4

W poniedziałek 21 marca pokrywa uniosła się dwukrotnie, wpuszczając świeże powietrze, kropelki wody i umożliwiając mi krótkie spojrzenie na ciągłe zasnute chmurami niebo. Za każdym razem żądałem wyjaśnień, ale nie dowiedziałem się niczego. Facet w sztormiaku po prostu dawał mi do zrozumienia, że załoga ma dosyć zmartwień z żeglowaniem w takich warunkach i nie ma czasu na udzielanie odpowiedzi na kretyńskie pytania.

Byłem przyzwyczajony do przebywania samemu. Mieszkałem sam i w znacznej mierze pracowałem sam – byłem samotnikiem z natury, ale rzadko czułem się samotny. Będąc jedynakiem, od zawsze nawykłym do przebywania z samym sobą, często źle znosiłem liczne towarzystwo i starałem się jak najszybciej uciec od ludzi. Pomimo to, kiedy godziny wlokły się niemiłosiernie, byłem coraz bardziej znużony samotnym przebywaniem w forpiku.

Pieskie życie, pomyślałem. Leżenie w czarnej kapsule, którą nieustannie kołysze. Ile czasu potrzeba na to, żeby zbzikowal człowiek pozostawiony samotnie, w niepewności, w ciemnościach wypełnionych stukotaniem i trzaskami.

Cholernie dużo czasu, odpowiedziałem sobie buntowniczo. Jeśli celem mojego uwięzienia było przemienienie mnie w rozdygotaną płaksę, to nic z tego. Buńczuczne myśli, buńczuczne słowa… Bardziej realistycznie oceniłem, że to jeszcze zależy od rozwoju wypadków. Mogłem wytrzymać w takich warunkach jeszcze tydzień bez zbytnich sensacji, dwa tygodnie już z trudnością. A potem… terytorium nieznane.

Dokąd mogliśmy płynąć? Przez Atlantyk? A może, jeśli naprawdę chodziło o to, żeby mnie złamać, pływaliśmy w kółko po Morzu Irlandzkim. Mogli dojść do wniosku, że każda odpowiednio wzburzona woda wypełni swoje zadanie.

Ale kim byli ci „oni”?

Na pewno nie od nich był ten w sztormiaku. Traktował mnie jak kulę u nogi, a nie jak kogoś, na kim chciałby się wyżywać. Prawdopodobnie miał instrukcje dotyczące tego, jak ze mną postępować, i się nimi kierował. Jak fatalnie by było, gdyby miał trzymać mnie pod pokładem tak długo, aż oszaleję, i dopiero wtedy odstawić do Anglii.

Cholera, pomyślałem. Jasna cholera. Zajęłoby mu to bardzo dużo czasu. Pieprzyć go. Pieprzyć go i tyle.

Przeklinanie przynosiło wielką i zdrową ulgę.

Długo po tym, jak drugi raz w ten poniedziałek miałem okazję rzucić okiem na zewnętrzny świat, wydało mi się, że szaleńcze kołysanie łodzi zaczynało się powoli uspokajać. Wstawanie z koi nie kończyło się już rzucaniem mojego ciała na wszystkie strony. Nadal trzeba było się trzymać, ale nie było to już kurczowe trzymanie się życia. Dziób łagodniej przecinał fale. Dzikie uderzenia wody w pokrywę stały się lżejsze i rzadsze. Z pokładu dobiegały rozliczne krzyki i odgłosy przeciągania lin, więc doszedłem do wniosku, że ponownie stawiają żagle.

Zorientowałem się też, że po raz pierwszy od mojego ocknięcia się nie było mi zimno.

Cały czas miałem na sobie ubrania, które założyłem w odległym, normalnym świecie: ciemnoszary garnitur, pod nim pulower-kamizelkę, jasnoniebieską koszulę, majtki i skarpety. Gdzieś w ciemnościach na podłodze leżał mój ulubiony, włoski, jedwabny krawat – założony, aby uczcić Gold Cup. Buty zupełnie zniknęły. Nagle, pomimo koca, nie mogłem już dłużej znosić takiego stanu rzeczy.

Zdjąłem marynarkę i zwinąłem ją w ciasną kulkę. Nie mogła już służyć jako część schludnego garnituru dżentelmena, ale jako poduszka okazywała się towarem znacząco umilającym życie. Zadziwiające, jak spartańskie warunki pozwalały cieszyć się z najdrobniejszych udogodnień.

