Póki co mogłem tylko leżeć nieruchomo i czekać na poprawę.

Pomyślałem, że jest jeszcze jedna rzecz, za którą powinienem być wdzięczny. Twarda, płaska powierzchnia, na której leżałem, nie kołysała się. Jeśli mam szczęście, nie jestem na łodzi. Nie będę miał nudności. Posiniaczone ciało to nic w porównaniu do męczarni choroby morskiej.

Nie miałem butów na nogach, tylko skarpetki. Kiedy spojrzałem na nadgarstek, nie zobaczyłem jasnej tarczy: nie miałem zegarka. Nie stać mnie było na sprawdzanie wszystkich kieszeni. Byłem pewien, że i tak są puste.

Po jakimś czasie przypomniałem sobie, że zdecydowałem się pojechać do motelu, a potem skojarzyłem jeszcze rejestrowanie się tam i bijatykę na progu wynajętego pokoju.

Musieli jechać za mną cały czas od Towcester, pomyślałem. Przeczekać kolację z Jossie. Ruszyć za mną do motelu. Ani razu ich nie widziałem. Nawet nie słyszałem za sobą ich kroków przebijających się przez szum ruchu ulicznego.

Moje instynktowne odczucia podpowiadające, że z Jossie jestem bezpieczny, potwierdziły się.


Minęły wieki.

Łomot w mojej głowie powoli ustępował. Nic więcej się nie działo. Miałem wrażenie, że jest prawie świt i trzeba się dobudzić. Kiedy mnie zaatakowali, było wpół do jedenastej. Nie miałem pojęcia, jak długo byłem nieprzytomny ani jak długo leżałem już przytomny, ale ciało ma swój własny zegar i na moim była szósta rano.

Poczucie, że jest ranek, sprowokowało mnie do swego rodzaju działania, chociaż jeśli na zewnątrz świtało, to do mnie nie docierało nic, co mogło o tym świadczyć. Być może, pomyślałem czując się nieswojo, mylę się co do czasu. Na zewnątrz mogła być jeszcze noc. Modliłem się o to, żeby tak było.

Kolejny raz spróbowałem usiąść. Nie można powiedzieć, żebym się czuł rewelacyjnie. Musiałem chwilę poczekać, żeby ustąpiły zawroty głowy, a dodatkowo chłód bardzo źle działa na obolałe mięśnie. Każdy ruch sprawiał mi ból. Znałem ten ból, bo nie raz zdarzyło mi się spaść z konia w czasie wyścigów. Tylko teraz był silniejszy.

Podłoże pode mną było brudne. Czułem ziarniste drobinki pyłu. W powietrzu unosił się słaby zapach oleju. Powierzchnia była płaska, gładka i nie było to drewno.

Zacząłem macać wokół siebie i po lewej stronie natrafiłem na ścianę. Powoli przysunąłem się do niej na jednym biodrze i zacząłem dokładnie badać ją palcami.

Kolejna gładka i płaska powierzchnia, ustawiona pod kątem prostym do podłogi. Uderzyłem w nią delikatnie pięścią, a wibracje i dźwięk materiału uświadomiły mi, że to metal.

Pomyślałem, że jeśli usiądę oparty plecami o ścianę, doczekam tak świtu i wtedy zorientuję się, gdzie jestem. Musi się zacząć robić jasno, pomyślałem rozpaczliwie. Po prostu musi.

Oczywiście nie zrobiło się.

Kiedy zapewnili mi światło na łodzi, to uciekłem. Był to błąd, którego należy unikać.

Musiałem stawić temu czoła. Celowo umieszczono mnie w ciemności i będzie to trwało. Powiedziałem sobie ostro, że siedzenie i rozczulanie się nad sobą na nic się nie zda.

Zacząłem dalej penetrować nieznane mi terytorium i szybko przekonałem się, że mój świat jest znacznie mniejszy od świata Kolumba. Wydawało mi się, że nadal ostrożniej będzie przemieszczać się na siedząco, pamiętając o teoriach, jakoby ziemia była płaska i że wtedy można spaść z krawędzi; ale dwie stopy dalej w prawą stronę znalazłem się w kącie.

Druga ściana też była płaska, gładka i metalowa. Przylgnąłem do niej kręgosłupem i ponownie zacząłem się przemieszczać w prawo.

