2

Owego czwartkowego ranka przez jakiegoś klienta ze zrujnowanym życiem musiałem zostać w biurze w Newbury dużo dłużej, niż planowałem, i pojechałem na wyścigi w Cheltenham później, niż powinienem, ale grubiaństwem z mojej strony byłoby stwierdzenie „Tak, panie Wells, niezmiernie mi przykro z powodu pana cierpień, ale chciałbym już się stąd urwać i trochę zabawić”. Trzeba było koniecznie podnieść na duchu pana Wellsa, który patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem i wyraźnie miał myśli samobójcze.

Potrzeba było trzech godzin analizowania jego sytuacji, współczucia, picia brandy, dyskusji o środkach i sposobach jej rozwiązania i dużej dawki werbalnego podnoszenia na duchu, aby jemu na horyzoncie zaświtał słaby płomyk nadziei, a przecież nie byłem jego lekarzem, księdzem, radcą prawnym ani żadnym kwalifikowanym pomocnikiem, lecz zaledwie księgowym, którego ten zrozpaczony człowiek zaangażował poprzedniego wieczora.

Pan Wells wpadł w tarapaty przez nieuczciwego doradcę finansowego. Pan Wells, rozdygotany i zdesperowany, słyszał kiedyś, że Roland Britten pomimo swego młodego wieku miał sukcesy w ratowaniu ludzi w podobnych sytuacjach. Pan Wells przez telefon kusił podwójnym honorarium, obiecywał dozgonną wdzięczność i nie przestawał płakać: potrafił dać się we znaki.

Po raz pierwszy i prawdopodobnie ostatni raz w życiu miałem tego właśnie dnia brać udział w Cheltenham Gold Cup, po Grand National drugim co do ważności wyścigu dla brytyjskich dżokejów specjalizujących się w biegach terenowych z przeszkodami. Nieważne było to, że specjaliści od wyścigów dawali mojemu koniowi małe szanse, ani to, że bukmacherzy uparcie przyjmowali zakłady czterdzieści do jednego na moją niekorzyść. Dla mnie ogromnym osiągnięciem był sam fakt, że półamatorowi w ogóle zaproponowano wzięcie udziału w Gold Cup.

Dzięki panu Wellsowi nie udało mi się spokojnie i wcześnie opuścić biura po przejrzeniu korespondencji. Dopiero za piętnaście pierwsza zdołałem się uwolnić od jego iście pijawkowego towarzystwa i skłonić go do wyjścia, a udało mi się tego dokonać tylko dzięki przyrzeczeniu, że w następny poniedziałek odbędziemy kolejną, równie długą sesję. Kiedy był już w drzwiach, zastygł jednak ponownie. Czy byłem pewny, że rozpatrzyliśmy wszystkie aspekty sprawy? Czy nie mógłbym poświęcić mu popołudnia? Spotkamy się w poniedziałek, odparłem nieustępliwie. Czy, w takim razie, jest tu jeszcze ktoś, z kim mógłby się spotkać?

– Przykro mi – odparłem. – Mój współpracownik jest na wakacjach.

– Pan King? – spytał, wskazując na schludny napis „King and Britten” wymalowany farbą na otwartych drzwiach.

Przytaknąłem, myśląc ponuro, że mój współpracownik, gdyby nie był gdzieś w Hiszpanii, mocno nalegałby na to, żebym odpowiednio wcześnie wyruszył do Cheltenham. Trevor King, postawny, srebrnowłosy, budzący respekt i obyty w świecie człowiek, wiedział, co jest dla mnie najważniejsze.

Pracowaliśmy razem od sześciu lat, kiedy to zwabił mnie do siebie z miejskiego biura, gdzie praktykowałem, tym jedynym bodźcem, jakiemu nie byłem w stanie się oprzeć: nienormowanym czasem pracy, który umożliwiał mi wyjazdy na wyścigi. Już wtedy miał pięciu czy sześciu klientów związanych ze światem wyścigów (wokół Newbury były liczne stajnie wyścigowe zlokalizowane wzdłuż Berkshire Downs), a że czasami potrzebował kogoś na zastępstwo za wyjeżdżającego pracownika, doszedł do wniosku, że angażując mnie może w ten sposób przyciągnąć jeszcze więcej ludzi z branży. Nie żeby kiedykolwiek mi o tym mówił, bo nie był to człowiek, który powiedziałby dwa słowa, jeśli wystarczyjedno; ale stało się to jasne dzięki jego nieskrywanej satysfakcji, kiedy było widać, że plan przynosi spodziewane rezultaty.