Straciłem rachubę czasu. Dziwnie się czułem, budząc się i zasypiając bez żadnych punktów odniesienia. Przeważnie nie potrafiłem ustalić, czy spałem kilka minut, czy godzin. Sny podczas lekkich drzemek trwały niekiedy zaledwie sekundy. Niektóre były dłuższe i głębsze i wiedziałem, że wtedy spałem głęboko. Żaden nie miał nic wspólnego z moim kłopotliwym położeniem i w żadnym nie pojawiły się pożyteczne podświadome informacje mogące je wyjaśnić. Wyglądało na to, że nawet w głębi duszy nie wiedziałem, czemu znalazłem się w tej sytuacji.

We wtorek rano – to musiał być wtorek rano – przyszedł bez sztormiaka. Powietrze wpadające przez otwartą pokrywę zawsze było świeże i rześkie, ale tym razem suche i ciepławe. Niebo było błękitne. Widziałem kawałek białego żagla i słyszałem syk przecinającego wodę kadłuba.

– Jedzenie – oznajmił, spuszczając jedną z już mi znanych reklamówek.

– Powiedz mi, dlaczego tu jestem – odezwałem się, rozwiązując supeł.

Nie odpowiedział. Zdjąłem reklamówkę, przywiązałem pustą i chwyciłem za sznur.

– Kim jesteś? Co to za łódź? Dlaczego tu jestem? – spytałem. Jedyną odpowiedzią był wyraz lekkiego poirytowania na jego twarzy.

– Nie jestem tu po to, żeby odpowiadać na twoje pytania.

– No to po co tutaj jesteś? – nie dawałem za wygraną.

– Nie twoja spawa. Puść sznur. Nie puściłem.

– Proszę, powiedz mi, dlaczego tu jestem… Patrzył w dół, nieporuszony.

– Jak będziesz zadawał więcej pytań i nie puścisz liny, to nie dostaniesz kolacji.

Zszokowała mnie prostota groźby i prostota człowieka, który ją rzucił. Puściłem sznur, ale spróbowałem jeszcze raz.

– To w takim razie, proszę, powiedz mi chociaż, ile mnie tu będziecie trzymać.

Wciągając reklamówkę, spojrzał na mnie groźnie.

– Nie dostaniesz kolacji – powiedział, znikając z pola widzenia i zaczął zamykać pokrywę.

– Zostaw uchyloną pokrywę – krzyknąłem.

Z tego też nici. Ponownie znalazłem się w ciemnościach. Stałem, kołysząc się razem z łodzią, trzymając się górnej koi i próbowałem zdusić w sobie gwałtowny atak wściekłości. Jak śmieli porwać mnie i trzymać w tej ciasnej norze, i traktować mnie jak niegrzeczne dziecko. Jak śmieli nie podać mi powodów i nie mówić nic na temat przyszłości. Jak śmieli doprowadzić mnie do takiego stanu – byłem brudny, nieogolony i nieuczesany. Byłem rozwścieczony do tego stopnia, że dosłownie się trząsłem, ale wiedziałem, że atak gniewu był w znaczej mierze wywołany urażoną dumą.

Pomyślałem, że mogę dostać ataku szału i zdewastować kabinę albo ponownie się uspokoić i zjeść to, co jest w reklamówce – to, że zdawałem sobie sprawę z obu tych możliwości przesądziło, że wybrałem tę drugą. Gorzka, pełna frustracji wściekłość niezupełnie mnie opuściła, ale westchnąłem i trzymałem już nerwy na wodzy.

Siła targających mną emocji i ich gwałtowny, niespodziewany wybuch stanowiły dla mnie poważne ostrzeżenie. Pomyślałem, że powinienem być ostrożny. Do destrukcji prowadziło wiele dróg, a wściekłość wydawała się być jedną z nich.

Zastanawiałem się, czy gdyby potraktować jakiegoś psychiatrę tak jak mnie, to czy znałby jakieś mechanizmy obronne, o których nie wiedziałem? Czyjego wiedza na temat tego, co się może stać z psychiką człowieka w takiej sytuacji, pomogłaby mu stawić czoła sytuacji? Chyba powinienem był studiować psychologię, a nie księgowość. Okazuje się bardziej przydatna w razie porwania. Naprawdę.

W reklamówce były dwa obrane ze skorupki jajka na twardo, jabłko i trzy małe, trójkątne kawałki sera zapakowane w folię. Odłożyłem jedno jajko i dwa kawałki sera na później, na wypadek, gdyby tamten poważnie traktował swoje groźby dotyczące kolacji.

Potraktował je poważnie. Minęło wiele godzin. Zjadłem drugie jajko i resztę sera. Wypiłem trochę wody. Słabo, jak na jedyną rozrywkę w ciągu całego dnia.