Droga była krótka. Prawie natychmiast dotarłem do kolejnego rogu. Szybko zorientowałem się, że siedząc na środku z wyciągniętymi rękoma, mogłem bez problemów czubkami palców dotknąć obu ścian. Dzieliło je mniej więcej pięć stóp.

Zakręciłem za drugim rogiem i ruszyłem dalej. Trzy stopy dalej dowiedziałem się, gdzie jestem. Z metalowej, płaskiej dotąd ściany wyłaniało się duże, okrągłe wybrzuszenie – kiedy go dotknąłem, natychmiast wiedziałem, co oznacza, jakbym je widział.

Była to osłona na koło; a ja byłem w furgonetce.

Natychmiast stanął mi przed oczyma obraz nieprawdziwej karetki, do której wszedłem w Cheltenham. Biała furgonetka, standardowa, z tylnymi drzwiami otwierającymi się na zewnątrz. Jak będę przesuwał się dalej, za koło, to dotrę do tylnych drzwi.

I byłbym skończonym kretynem, gdybym sądził, że wystarczy otworzyć drzwi, żeby znaleźć się na wolności.

Nie miałbym nic przeciwko temu, żeby poczuć się jak skończony kretyn. Drzwi były szczelnie zamknięte i pewnie nic się nie da z nimi zrobić. W środku nie było żadnej rączki.

W czwartym rogu znalazłem coś, co tym razem miało zapewnić mi egzystencję, i jeśli już wcześniej byłem w beznadziejnym nastroju, to po dokonaniu tego odkrycia poczułem się jeszcze gorzej.

Był tam plastikowy, pięciogalonowy kanister wypełniony cieczą i duża reklamówka.

Zdjąłem zakrętkę z kanistra i powąchałem jego zawartość. Brak zapachu. Wylałem sobie trochę cieczy na dłoń i spróbowałem jej. Woda.

Namacałem otwór i zakręciłem kanister. Pięć galonów wody.

O nie, pomyślałem tępo. Dobry Boże.

Reklamówka była zapakowana po brzegi plastikowymi pudełeczkami, każde wielkości mniej więcej czterech cali kwadratowych. Znowu nie czuć było żadnego zapachu. Otworzyłem jeden z pojemników i odkryłem, że zawierał cienkie plasterki sera.

Liczyłem pojemniki z ciężkim sercem, wyjmując je po kolei z reklamówki i stawiając na podłodze. Było ich sześćdziesiąt. Wydawało mi się, że wszystkie były dokładnie takie same.

Zrozpaczony przeliczyłem je jeszcze raz, wkładając je z powrotem do reklamówki, i ciągle było ich sześćdziesiąt. Dali mi dosyć jedzenia i wodyna przynajmniej cztery tygodnie. Nie będzie odwiedzin dwa razy dziennie: zupełnie nikogo, z kim można by porozmawiać.

Pieprzyć ich, pomyślałem wściekle. Jeśli na tym miała polegać zemsta, to była znacznie gorsza niż kara, którą zapewniłem jakiemukolwiek oszustowi.

Powodowany gniewem, wstałem gwałtownie, żeby zbadać górną część furgonetki, i uderzyłem obolałą głową w dach. Tego było już zbyt wiele. Opadłem na kolana, złapałem się za głowę i zacząłem przeklinać, cały czas starając się powstrzymać od płaczu. Słaba, zdruzgotana postać, sycząca z bólu w ciemności.

Pomyślałem, że to na nic się nie zda. Trzeba było podejść do sytuacji zupełnie bez emocji. Ignorować ból. Wziąć się mocno w garść i wypracować sobie plan na przetrwanie.

Kiedy minął ból głowy wywołany uderzeniem w sufit, zabrałem się do rzeczy.

Skonstatowałem, że obecność jedzenia i wody oznaczała, że mam przeżyć. Że pewnego dnia, jeśli nie uda mi się po raz drugi uciec, uwolnią mnie. Czyli, że moja śmierć nie jest w planie. No to, w takim razie, o co ja robię tyle hałasu?