Aby sprawdzić moje kwalifikacje księgowego, a nie dżokeja amatora, uczynił tylko jedno: zapytał moich dotychczasowych pracodawców, czy podnieśliby mi znacząco pensję, żeby mnie przy sobie zatrzymać. Odpowiedzieli, że tak, i zrobili to. Trevor uśmiechnął się jak łagodny rekin i odszedł. W złożonej mi później ofercie proponował pełne partnerstwo między nami i mnóstwo czasu na wyścigi; partnerstwo miało mnie kosztować dziesięć tysięcy funtów, które mogłem spłacać ze swych zarobków przez kilka lat. Spytał, co o tym myślę.

Pomyślałem, że wszystko może się wyśmienicie ułożyć. Tak się też stało.

W pewnym sensie nadal nie znałem Trevora bardziej niż na samym początku naszej znajomości. Spotykaliśmy się w biurze, gdzie rozmawialiśmy wyłącznie o sprawach zawodowych, a stosunki towarzyskie ograniczały się do jednej formalnej kolacji raz na rok, na którą byłem zapraszany listownie przez jego żonę. Jego dom był zamożny: budynek i sprzęty domowe pochodziły gdzieś z lat dwudziestych, włącznie z grubo ciętym szkłem przykrywającym blaty lśniących mebli i wymyślnym barem wbudowanym w pokój, który nazywał swoim „zaciszem”. Jego znajomymi byli z reguły wysokiej klasy menedżerowie czy radni miejscy, zacni i zamożni obywatele, jak sam Trevor.

Na gruncie zawodowym znałem go dobrze. Miał trzeźwe i tradycyjne podejście typowe dla ortodoksyjnego establishmentu. Patriarchalne, ale pozbawione zadęcia. Dawał przednie rady, które wyglądały na godne zaufania, nawet kiedy później okazywały się chybione.

Być może była w nim pewna rygorystyczność. Czasami odnosiłem wrażenie, że czerpie przyjemność ze szczegółowego wyniszczania zobowiązań podatkowych klientom i z przyglądania się, jak im rzednie mina.

Myślał i działał z niezwykłą precyzją, był dyskretnie ambitny, cieszył się z bycia miejscową osobistością, a dla starszych, majętnych pań potrafił być naprawdę czarujący. Jego ulubionymi klientami były bogate firmy, a najmniej lubianymi niekompetentni osobnicy ze skomplikowanymi sprawami.

W końcu pozbyłem się niekompetentnego pana Wellsa i, czując wzbierające we mnie napięcie, zszedłem na parking przed biurem. Z Newbury do Cheltenham było sześćdziesiąt mil i podczas drogi uporczywie obgryzałem paznokcie, kiedy dwukrotnie natknąłem się na roboty drogowe i konwój wojskowy. Cały czas zdawałem sobie sprawę, że ostatnia mila drogi będzie zatłoczona samochodami amatorów wyścigów jadącymi na tor i przejechanie jej zajmie pół godziny. Wystarczająco wiele powiedziano już o ryzyku związanym z wystawieniem amatora („jakkolwiek dobrego” jak napisał jakiś miły dziennikarz) do rywalizacji z czołówką zawodowców na najlepszych koniach w kraju w najważniejszym wyścigu podczas najbardziej prestiżowego turnieju sezonu. „Najlepszą taktyką Rolanda Brittena będzie niewchodzenie z Tapestry w drogę innym zawodnikom” napisał mniej miły dziennikarz i pomimo to, że właściwie się z nim zgadzałem, nie chciałem spełnić jego postulatów po prostu nie przyjeżdżając na zawody na czas. Byłoby to najgorsze nieprofesjonalne zachowanie, jakie można sobie wyobrazić.