Kiedy ponownie otworzono pokrywę, na dworzu było ciemno, ale była to ciemna, świetlista szarość, a nie zupełnie nieprzenikniona czerń panująca w mojej kabinie. Nie pojawiła się żadna reklamówka zjedzeniem, więc wywnioskowałem, że chwilę wytchnienia zawdzięczam tylko trosce o to, żebym się nie udusił.

Otworzył pokrywę i zniknął, nim zebrałem się w sobie, żeby zaryzykować kolejne pytania.

Odszedł gdzieś.

Pokrywa była szeroko otwarta. Z pokładu dobiegały polecenia i odgłosy pracy przy żaglach i linach.

– Puść.

– Pozwalasz temu przeklętemu klamotowi wpaść do morza…

– Złap ten cholerny żagiel… No, ruszaj się…

– Musisz przesunąć tę linę wzdłuż poręczy. Przeważnie był to jego głos, wydający innym polecenia. Postawiłem nogę na brzegu skrzyni na żagle sięgającej mi do ud, tak jak on to zrobił, oparłem ręce na krawędziach luku i podciągnąłem się. Moja głowa znalazła się w wolnym świecie, co on zauważył dopiero po jakichś dwóch sekundach.

– Wracaj – powiedział szorstko, podkreślając rozkaz deptaniem mi po palcach. – Zejdź na dół i się stamtąd nie ruszaj. – Kopnął mnie w drugą rękę. – Chcesz dostać w łeb? – W rękach miał ciężką, chromową korbę, którą się zamachnął w jednoznacznym geście. – Nie ma żadnego lądu w polu widzenia – dodał, wymierzając kolejnego kopniaka. – Więc się schowaj.

Zeskoczyłem na podłogę, a on zamknął pokrywę. Zacząłem masować swoje obolałe palce, ciesząc się w duchu, że na statku nikt nie nosi butów podbitych ćwiekami.

Możliwość nieskrępowanej obserwacji łodzi przez całe dwie sekundy była jednak warta zachodu. Usiadłem na klapie sedesu, oparłem nogi na brzegu dolnej koi i zacząłem myśleć o obrazach ciągle utrzymujących się na moich siatkówkach. Udało mi się sporo zobaczyć, pomimo że była noc, bo moje oczy były przywykłe do głębszych ciemności.

Po pierwsze, widziałem trzech ludzi.

Wyglądało na to, że ten, którego znałem, zajmował się nie tylko mną, ale był dowodzącym na całej łodzi. Dwóch innych, obydwaj byli młodzi, wciągało szeroki żagiel, którego połowa zwisała przez burtę. Trzymali mocno wyciągnięte ręce i starali się nie dopuścić do tego, żeby się nadymał, kiedy już znalazł się na pokładzie.

Mógł być czwarty przy sterze – nie byłem w stanie tego zobaczyć. Jakieś dziesięć stóp w linii prostej za pokrywą majestatycznie wznosił się ku niebu pojedynczy maszt. Razem ze znajdującymi się u jego nasady kołkami, blokami i linami stanowił skuteczną przeszkodę uniemożliwiającą obejrzenie rufy. Niżej mógł tam być sternik i trzech albo czterech ludzi. Albo na łodzi był automatyczny pilot i ludzie, których widziałem na pokładzie, stanowili całą załogę. Wydawało się jednak, że łódź była zbyt duża, żeby do żeglowania nią wystarczyły trzy osoby.

Opierając się na bardzo nieprecyzyjnej ocenie i sądząc po odległych błyskach chromowych korb, oszacowałem, że łódź jest mniej więcej tak długa, jak boisko do krykieta. Powiedzmy sześćdziesiąt pięć stóp. Albo inaczej: dziewiętnaście metrów i osiemdziesiąt jeden centymetrów. Coś koło tego.

Czyli niezupełnie chyży bąk, jakim można by pływać po Tamizie w niedzielne popołudnie. Raczej szybki jacht oceaniczny.

Miałem kiedyś klienta, który kupił sobie taki używany jacht. Zapłacił dwadzieścia pięć tysięcy funtów za trzydziestostopową łajbę i za każdym razem, kiedy sobie o niej przypominał, to aż promieniał. Po latach przypomniały mi się jego słowa: „Ludzie, którzy traktują wyścigi poważnie, muszą co roku kupować nową łódź. Cały czas pojawiają się jakieś nowinki. Jak nie kupią sobie lepszej lodzi, nie mają szans wygrać, a w całej tej zabawie właśnie chodzi o szansę na zwycięstwo. A mnie chodzi tylko o to, żeby w letnie weekendy móc sobie wygodnie popływać wokół Brytanii. A że są to dobrze zbudowane łodzie, to kupiłem używaną od jednego z zapaleńców i jestem zadowolony, bo sprawdza się równie dobrze, jak nowa”. Raz zaprosił mnie na niedzielny lunch na pokład. Z przyjemnością patrzyłem na jego zadowolenie i dumę, ale bardzo mi ulżyło, kiedy nagle zerwał się gwałtowny sztorm, który uniemożliwił nam wypłynięcie z jego jachtklubu w obiecany popołudniowy rejs.