Kiedyś czytałem o człowieku, który spędził kilka tygodni wjakiejś rozpadlinie w ciszy i zupełnych ciemnościach, żeby zobaczyć, jak kompletna deprywacja bodźców działa na ludzkie ciało. Przeżył, a zarówno jego umysł, jak i ciało były w nienaruszonym stanie, a jego poczucie czasu zmieniło się tylko bardzo nieznacznie. Skoro on mógł to zrobić, to ja też mogę. Nieważne, pomyślałem, że tamten naukowiec dobrowolnie zdecydował się na uwięzienie i że ktoś na powierzchni rejestrował bicie jego serca i inne podstawowe funkcje życiowe, i że mógł w każdej chwili przerwać eksperyment, jakby miał dosyć.

Kiedy uspokoiłem się nieco po tym odkryciu, zacząłem powoli podnosić się na nogi, cały czas opierając się plecami o boczną ścianę, i wyciągnąłem ręce do góry, aby wyczuć sufit. Był zbyt nisko, żebym mógł stać wyprostowany, brakowało jakichś sześciu, może ośmiu cali. Ze zgiętymi nogami i podkurczoną głową, ponownie obszedłem całą furgonetkę.

Boczne ściany były zupełnie płaskie i puste, na przedniej była drewniana płyta, która musiała w jakiś sposób łączyć się z kabiną kierowcy. Chyba została zaprojektowana tak, aby można było ją przesunąć, ale była zamknięta tak mocno, jakby ją przyspawano. Od wewnątrz nie było żadnej rączki ani rygla; tylko gładki metal.

W pierwszej chwili tylne drzwi zapowiadały się obiecująco, bo odkryłem, że nie są wyłącznie z metalu, tylko są w nich okna. Po obu stronach, były szerokie na jakieś dwanaście cali, czyli odległość dzielącą mój nadgarstek od łokcia i wysokie na mniej więcej sześć.

W oknach nie było szkła. Ostrożnie wyciągnąłem rękę przez to po prawej stronie i natychmiast natrafiłem na przeszkodę. Z zewnątrz coś twardego przylegało do okna.

Byłem tak skupiony na rejestrowaniu bodźców przez palce, że dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że cały czas siedziałem przykucnięty z zamkniętymi oczyma. Naprawdę zabawne. Otworzyłem je. Żadnego światła. Na co były oczy, skoro nie ma światła.

Za każdym oknem rozpostarty był szorstki materiał. Sądząc po dotyku, było to grube płótno. Na zewnątrz okien można było ruszyć płótno, odepchnąć je na jakieś trzy czy cztery cale od furgonetki. Dookoła jednak, było do niej ciasno przyciśnięte tym czymś, co unieruchamiało drzwi.

Po kolei wyciągałem rękę z obu stron i badałem palcami tyle zewnętrznej przestrzeni furgonetki, ile mogłem dosięgnąć. Czyli bardzo mało i w dodatku nie było z tego żadnego pożytku. Cały tył furgonetki był zakryty płótnem.

Osunąłem się z powrotem na podłogę i próbowałem zwizualizować, to, czego dotykałem. Furgonetka pokryta płótnem i z zablokowanymi drzwiami. Gdzie można by taką zaparkować, aby natychmiast jej nie odkryto? W garażu? W stodole? Czy ktoś by mnie usłyszał, gdybym zaczął walić w ściany?

Uderzyłem pięściami w boczne ściany furgonetki, ale słabo było je słychać, a nie było nic innego, czym mógłbym walić. Wielokrotnie krzyknąłem „Pomocy” przez okna, ale nikt się nie zjawił.

Powietrze najwyraźniej wpadało do wnętrza przez okna; czułem to, kiedy wypychałem nieco płótno. Nie musiałem się bać uduszenia.

Irytowało mnie to, że nie mogłem w żaden sposób wykorzystać tych okien. Były zbyt małe, żeby się przez nie przecisnąć, nawet gdyby nie było płótna i tego czegoś, co je przytwierdzało do furgonetki. Przez szpary nie udałoby mi się wystawić głowy, nie mówiąc już o ramionach.

Postanowiłem zjeść trochę sera i wszystko przemyśleć. Ser był niezły. Myślenie uzmysłowiło mi, że tym razem nie mam materaca, koca, poduszki ani toalety. Ani książki, pary skarpet na zmianę czy mydła. W porównaniu z furgonetką, forpik był Hiltonem.Z drugiej strony, w jakiś dziwny sposób czas spędzony w forpiku lepiej mnie przygotował na tę bardziej surową celę. Zamiast czuć się bardziej przerażony, bardziej histeryzować i rozpaczać, czułem się bardziej odporny. Już wiedziałem, jakie katusze mnie czekają. Poza tym, w ciągu czterech dni, kiedy byłem na wolności, nie poleciałem na Biegun Południowy, żeby uniknąć ponownego porwania. Obawiałem się tego i robiłem, co w mojej mocy, aby tego uniknąć, ale decydując się na powrót do normalnego życia, miałem świadomość, że tak się może stać.