Możliwość spóźnienia była do tej pory na ostatnim miejscu, ale teraz już wysunęła się na pierwsze miejsce na długiej liście stresów związanych z wyścigiem. Jeździłem amatorsko w wyścigach z przeszkodami od swoich szesnastych urodzin, ale teraz, z trzydziestką dwójką na karku, coraz trudniej było mi utrzymać się w formie. Wiek i ślęczenie nad biurkiem podkopywały moją wytrzymałość, którą zawsze traktowałem jak coś zupełnie naturalnego: teraz musiałem wkładać dużo wysiłku w zrobienie tego, co kiedyś przychodziło mi bez zastanowienia. Półtorej godziny jazdy każdego ranka już nie wystarczało. Ostatnio, podczas dwóch zaciętych finiszów, czułem, jak moje zmęczone mięśnie gwałtownie opuszcza siła i z tego powodu przegrałem przynajmniej jeden wyścig. Sam nie wierzyłem, że byłem dobrze przygotowany do Gold Cup.

Pracy w biurze zrobiło się tyle, że już samo sumienne wypełnianie obowiązków stało się problemem. Zacząłem czuć, że urywanie połowy dni na wyścigi było swego rodzaju zdradą. Z sobotami nie było kłopotów, ale niecierpliwi klienci z irytacją odnosili się do śród spędzanych przeze mnie w Ascot i czwartków w Stratford-upon-Avon. To, że pracowałem wieczorami, aby nadgonić zaległości, satysfakcjonowało Trevora, ale innych nie. A sprawy bieżące, jakby to określano w żargonie, po prostu mnie przygniatały.

Oprócz pana Wellsa miałem jeszcze kilka spraw do załatwienia tego ranka. Powinienem był wysłać apelację w sprawie rozrachunku podatkowego pewnego dżokeja z samej czołówki; powinienem był podpisać metrykę dla radcy prawnego; były też dwa wezwania dla dwóch klientów do stawienia się w urzędzie skarbowym, które wymagały natychmiastowej reakcji, nawet jeśli chodziło tylko o to, żeby zyskać na czasie.

– Będę wnioskował o odroczenie – powiedziałem Peterowi, jednemu z dwóch pracujących u nas pomocników. – Zadzwoń do obu tych klientów i powiedz im, żeby się nie martwili, natychmiast zajmę się ich sprawami. I sprawdź, czy na pewno mamy wszystkie papiery, których potrzebujemy. Poproś ich o przysłanie brakujących, jeśli będzie taka potrzeba.

Peter pokiwał niechętnie i ponuro głową, sugerując w ten sposób, że zawsze daję mu za dużo roboty. Być może rzeczywiście tak było.

Plany Trevora, aby zatrudnić jeszcze jednego pomocnika, zostały jak na razie wstrzymane propozycją, która obecnie nas obu przyprawiała o ból głowy. Duża firma z Londynu miała na nas ochotę, chciała połączyć się z nami, wchłonąć nas i na naszym poletku założyć dużą filię, z nami w środku. Pod względem materialnym zyskalibyśmy na tym, bo obecnie z własnej kieszeni pokrywaliśmy gwałtownie rosnące koszty działalności, takie jak czynsz za wynajem biura, energię i pensje sekretarek. Sytuacja stałaby się dla nas mniej stresująca, bo obecnie, kiedy jeden z nas był na wakacjach albo chory, drugi był bardzo obciążony. Ale Trevora gnębiła perspektywa utraty stanowiska szefa, a mnie wolności. Odłożyliśmy decyzję do powrotu Trevora z Hiszpanii, co miało nastąpić za dwa tygodnie, ale wtedy trzeba będzie stawić czoła niewesołej rzeczywistości.

Stukałem palcami o kierownicę mojego dolomite’a i czekałem niecierpliwie na zapalenie się zielonego światła na remontowanym odcinku drogi. Po raz setny spojrzałem na zegarek.

– No – rzuciłem na głos. – No, dalej. – Bo Binny Tomkins będzie wściekły.

Binny, trener Tapestry, nie chciał, żebym startował na tym koniu. „Nie w Gold Cup” powiedział z przekonaniem, kiedy właściciel konia to zaproponował. Starli się wojowniczo przed salą do ważenia dżokejów na torze w Newbury, gdzie Tapestry właśnie wygrał trzymilowy wyścig: pani Moira Longerman, drobna, jasnowłosa i przypominająca ptaka niewiasta ze stukilogramowym, sfrustrowanym samcem.