Pomyślałem, iż jest wysoce prawdopodobne, że teraz mam przyjemność płynięcia na takiej właśnie łodzi wzgardzonej przez jednego z zapaleńców. Najważniejszym pytaniem było: na czyj koszt?

Poprawa pogody miała jednak też swoje złe strony, bo znowu zaczął pracować silnik. Hałas wydawał się jeszcze bardziej drażnić moje nerwy, niż na początku. Leżałem na koi i starałem się zakryć uszy poduszką i palcami, ale ryczące drgania bez większych przeszkód pokonywały takie prowizoryczne przeszkody. Pomyślałem, że albo mogę przyzwyczaić się do hałasu i go ignorować, albo zacząć świrować i wrzeszczeć jak obłąkany.

Przyzwyczaiłem się.


Środa. Czy była środa? Dwukrotnie dostałem jedzenie i powiew świeżego powietrza. Nie odezwałem się do niego, on do mnie też nie. Nieustający ryk silnika utrudniał mówienie. Środa była czarną pustynią.


Czwartek. Spędziłem na łodzi już tydzień. Kiedy otworzył pokrywę, krzyknąłem:

– Dzisiaj jest czwartek?

Wyglądał na zaskoczonego. Zawahał się, a potem odkrzyknął:

– Tak. – Spojrzał na zegarek. – Za kwadrans jedenasta.

Miał na sobie niebieską, bawełnianą koszulkę i wydawało się, że na zewnątrz jest ładna pogoda. Oczy bolały mnie od nadmiaru światła.

Rozwiązałem supeł, zdjąłem reklamówkę i przywiązałem poprzednią, w której jak zwykle była pusta butelka na wodę. Kiedy podciągał linę, spojrzałem na niego i zobaczyłem, że on też wpatruje się w moją twarz. Wyglądał tak jak zawsze: twardy młodzieniec, raczej nieczuły niż brutalny z wyrachowania.

Nie poprosiłem go o to świadomie, ale po chwili przerwy, kiedy chyba patrzył na horyzont, zaczął umocowywać pokrywę tak, jak to zrobił pierwszego dnia – znajdowała się trzy cale nad pokładem, dzięki czemu miałem stały dopływ powietrza i światła.

Nie sposób sobie wyobrazić, jaką ulgę przyniosło mi to, że nie zostałem ponownie zamknięty w ciemnościach. Zorientowałem się, że jestem cały rozdygotany. Przełknąłem ślinę, starając się zabezpieczyć na wypadek, gdyby jednak zmienił zdanie. Próbowałem sobie wmówić, że gdyby miało to trwać zaledwie kilka minut, to i nawet za to powinienem być wdzięczny.

Skończył mocować pokrywę i oddalił się. Kilka razy niepewnie wziąłem głęboki oddech i zrobiłem sobie nieskuteczny wykład na temat konieczności zachowania stoicyzmu, niezależnie od tego, co ma się zdarzyć.

Po chwili usiadłem na klapie sedesu i po raz pierwszy na łodzi zjadłem posiłek, który widziałem. Dwa jajka na twardo, chrupki, trzy trójkątne kawałki sera i jabłko. Niezbyt urozmaicona dieta, ale przynajmniej nie zamierzali zagłodzić mnie na śmierć.

Wrócił pół godziny później.

Cholera, pomyślałem. Pół godziny. Bądź wdzięczny i za to. W myślach już stawiłem czoła konieczności spędzenia kolejnych długich godzin w ciemności i udało mi się nie załamać.

On jednakże nie zamknął pokrywy. Nie ruszając jej, włożył kolejną reklamówkę przez szparę. Tym razem nie była przywiązana do liny, bo kiedy ją puścił, spadła na podłogę. Nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, już go nie było.

Podniosłem reklamówkę. Była lekka i robiła wrażenie prawie pustej. Zajrzałem do środka.

Dobry Boże, pomyślałem. Poczułem wzbierający we mnie śmiech. Śmiej się, ale do jasnej cholery, bez szlochania. Krzta dobroci była bardziej miażdżąca niż tydzień udręki.

Dał mi parę czystych skarpet i jakąś powieść.