Powód, dla którego porwano mnie za pierwszym razem, prawdopodobnie ciągle istniał. Uciekłem przedwcześnie i ktoś musiał potraktować to jako poważny błąd z mojej strony. Na tyle poważny, aby wysłać ekipę, która ponownie miała mnie porwać już w dzień po moim powrocie do Anglii. Na tyle poważny, żeby ryzykować uprowadzenie mnie, choć tym razem sprawą zainteresuje się policja, przynajmniej taką miałem nadzieję.

Byłem właściwie pewien, że jestem cały czas w Anglii. Zupełnie nie pamiętałem, żeby transportowano mnie z motelu do miejsca, w którym teraz się znajdowałem, ale miałem bardzo silne wrażenie, że byłem nieprzytomny zaledwie przez godzinę albo dwie.

To oznaczało, że w niedzielny poranek nikt nie będzie za mną tęsknił. Dopiero w poniedziałek Debbie i Peter zaczną się zastanawiać. We wtorek, jeśli policja potraktuje sprawę poważnie, o czym wcale nie byłem przekonany, pomimo ich zapewnień, zaczną działać. Upłynie jeszcze dzień lub dwa, nim ktoś naprawdę zacznie mnie szukać: a nie miałem żony ani rodziców, którzy nie pozwoliliby zaprzestać poszukiwań, gdyby nie znaleziono mnie w ciągu kilku dni.

Może mógłbym liczyć na Jossie, gdybym znał ją dłużej, pomyślałem smutno. Jossie z tymi swoimi promiennymi oczyma i ciętym językiem.

Ale i tak, przyjmując nawet najbardziej optymistyczny scenariusz, najbliższa przyszłość wyglądała zupełnie niewesoło.

Biorąc pod uwagę znacznie krótszą perspektywę, najbardziej palącym problemem było rozwiązanie kwestii pozbywania się płynnych odchodów. Wyglądało na to, że jestem zmuszony żyć w metalowym pudle, ale, jeśli mógłbym temu zapobiec, nie musiało to być śmierdzące metalowe pudło.

Potrzeba zapewniła wspaniałą koncentrację umysłu, która to prawidłowość już wcześniej została dostrzeżona przez innych. Wyjąłem plasterki sera z jednego z grubszych, plastikowych pojemników, wykorzystywałem go i opróżniałem w ratach przez tylne okno, odpychając płótno od furgonetki tak daleko, jak mi się udawało. Z pewnością nie było to najbardziej higieniczne rozwiązanie, ale lepsze niż żadne.

Po chwili podniecenia ponownie usiadłem. Ciągle było mi zimno, ale już nie tak przenikliwie jak wcześniej. Mógłbym zrobić trochę ćwiczeń na rozgrzewkę, gdyby nie protestujące siniaki. Siedziałem więc po prostu na podłodze, bo każdy ruch przypominał mi o niedawnych wydarzeniach.

Do tej chwili byłem zajęty eksploracją, ale następne kilka godzin w pełni uświadomiło mi rozmiary mojego osamotnienia.

Z zewnątrz nie dochodziły absolutnie żadne dźwięki. Kiedy na chwilę powstrzymywałem swój oddech, nie słyszałem dosłownie nic. Żadnych odgłosów samochodów czy samolotów, żadnego wiatru, skrzypienia ani szelestu. Nic.

Było kompletnie ciemno. Świeże powietrze regularnie wpływało zza płótna, ale światło się nie przedostawało. Widziałem dokładnie tyle samo, niezależnie od tego, czy miałem oczy otwarte czy zamknięte.

Nie było wyczuwalnych zmian temperatury. Ciągle była zbyt niska, żebym mógł się dobrze czuć, co uniemożliwiało mojemu ciału przyzwyczajenie się do niej. Pozostawiono mi spodnie, majtki, koszulę, sportową marynarkę i skarpetki, ale nie miałem krawata, paska ani żadnych rzeczy osobistych. Była niedziela, 3 kwietnia. Być może na zewnątrz był słoneczny, wiosenny dzień, ale tu, gdzie byłem, było po prostu za zimno.