– …tylko dlatego, że jest twoim księgowym – mówił porywczo Binny, kiedy podszedłem do nich po ważeniu. – To jest po prostu śmieszne.

– Cóż, dzisiaj wygrał, prawda? – odparowała.

Binny miał rozpostarte ramiona i ciężko oddychał. Pani Longerman zaproponowała mi udział w wyścigu po tym, jak zawodowy dżokej złamał sobie w poprzednim biegu nogę w kostce. Binny musiał więc pogodzić się z tym, że będę chwilowo zastępował kontuzjowanego, ale Tapestry był jego najlepszym koniem, a dla trenera średniej klasy, jakim był, wystawienie konia w Gold Cup było nie lada wydarzeniem. Chciał, żeby wystartował w nim najlepszy zawodowy dżokeja, jakiego tylko mógł znaleźć. Nie chciał księgowego pani Longerman, który, jeśli szczęście mu dopisało, startował w trzydziestu gonitwach w ciągu roku. Jednak pani Longerman wspomniała coś o powierzeniu opieki nad Tapestry trenerowi bardziej skłonnemu do współpracy z nią, a ja byłem zbyt próżny, aby odrzucić taką propozycję, więc Binny pieklił się na darmo.

Poprzedni księgowy pani Longerman całymi latami pozwalał jej płacić dużo wyższe podatki, niż powinna, a ja zapewniłem jej z tego tytułu idącą w tysiące refundację. Nie było to odpowiednie kryterium wyboru dżokeja do udziału w Gold Cup, ale rozumiałem, że chce mi podziękować proponując coś zupełnie bezcennego. Bardzo mi zależało na tym, żeby jej nie zawieść; tak więc to była kolejna presja.

Martwiłem się, czy aby zdołam dobrze pojechać, ale nie tym, że może spadnę. Kiedy ktoś się martwił, czy nie spadnie, to był już najwyższy czas, żeby przestać brać udział w wyścigach: podejrzewałem, że któregoś dnia i mnie się to przytrafi, ale do tej pory jeszcze się tak nie stało. Martwiłem się rym, że nie jestem w formie, że trener mnie nie chce i że jestem spóźniony. Dosyć na jednej głowie.

Kiedy w końcu znalazłem się na miejscu, w sali do ważenia Binny sapał i miotał się jak zapalony lont.

– Gdzie byłeś, do cholery? – spytał. – Zdajesz sobie sprawę, że jeden wyścig już się skończył i za pięć minut zostałbyś ukarany grzywną za niestawienie się?

– Przepraszam.

Wniosłem swoje siodło, kask i torbę z resztą sprzętu do szatni, z ulgą usiadłem na ławce i próbowałem przestać się pocić. Wokół mnie panował normalny harmider; ubierający i rozbierający się dżokeje, przeklinający, śmiejący się. Dzięki temu, że mnie długo znali, traktowali moją obecność tam jako normalną. Byłem księgowym trzydziestu dwóch dżokejów i nieoficjalnie wypełniałem pity jeszcze kilkunastu innym. Byłem też opłacany jako księgowy przez trzydziestu jeden trenerów, piętnaście stajni z ogierami, dwóch ważniaków z Klubu Dżokejów, jeden tor wyścigowy, trzynastu bukmacherów, dwie firmy zajmujące się transportem koni, jednego kowala, pięciu handlarzy paszą i ponad czterdziestu ludzi będących właścicielami koni wyścigowych. Prawdopodobnie wiedziałem więcej na temat prywatnych spraw finansowych świata wyścigów, niż ktokolwiek na torze wyścigowym.