Dużą część dnia spędziłem próbując wyjrzeć przez szparę. Stojąc jedną nogą na brzegu skrzyni na żagle i trzymając ręce na krawędzi luku udawało mi się sięgnąć głową pod pokrywę, ale widok byłby lepszy, gdyby szpara była ze dwa całe szersza albo oczy miałbym umieszczone na środku czoła. Dzięki temu, że przekrzywiałem głowę i patrzyłem tylko jednym okiem, udało mi się zobaczyć mnóstwo lin, bloków, zwinięte żagle, ogromną połać zielonego morza i czarną linię lądu na horyzoncie przed nami.

Nic się nie zmieniało przez cały dzień, tylko kreska lądu powoli robiła się coraz grubsza, ale nie przestawałem patrzyć na to.

Przyglądałem się też z bliska sposobowi zamocowania pokrywy, która, jak się zorientowałem po jakimś czasie, została nieco zmieniona ze względu na moją wizytę. Metalowe podpory, które utrzymywały pokrywę otwartą, były umieszczone na zawiasach i chowały się do wnętrza kajuty, kiedy pokrywa była zamknięta. Na zewnątrz, na pokładzie pokrywa luku była osadzona na dwóch cięższych zawiasach, które pozwalały na to, żeby ją maksymalnie unieść i położyć płasko na drugiej stronie.

Wewnątrz kajuty były dwa solidne zaciski, służące do zabezpieczania pokrywy od dołu, a na zewnątrz były jeszcze dwa, do zabezpieczania pokrywy z góry.

Jak do tej pory, wszystko tak, jak zaplanowali konstruktorzy lodzi. Jednak dodano dodatkowe zabezpieczenie uniemożliwiające otworzenie pokrywy od środka po zwolnieniu jej z podpór zawieszonych na zawiasach. Normalnie byłoby to możliwe. Pokrywy forpików miały dawać się łatwo i szeroko otwierać tak, aby można było wciągać i wyciągać z nich żagle. W normalnych warunkach nie było potrzeby utrudniania tego. Ale na tej łodzi nad pokrywą luku krzyżowały się biegnące z rufy ku dziobowi i z lewej ku prawej burcie dwa łańcuchy, z których każdy był przymocowany z obu stron do kołków, które z kolei, na tyle, na ile mogłem zobaczyć, zostały świeżo przybite do pokładu. Łańcuchy przytrzymywały pokrywę luku na podpórkach tak, jak liny utrzymujące w równowadze ładunek żurawia – były napięte i mocne. Pomyślałem, że gdyby udało mi się przesunąć te łańcuchy, mógłbym się stąd wydostać. Gdybym miał coś, czym mógłbym je przesunąć. Gdybanie. Przez tę szparę szeroką na trzy cale mogłem wysunąć dłonie, ale nie ramiona. Nie mógłbym dosięgnąć do kołków, a co dopiero mówić o zwolnieniu łańcuchów. Jeśli chodzi o dźwignie, śrubokręty, młotki i pilniki, to dysponowałem tylko papierowymi kubkami, cienką reklamówką i plastikową butelką. Patrzenie godzinami na nieosiągalny, wolny świat było istną udręką.

W przerwach między długimi okresami czasu spędzanymi pod sufitem, siedziałem na pokrywie sedesu i czytałem książkę, która była amerykańskim thrillerem kryminalnym, gdzie głównym bohaterem był świetny karateka, który wydostałby się z forpiku w ciągu pięciu minut.

Zainspirowany jego osobą, ponownie zmierzyłem się z jedynymi drzwiami w kajucie. Opierały się moim wysiłkom, jak ściana z kamienia. Oczywiście oprócz psychiatrii powinienem też zgłębiać tajniki karate. Następnym razem pójdzie mi lepiej.

Dzień szybko minął. Zaczynało się ściemniać. Widoczna na horyzoncie kreska nie pozostawiała już żadnych wątpliwości, że to ląd, ale nie miałem pojęcia jaki.

Przyszedł, spuścił reklamówkę i czekał, aż przywiążę pustą.

– Dziękuję za książkę i skarpety – krzyknąłem, kiedy podciągał linę.

Pokiwał głową i zaczął zamykać pokrywę.

– Nie, proszę – krzyknąłem.

Zastygł na chwilę i spojrzał w dół. Wyglądało na to, że miał pierwszy dzień dobroci dla więźniów, bo po raz pierwszy udzielił wyjaśnienia.

– Wpływamy do portu. Nie męcz się i nie próbuj krzyczeć, kiedy się zatrzymamy. Będziemy stali na kotwicy. Nikt cię nie usłyszy.

Zamknął pokrywę. W łomocie i ciemnościach zjadłem krojoną szynkę z puszki i ciepłego ziemniaka i żeby podnieść się na duchu pomyślałem sobie, że skoro podróż dobiega końca, z pewnością niedługo mnie stąd wypuszczą. Być może już jutro. A wtedy może otrzymam odpowiedzi na moje pytania.