Pomyślałem, że ludzie będą czytać o Grand National w swoich niedzielnych gazetach. Leżeć w łóżkach, ciepłych i wygodnych. Wstawać i spacerkiem iść do pubu. Jeść ciepłe posiłki, bawić się z dziećmi, po raz kolejny odsuwać skoszenie trawnika na przyszły tydzień. Miliony ludzi będą się po prostu cieszyć niedzielą.

Zjadłem niedzielny lunch, składający się z plasterków sera, i bardzo ostrożnie napiłem się wody z kanistra. Był ciężki, bo pełny, a nie mogłem sobie pozwolić na przewrócenie go. Wystarczająco dużo wody spłynęło mi po szyi, żebym zaczął rozważać konieczność wykorzystania plastikowego pojemnika po serze jako kubka.

Po lunchu drzemka, pomyślałem. Odpowiednio układając pojemniki z serem w reklamówce, skonstruowałem znośną poduszkę i postanowiłem spać, ale mimo wszystko było tak niewygodnie, że nie mogłem.

No cóż, pomyślałem, leżąc na plecach i wpatrując się w niewidoczny sufit, w takim razie mogę się zastanowić nad tym, czego się dowiedziałem w ciągu czterech dni na wolności.

Pierwszy można było pominąć, jako że spędziłem go na Majorce, organizując powrót do domu. Czyli pozostawały dwa dni w biurze i jeden na wyścigach. Jedną noc ukrywałem się u siebie w domu, jedną przespałem twardo w hotelu Gloucester. Przez cały ten czas szukałem powodów, co sprawiło, że zupełnie inaczej zapatrywałem się na fakt bycia powtórnie uwięzionym. Wtedy byłem kompletnie zaskoczony. Tym razem przyszły mi do głowy jeden czy dwa potencjalne powody.


Mijały godziny.

Cały czas czułem się równie fatalnie.

Siadałem na chwilę, kładłem się z powrotem i wszystko mnie bolało dokładnie tak samo. Pocieszałem się myślą, że ból posiniaczonego ciała zawsze staje się coraz słabszy, nigdy się nie pogarsza. Przecież mógłbym mieć, na przykład, zapalenie wyrostka. Słyszałem, że ludzie wyruszający na Everest czy na jakieś inne odludzia kazali sobie usuwać najzupełniej zdrowy wyrostek, tak na wszelki wypadek. Chciałbym w ogóle nie myśleć o wyrostku.

Albo bólu zęba.


Miałem wrażenie, że był wieczór, a potem noc.

Nic się nie zmieniało, tylko ja. Powoli robiło mi się coraz zimniej, ale jakby od wewnątrz. Cały czas miałem zamknięte oczy. Co chwilę zapadałem w krótki sen, z którego budziłem się z jękiem, kiedy tylko się poruszyłem. Gdy budziłem się wypoczęty, wydawało mi się, że to świt.

Pomyślałem, że jeśli mój cykl nie ulegnie zaburzeniu, będę mógł prowadzić kalendarz. Pusty pojemnik po serze za jeden dzień ustawiany w prawym, przednim rogu furgonetki. Jeśli będę co rano jeden tam kładł, będę wiedział, ile minęło dni. Jeden za niedzielę, drugi za poniedziałek. Wyjąłem dwa zwitki plasterków sera i przesunąłem się powoli jakieś dwie stopy do przodu, żeby postawić tam puste pojemniki.

Zjadłem posiłek, który traktowałem jako śniadanie, i wypiłem trochę wody. Uświadomiłem sobie, że zacząłem się przyzwyczajać do panujących w środku ciemności. Stałem się sprawniejszy fizycznie. Na przykład, łatwiej mi było operować kanistrem z wodą i już nie byłem sfrustrowany tym, że nie mogę szybko znaleźć położonej na podłodze chwilę wcześniej nakrętki. Teraz już automatycznie od razu ją znajdowałem.

Psychicznie też lepiej zacząłem znosić całą sytuację. Na łodzi szczerze jej nienawidziłem i myśląc o ewentualnym ponownym uwięzieniu, najbardziej obawiałem się umieszczenia w ciemnościach. Nadal doskwierał mi brak światła, ale zdecydowanie lepiej to znosiłem. Już się nie bałem, że samo przebywanie w ciemności sprawi, że zacznie mi odbijać.