* * *

Stojąca nieopodal Moira Longerman mówiła coś wyraźnie rozemocjonowana. Widać było jej nos sterczący figlarnie znad puszystego, postawionego kołnierza z soboli. Była opatulona w pasujący do kołnierza płaszcz, a na jej kręconych, jasnych włosach spoczywał puszysty sobolowy kapelusz. W niebieskich oczach tej pani w średnim wieku widać było podniecenie, a jej prostoduszna radość wyjaśniała, dlaczego tysiące ludzi przeznaczało swoje pieniądze właśnie na posiadanie koni wyścigowych. Nie chodziło tylko o hazard ani o pokazanie się: raczej o ekscytację wywołaną uderzeniem adrenaliny i o uczucie, że jest się zaangażowanym. Ona aż za dobrze wiedziała, że dobrą zabawę może zastąpić gorzki zawód, aż do łez. Świadomość tego nadawała jeszcze większe znaczenie sukcesom.

– Czyż Tapestry nie wygląda cudownie? – powiedziała wymachując odzianymi w rękawiczki rękoma w stronę konia, który ciężko stąpał wokół ringu śledzony uważnymi spojrzeniami dziesięciu rzędów widzów.

– Z pewnością – przytaknąłem zgodnie z prawdą.

Binny spojrzał z kwaśną miną na bezchmurne niebo. Po jego zabiegach koń lśnił jak rzadko który z innych jego podopiecznych: nieskazitelnie wyczesana grzywa i ogon, nasmarowane podkowy, nowa derka, wypucowana na połysk skórzana uzda i regularny geometryczny wzór po szczotce na starannie wyszczotkowanym zadzie. Binny pokazywał światu, że jeśli jego koń przegra, to nie z braku troski. Binny miał zamiar zawsze mnie obarczać winą za niezdobycie Gold Cup.

Nie mogę powiedzieć, że bardzo mnie to wyprowadzało z równowagi. Podobnie jak Moira Longerman, czułem słabość w żołądku i dreszcz podniecenia przed ważnym wydarzeniem, jakie zdarza się tylko raz w życiu. Mogło się to skończyć katastrofą, ale niezależnie od rozwoju wypadków i tak będę miał za sobą udział w Gold Cup.

Startowało osiem koni, włącznie z Tapestry. Dosiedliśmy koni, wyjechaliśmy na tor i przedefilowaliśmy przed zatłoczonymi i hałaśliwymi trybunami, po czym krótkim galopem dojechaliśmy na linię startu. Czułem, że drżę, i wiedziałem, że to głupie. Tylko opanowany człowiek mógł osiągnąć dobry wynik. Powiedz to gruczołom adrenalin owym.

Ale przecież mogłem udawać. Zdusić w sobie nerwowość i zachowywać się tak, jakbym startował w wyścigach takiego kalibru sześć razy w ciągu sezonu. Żaden z pozostałych dżokejów nie wyglądał na podenerwowanego czy spiętego, ale doszedłem do wniosku, że niektórzy muszą być. Nawet dla najwyższej klasy profesjonalistów była to nie lada okazja.Stwierdziłem, że spokój malujący się na ich twarzach był pewnie równie udawany jak mój, i poczułem się lepiej.

Stanęliśmy przy taśmach wyznaczających linię startu, powstrzymujących niecierpliwe łby trzymane na krótkich lejcach i jeszcze przez chwilę spoczywaliśmy całym ciężarem na siodle. Potem startujący pociągnął za dźwignię i taśmy wystrzeliły w górę. Wtedy Tapestry wziął potężny oddech i prawie wyrwał mi ramiona ze stawów.

W większości biegów na trzy i jedną czwartą mili zaczynało się spokojnie, a tempo rosło na milę przed metą i często kończyło się już na zwolnionych obrotach. Podczas tego Gold Cup tempo od razu było takie, jakby miał paść rekordowy czas, a Moira Longerman później mi powiedziała, że kiedy zostałem z tyłu, Binny używał słów, których nigdy wcześniej nie słyszała.

Po przeskoczeniu dwóch pierwszych przeszkód i przejechaniu obok trybun byłem ostatni, ze stratą sześciu długości, strata niewielka jako taka, ale przez to już na początku wyścigu słyszałem w swojej głowie komentarze „mówiłem, że tak będzie”. W rzeczywistości nie mogłem podjąć decyzji. Czy powinienem jechać szybciej? Trzymać się bliżej ogonów przede mną? Tapestry już od samego początku pędził z większą prędkością, niż kiedy wygrałem na nim bieg w Newbury. Gdybym mu pozwolił zrównać się z innymi, mógłby się szybko zmęczyć i odpaść już w połowie dystansu. Gdybym go nieco powstrzymywał, przynajmniej udałoby się nam ukończyć wyścig.