Zdusiłem w sobie mroczne wątpliwości.


Silnik zwolnił i po raz pierwszy zmieniło się jego brzmienie. Z pokładu dobiegały odgłosy kroków, krzyki i chlupot towarzyszący spuszczaniu kotwicy. Jej łańcuch brzęczał i to tak głośno, jakby przesuwał się przez forpik – na pewno był za przepierzeniem.

Silnik zgasł. Znikąd nie dochodziły żadne dźwięki. Skrzypienie i szum ustały. Nie czuć już było ruchu. Spodziewałem się, że kiedy hałas ustanie, odczuję ulgę, ale z biegiem czasu okazało się, że było wręcz odwrotnie. Wyglądało na to, że nawet przykre bodźce były lepsze niż ich zupełny brak. Co jakiś czas zapadałem w krótki sen, a potem całymi godzinami leżałem w straszliwej pustce, zastanawiając się, czy człowiek naprawdę może oszaleć od nadmiaru pustki.

Kiedy po raz kolejny otworzył pokrywę, świat zewnętrzny był zalany ostrym dziennym światłem. Piątek, przedpołudnie.

Spuścił reklamówkę, poczekał na pustą, wciągnął linę i zaczął zamykać pokrywę.

Odruchowo wykonałem rękoma jakiś bliżej nieokreślony, błagalny gest. Zastygł i spojrzał w dół.

– Nie mogę pozwolić, żebyś zobaczył, gdzie jesteśmy – powiedział. Brzmiało to prawie jak przeprosiny i wyglądało, jakby przyznawał, że mógłby mnie lepiej traktować, gdyby nie miał określonych poleceń.

– Zaczekaj! – wrzasnąłem, kiedy zaczął zamykać pokrywę. Ponownie zastygł – przynajmniej był gotowy mnie wysłuchać.

– Nie możesz postawić czegoś wokół luku, jeśli nie chcesz, żebym zobaczył ląd? – spytałem.

– Zostaw otwartą pokrywę…

Zaczął się zastanawiać.

– Pomyślę – odparł. – Później.

Czekanie na to później trwało całe wieki, ale wrócił i rzeczywiście otworzył pokrywę. Kiedyją mocował, spytałem:

– Kiedy masz zamiar mnie wypuścić?

– Nie zadawaj pytań.

Muszę – wybuchnąłem. – Muszę wiedzieć.

– Chcesz, żebym zamknął pokrywę?

– Nie.

– To nie zadawaj pytań.

Może zachowałem się jak tchórz, ale o nic więcej nie spytałem. Przez osiem dni nie udzielił mi żadnej przydatnej odpowiedzi, a jedynym rezultatem mojej natarczywości byłoby pozbawienie światła, kolacji i zakończenie ery przynajmniej częściowo ludzkiego traktowania.

Kiedy odszedł, wspiąłem się, żeby wyjrzeć, i zobaczyłem, że ułożył wokół pokrywy zwinięte, nabrzmiałe żagle. Moje pole widzenia zostało zredukowane do jakichś osiemnastu cali.

Dla odmiany położyłem się na górnej koi i zastanawiałem się, co takiego było w tym porcie, tak beznadziejnie bliskim, że mógłbym to rozpoznać. Niebo było błękitne, słońce prześwitywało zza zawieszonej wysoko, rzadkiej chmury. Było ciepło, jak w pogodny, wiosenny dzień. Były nawet mewy.

Wywołało to we mnie taką silną reakcję, że uwierzyłem, iż gdybym mógł spojrzeć za zwinięte żagle, zobaczyłbym port i plaże, na których bawiłem się jako dziecko. Może cały ten szaleńczy rejs ograniczał się do żeglowania w tę i z powrotem po Kanale La Manche i teraz wróciliśmy szczęśliwie do kraju, i byliśmy w Ryde na Isle of Wight.

Otrząsnąłem się z tego przyjemnego marzenia. Jedynym pewnikiem było to, że nie byliśmy za kołem polarnym.

Czasami z zewnątrz dobiegały dźwięki, ale wszystkie odległe i nic pożytecznego. Ponownie zacząłem czytać amerykański thriller i sporo myślałem o ucieczce.

Kiedy zaczęło się ściemniać, przyszedł z kolacją, ale tym razem po wymianie reklamówek nie zamknął pokrywy. Tego wieczora obserwowałem, jak zmierzcha i zapada noc, i wdychałem słodkie powietrze. Myślałem, że drobiazgi czasami są nieocenione.