Ranek spędziłem rozmyślając o powodach porwania, a po południu z plasterków sera ułożonych w rzędach zrobiłem liczydło i wykonałem kilka obliczeń. Wiedziałem, że inni więźniowie skazani na samotność zajmowali umysł powtarzając w myślach wiersze, ale mnie zawsze łatwiej było myśleć liczbami i symbolami, a poza tym nie znałem na pamięć wystarczająco długiego tekstu, żeby był mi przydatny w obecnej sytuacji. Trele mele dudki nie było najlepszym rozwiązaniem.


Zrobił się poniedziałkowy wieczór i zasnąłem. Kiedy się obudziłem, postawiłem kolejny pojemnik w przednim, prawym rogu, po czym zacząłem wyginać ręce i nogi, które nie były już na tyle obolałe, żeby tego zaniechać.

Wtorkowy ranek spędziłem na ćwiczeniach i rozpatrywaniu powodów porwania, a we wtorkowe popołudnie zająłem się powiększaniem możliwości swojego liczydła. We wtorek wieczorem siedziałem z rękoma oplecionymi wokół kolan i myślałem posępnie, że łatwo kazać sobie trzymać się mocno i nie poddawać się, ale w praktyce jest znacznie trudniej.

Minęły trzy dni, od kiedyjadłem kolację z Jossie. Cóż… przynajmniej mogłem o niej myśleć, na łodzi nie miałem takiej możliwości.

Nadszedł czas drzemki. Położyłem się i na kilka godzin pogrążyłem się w niebycie, co uznałem za wtorkową noc.

W środę, po raz dwudziesty, zbadałem palcami furgonetkę cal po calu, szukając jakiejś możliwości wydostania się z niej. Po raz dwudziesty nic nie znalazłem.

Nie było żadnych śrubek do odkręcenia. Żadnych dźwigni. Nie było nic. Żadnej możliwości wydostania się. Wiedziałem o tym, ale nie mogłem zaprzestać poszukiwań.

W środę miałem wystartować na Tapestry w Ascot. Może właśnie dlatego, a może dlatego, że moje ciało wróciło mniej więcej do normy i czas mijał mi jeszcze wolniej, niż do tej pory.

Gwizdałem i śpiewałem, czułem się podminowany i szczerze żałowałem, że nie ma dosyć miejsca, żeby stanąć wyprostowany. Wyprostować kręgosłup mogłem jedynie kładąc się na podłodze. Czułem, jak powoli opuszcza mnie narzucony sobie spokój, i naprawdę trudno było mi zmusić się do operacji liczbowych na kawałkach sera.

W środę już nie wiedziałem, czy jest południe czy wieczór, a myśl o czekających mnie kolejnych dniach takiej egzystencji nie dawała mi spokoju. Niech to, pomyślałem zjadliwie. Zamknięty, zamknięty i skazany na ponure myśli. I ten niemiłosiernie wlokący się czas. Każdy dzień, każda godzina, każda minuta.

Zjadłem trochę sera i poczułem senność, i wtedy w końcu skończyła się długa środa.


W czwartek koło południa usłyszałem jakiś dźwięk. Nie mogłem w to uwierzyć.

Jakieś odległe kliki i odgłosy kucia. Leżałem na plecach, nogami ćwicząc rowerek i o mało nie uszkodziłem siebie przekręcając się na kolana, kiedy zacząłem gramolić się w stronę tylnych drzwi.

Wypchnąłem płótno przy jednym z okien i krzyknąłem z całych sił.

– Hej… hej… Chodź tutaj.

Usłyszałem kroki; więcej niż jednej osoby. Ciche kroki, ale bardzo wyraźne w panującej wokół przeraźliwie martwej ciszy.

Przełknąłem ślinę. Niezależnie od tego, kto to był, siedzenie cicho nie miało sensu.

– Hej – krzyknąłem znowu. – Chodźcie tu. Kroki umilkły.

Blisko furgonetki rozległ się bardzo głośny, męski glos.

– Pan Roland Britten?

– Tak – odparłem słabo. – A wy?

– Policja, proszę pana – usłyszałem.

Загрузка...