Po pokonaniu trzeciego płotka i rowu z wodą zauważyłem, że dystans dzielący mnie od reszty jeszcze się zwiększył, a ja ciągle wahałem się, jaką obrać taktykę. Nie spodziewałem się, że inni będą jechali tak szybko. Nie wiedziałem, czy mieli nadzieję utrzymać taką prędkość przez cały wyścig, czy zamierzali zwolnić i w ten sposób zrównać się ze mną później. Nie potrafiłem odpowiedzieć sobie na pytanie, która z tych możliwości jest bardziej prawdopodobna.

Ale co by powiedział Binny, gdyby moje rachuby były chybione i byłbym na ostatniej pozycji przez cały wyścig? Czego by nie powiedział?

Co ja robiłem w tym wyścigu, z zawodowcami?

Zupełnie się błaźniłem.

Boże, pomyślałem, dlaczego w ogóle zdecydowałem się wystartować?

Panuje opinia, że księgowi są z natury ostrożni, ale wtedy zatraciłem swoją ostrożność. Prawie wszystko byłoby lepsze, niż bycie na ostatniej pozycji od początku do końca. Rozwaga zdałaby się na nic. Ubodłem Tapestry nogą, czego się nie spodziewał, i wystrzelił do przodu jak strzała.

– Spokojnie – wydusiłem. – Spokojnie, do diabła.

Trzeba zmniejszyć dystans, ale nie za szybko. Jak popędzi zbyt szybko, to zużyje rezerwę sil niezbędną na ostatni odcinek pod górkę. Jeśli w ogóle tam dojedziemy. Jeśli nie spadnę. Jeśli nie popełnię błędu przy składaniu się do skoku przez płotek, nie wypadnę z trasy albo Tapestry w ogóle nie będzie chciał skoczyć.

Przejechałem dopiero milę, a miałem wrażenie, że trwało to tyle, ile dwa życia.

Pod koniec pierwszego okrążenia ciągle byłem ostatni, ale znacznie bliżej reszty. Jeszcze jedno okrążenie… i może uda się wyprzedzić jednego albo dwóch, nim się skończy wyścig. Wtedy już zacząłem czerpać satysfakcję zjazdy, pełne napięcia skupienie zepchnęło nerwowość na drugi plan, choć nie wyeliminowało zupełnie, a wiedziałem ze swoich poprzednich gonitw, że po wszystkim będę pamiętał tylko przyjemność czerpaną zjazdy, a nie wątpliwości.

Po przeskoczeniu przez rów z wodą ciągle byłem ostatni, a reszta zbita w jedną grupę jechała tuż przede mną. Następny rów; Tapestry przeskoczył go idealnie i zyskaliśmy długość w czasie skoku. Po wylądowaniu łeb znalazł się na wysokości ogona konia jadącego przede mną. Zostało tak do następnej przeszkody i tym razem też zyskaliśmy, jadąc już obok innego konia, a nie za nim.

Świetnie. Już nie byłem ostatni. Tylko na równi z ostatnim. Chociaż obawiałem się o możliwości Tapestry przy końcu wyścigu, jak na razie brał przeszkody z zapałem i odwagą.

Przy następnym płotku, na części toru z dala od trybun, sytuacja gwałtownie się zmieniła. Faworyt upadł, a drugi faworyt przewrócił się o niego. Tapestry gwałtownie skręcił, kiedy wylądował wśród turlających się ciał, i uderzył bokiem o sąsiedniego konia. Jadący na nim dżokej spadł.

Stało się to tak szybko. W jednej chwili normalny Gold Cup, a w następnej już jatka. Trzy konie odpadły, zaprzepaszczając nadzieje właścicieli, trenerów, stajennych i obstawiających zakłady. Tapestry parł do przodu jak byk, ale kiedy wyłoniło się przed nami wzniesienie, ponownie byliśmy ostatni.