Sobota, 26 marca. W porannej reklamówce był świeży chleb, świeży ser i świeże pomidory – ktoś zrobił zakupy na lądzie. Była w niej także dodatkowa butelka wody i mocno zużyty kawałek mydła. Patrząc na mydło zastanawiałem się, czy dostałem je z uprzejmości, czy dlatego, że śmierdziałem; potem ze wzbierającą we mnie dziką nadzieją pomyślałem, że dostałem je, żebym był przynajmniej czysty, kiedy mnie wypuszczą.

Rozebrałem się i umyłem od stóp do głowy, używając skarpety jako gąbki. Po tygodniu nieudanych prób mycia się w słonej wodzie z toalety, czułem się wspaniale z pianą na ciele. Myjąc twarz, uszy i szyję zastanawiałem się, jak wyglądam z brodą.

Kiedy skończyłem, ubrany w koszulę i majtki, które już zbyt długo czekały na pranie, zjadłem poranny posiłek.

Potem posprzątałem w kabinie, czyli starannie zwinąłem koc i złożyłem resztę swoich ubrań.

Potem przez dłuższy czas nie mogłem stawić czoła myśli, że moje nadzieje nie miały żadnych podstaw. Nikt nie przyszedł, żeby mnie wypuścić.

Dziwne, jak szybko bardzo wytęskniony luksus spowszedniał i zupełnie nie wystarczał. W ciemnościach tęskniłem za światłem. Teraz, kiedy miałem światło, traktowałem je jak coś zupełnie normalnego i chciałem mieć więcej miejsca, żeby móc się swobodnie ruszać.

Kajuta była trójkątna, każda ze ścian była długa na jakieś sześć stóp. Koje znajdujące się po stronie lewej burty, sedes i skrzynia na żagle po stronie prawej zajmowały większość kajuty. Przy drzwiach do niej był szeroki na jakieś dwie stopy pas wolnej podłogi, ale zwężał się na przestrzeni czterech stóp aż do miejsca, gdzie stykały się koje ze skrzynią na żagle. Było dosyć miejsca, żeby zrobić dwa małe kroki albo jeden duży. Każda próba przykucnięcia i wyrzucenia ramion na boki kończyła się niezaplanowanym napotkaniem z którymś z wykonanych z drewna sprzętów. Było mniej więcej dosyć miejsca, żeby stanąć na głowie przy drzwiach kabiny. Zrobiłem to dwa razy. Świadczy to o tym, jak człowiek może bzikować. Za drugim razem, spuszczając nogi, uderzyłem kostką o brzeg skrzyni i postanowiłem zaprzestać uprawiania jogi. Gdybym spróbował usiąść w pozycji lotosu, zaklinowałbym się na resztę życia.

Nieprzerwanie czułem chęć krzyczenia. Wiedziałem, że nikt mnie nie usłyszy, ale te impulsy nie miały nic wspólnego z racjonalnym myśleniem. Wynikało to z frustracji, wściekłości i poczucia klaustrofobii. Wiedziałem, że jeślibym sobie pozwolił na rozładowanie tych emocji i bym krzyczał i krzyczał, to prawdopodobnie skończyłoby się to płaczem. Myśl, że być może ktoś właśnie dokładnie na to czeka, bardzo mnie podtrzymywała. Nie mogłem przestać krzyczeć i wrzeszczeć w duchu, ale przynajmniej nie uzewnętrzniałem tego.

Kiedy w końcu pogodziłem się z myślą, że to nie jest dzień exodusu, spędziłem sporo czasu kontemplując sedes. Nie metafizycznie, lecz pod względem konstrukcyjnym.

Wszystko w kajucie było albo wbudowane, albo miękkie. Od samego początku nie miałem potencjalnej broni, żadnych potencjalnych narzędzi. Jedzenie dawało się spożywać gołymi rękoma i było zawsze opakowane tylko w papier albo folię, jeśli w ogóle. Żadnych talerzy. Nic z metalu, porcelany ani szkła.

Nie tylko wykręcono żarówkę z gwintu, ale usunięto także szklaną osłonkę, która, jak sądziłem, powinna tam być.

Opróżniono kieszenie mojego garnituru. Nie było też pilnika do paznokci, który miałem zwyczaj nosić w kieszeni na piersiach, ani wpiętych w wewnętrzną kieszeń długopisów, z kieszeni spodni zniknął także mój scyzoryk.

Usiadłem na podłodze, uniosłem klapę i z bliska przyjrzałem się konstrukcji sedesu.

Muszla, dźwignia do spłukiwania, pompa. Sporo rur. Kurek umożliwiający i odcinający dopływ wody morskiej. Wszystkie elementy wykonane solidnie i z wytrzymałością niezbędną do stawiania oporu dzikiej sile morza, które potrafiło pogruchotać kruche a wymyślne wynalazki.