Nigdy nie próbuj przyspieszać pod górę, mówią, bo konie, które wyprzedzisz, wyprzedzą cię, kiedy będziesz zjeżdżał w dół. Oszczędzaj sił, nie zmarnuj ich. Oszczędzałem Tapestry, jadąc pod górę na ostatnim miejscu. Wydawało mi się, że na szczycie wzniesienia inni gwałtownie się ode mnie oddalili i wyrwali do przodu, dając z siebie wszystko, a ja ciągle jeszcze miałem sporo sił w zapasie.

No, pomyślałem nagle, dawaj, teraz albo nigdy. Teraz albo już nigdy. Dawaj, Tapestry. Ruszaj się. Zjechałem w dół szybciej, niż kiedykolwiek w życiu.

Płotek w połowie spadku. Minimalna zmiana kroku. Skok, który wprawiłby kozice w kompleksy.

Tam na ziemi leżał kolejny dżokej, zwinięty w kłębek, aby uniknąć kopnięć. Pech… Niewesoło…

Trzy konie z przodu. Jeszcze dwa płotki do przeskoczenia. Nagle uświadomiłem sobie, że te trzy konie przede mną to wszystkie, jakie jeszcze biegną. Nie były też zbyt daleko z przodu. Mój Boże, pomyślałem, prawie się śmiejąc, zakładając, że uda mi się jednego wyprzedzić, będę trzeci. Trzeci w Gold Cup. Coś, co można by wspominać aż do śmierci.

Kazałem Tapestry jeszcze przyspieszyć i, o dziwo, zareagował. Był to koń, w którego prędkość na finiszu nie można było wierzyć, z którym trzeba było obchodzić się delikatnie. Ten koń, pędzący teraz do przodu jak sprinter.

Po luku… jeszcze tylko jeden płotek… zbliżałem się do niego szybciej, niż inni… skoczyłem równo z trzecim koniem, a wylądowałem już przed nim… do mety została już tylko prosta pod górkę. Jestem trzeci, pomyślałem rozradowany. Jestem cholera trzeci!

Dla niektórych koni finisz w Cheltenham jest bardzo trudny. Ze zmęczenia nie potrafią jechać zupełnie prosto, machają ogonami i słabną, kiedy są na prowadzeniu – tak są wyczerpane, że ledwie udaje im się dowlec do linii mety.

Nic takiego nie przytrafiło się Tapestry, ale obu koniom przede mną tak. Jeden z nich zaczął coraz bardziej zbaczać z prostego kursu. Drugi wydawał się zwalniać z sekundy na sekundę. Ku mojemu i wszystkich innych niedowierzaniu, Tapestry jadąc pełnym galopem wyprzedził oba konie i wygrał Gold Cup.

Nic mnie nie obchodziło, że wszyscy będą mówili (i mówili), że gdyby nie upadek faworyta i drugiego faworyta, nie miałbym szans. Nic mnie nie obchodziło, że ten Gold Cup przejdzie do historii jako „nieudany”. Jadąc powoli z linii mety do stajni, wpadłem w taką ekstazę, że pomyślałem, że już nic w życiu nie będzie mogło się równać z tym uczuciem.

Było to niemożliwe… a jednak tak się stało. Księgowy pani Longerman zapewnił jej wolny od podatku zysk.


Godzinę później, ciągle jeszcze oszołomiony, ale już w normalnym ubraniu, upajałem się lejącym się szampanem w sali do ważenia i czułem na sobie aż nadto poklepujących mnie po plecach rąk. Byłem ciągle tak niewiarygodnie szczęśliwy, że chciałem biegać po ścianach, głośno się śmiać i robić fikołki. Przemówienia, prezentacje, łzy wzruszenia na twarzy Moiry Longerman, pełne niedowierzania zakłopotanie Binny’ego – wszystko to było tak poplątane, że dopiero później mogłem uporządkować wrażenia. Upojenie zwycięstwem było tak silne, że żadne narkotyki nie mogłyby się z nim równać.

Na tę podniosłą chwilę zjawił się mężczyzna w stroju pracownika pogotowia i spytał o mnie.

– Czy pan Roland Britten? – zapytał. Skinąłem głową znad kieliszka szampana.

– W karetce jest dżokej, który chciałby z panem rozmawiać. Mówi, że nie pojedzie do szpitala, dopóki z panem nie porozmawia. Robi wokół siebie sporo zamieszania. Pójdzie pan?

– Kto to jest? – spytałem, odstawiając kieliszek.

– Budley. Spadł z konia w czasie ostatniej gonitwy.

– Jest ciężko ranny?

Wyszliśmy z sali do ważenia i skierowaliśmy się po zatłoczonym żużlowym placu do karetki stojącej tuż za bramą. Było to pięć minut przed rozpoczęciem ostatniego wyścigu dnia i tysiące ludzi przeciskało się ku trybunom, śpieszyło się, aby zdążyć zawrzeć ostatnie zakłady. Człowiek z karetki i ja szliśmy w niewielkiej grupie ludzi chcących się przebić w stronę parkingu, nim wszyscy widzowie zablokują drogę.

– Ma złamaną nogę – powiedział człowiek z karetki.

– Co za pech.

Nie mogłem się domyślić, czego ode mnie chciał Bobby Budley. W jego zeznaniach podatkowych za zeszły rok wszystko grało i już wcześniej zostały zatwierdzone przez urząd skarbowy. Nie powinien mieć żadnych problemów wymagających pilnego rozwiązania.

Dotarliśmy do tylnych, białych drzwi karetki, które otworzył sanitariusz.

– Jest w środku – powiedział.

Nie jest to jedna z tych dużych karetek, pomyślałem, wchodząc do środka. Samochód wyglądał bardziej na białą furgonetkę, w której nie było wystarczająco miejsca, żeby stanąć w pełni wyprostowanym. Pomyślałem, że w dniach wyścigów brakuje im normalnych karetek.

W środku były nosze, na których pod kocem leżała jakaś sylwetka. Zrobiłem krok w jej stronę, schylając głowę pod niskim dachem.

– Bobby? – spytałem. To nie był Bobby.

Był to ktoś, kogo nigdy przedtem nie widziałem. Młody, zwinny i bez żadnych obrażeń. Zaczął wstawać z noszy, rozpościerając ciemnoszary koc jak chmurę.

Odwróciłem się, żeby wyjść. Okazało się, że koło mnie stoi sanitariusz. Za jego plecami zauważyłem zamknięte już drzwi. Wyraz malujący się na jego twarzy był daleki od delikatności, a kiedy spróbowałem go zepchnąć z drogi, kopnął mnie w goleń.

Ponownie się odwróciłem. Człowiek z noszy otwierał plastikową torbę, w której było coś przypominającego zwitek wilgotnej waty wielkości dłoni. Sanitariusz chwycił mnie za ramię, a człowiek z noszy za drugie i pomimo dość desperackich wysiłków z mojej strony zdołali przytknąć mi wilgotną watę do nosa i ust.

Trudno się skutecznie bronić, kiedy nie można się wyprostować, a zamiast powietrza wdycha się czysty eter.

Ostatnią rzeczą, którą zobaczyłem w zachodzącym szarością świecie, była spadająca czapka sanitariusza. Uwolnione z niej jego jasnobrązowe włosy rozsypały się bujną czupryną, zmieniając jego twarz z anioła miłosierdzia w rasowego łajdaka.

Już raz czy dwa zdarzyło mi się opuszczać tor wyścigowy na noszach, ale nigdy twardo śpiąc.


Kiedy się obudziłem w ciemnej i hałaśliwej przestrzeni, byłem zupełnie zdezorientowany.

Dlaczego mnie porwali? Czy miało to coś wspólnego z wygraniem Gold Cup? A jeśli tak, to co?

Wydawało mi się, że czułem się jeszcze gorzej i bardziej zziębnięty, i że dochodzące skądś skrzypienie i szum stały się jeszcze głośniejsze. Teraz też miałem wrażenie ruchu, ale przecież nie byłem w ciężarówce.

W takim razie gdzie? W samolocie?

Nagle zorientowałem się, że złe samopoczucie nie jest rezultatem wdychania eteru, która to myśl błąkała mi się po głowie, tylko dobrze mi znaną przypadłością, której czasami doświadczałem od dzieciństwa.

Miałem chorobę morską.

Byłem na łodzi.

Загрузка...