Dźwignia była umocowana z tyłu, zawiasami połączona z wbudowaną w ścianę skrzynką urządzenia. Z przodu kończyła się drewnianym uchwytem. Mniej więcej w jednej trzeciej szerokości znajdował się drążek prowadzący w dół bezpośrednio do pompy, aby unosić i obniżać tłok. Cała dźwignia od uchwytu po zawiasy miała około osiemnaście cali.

Pożądałem tej dźwigni jak gwałciciel, ale, nie mając do dyspozycji żadnych narzędzi, nie widziałem sposobu, aby ją wydobyć. Zawias i tłok były połączone śrubą, którą chyba zakręcił sam Atlas. Palec i kciuk przeciw nakrętce nie dawał szans na wygraną. Próbowałem wielokrotnie przez dwa dni.

Klucz. Moje królestwo za klucz, pomyślałem.

Skoro nie ma klucza, co pozostaje?

Spróbowałem wykorzystać swoją koszulę. Materiał oszczędzał skórę i kości, ale nie wystarczał. Nakrętki ani drgnęły. Przypominało to próbę zmiany koła gołymi rękoma i chusteczką.

Spodnie? Materiał ślizgał się bardziej niż ten z koszuli. Spróbowałem przez znajdującą się na wysokości pasa taśmę ze spodni i okazało się to dużo lepszym pomysłem. Taśma z dwoma wąskimi wgłębieniami i wpuszczoną w nie szorstką gumą była po wewnętrznej stronie spodni. Prawdziwym jej zadaniem było uniemożliwianie spadania noszonych bez paska spodni – guma trzymała się włożonej do środka koszuli. Zastosowanie taśmy do nakrętki pozwalało ją dobrze złapać i nieco ożywiało moją nadzieję, ale pomimo usilnych prób nie przyniosło żadnych rezultatów.

Mijały godziny.

Cały czas siedziałem na podłodze na próżno usiłując odkręcić nakrętki, które nie dawały się obluzować – robiłem to z tej prostej przyczyny, że nie miałem innego zajęcia.


Na kolację znowu szynka z puszki. Starannie oddzieliłem cały tłuszcz i zjadłem chude części. Nie zamknął pokrywy.

Podziękowałem za mydło i nie zadawałem żadnych pytań.


Niedziela. Kolejna niedziela. Jak ktokolwiek mógł mnie trzymać tak długo w zamknięciu nie udzielając żadnych wyjaśnień? Cały zewnętrzny świat kotłował się na zewnątrz, a ja siedziałem w dziupli jak pospolity więzień, a w każdym razie bardzo niewiele brakowało.

Położyłem kawałki tłuszczu z szynki na nakrętki, żeby zobaczyć, czy da to jakieś rezultaty. Większość dnia spędziłem ogrzewając palcami wodzik tłoka, wcierając tłuszcz na jego brzegach i manipulując przy nim moimi spodniami.

Nic to nie dało.

Od czasu do czasu wstawałem, żeby się przeciągnąć, i stawałem na skrzyni, żeby sprawdzić, czy zwinięte żagle nadal zasłaniają widok, i rzeczywiście zasłaniały. Wróciłem też do thrillera. Zamknąłem klapę sedesu, usiadłem na niej i patrzyłem na ściany. Słuchałem mew.

Moje normalne życie wydawało się bardzo odległe. Rzeczywistością było wnętrze forpiku. Rzeczywistością była wielka tajemnica. Rzeczywistością był wykańczający umysł nadmiar wolnego czasu.


Zapadła niedzielna noc, powoli zaczęła blednąc i stopniowo przerodziła się w poniedziałkowy ranek. Przyszedł ze śniadaniem znacznie wcześniej niż zwykle, a kiedy wyciągnął pustą reklamówkę, zaczął zamykać pokrywę.

– Nie! – krzyknąłem.

Zastygł tylko na chwilkę, patrząc nieustępliwie w dół.

– To konieczne – powiedział.

Krzyczałem, żeby otworzył pokrywę jeszcze długo po tym, jak odszedł, zostawiając mnie w ciemności. Jak już zacząłem, trudno mi było przestać – wszystkie tłumione nawoływania i krzyki chciały przedrzeć się przez wyrwę w tamie. Gdyby tama została przerwana, ja bym się załamał. Wepchnąłem sobie poduszkę w usta, żeby się zamknąć, i oparłem się pokusie walenia głową w drzwi zamiast krzyczenia.

Włączył się silnik. Hałas, drgania i ciemność, już to znałem. Tego już zbyt wiele, pomyślałem. Zbyt wiele. Ale właściwie były tylko dwie możliwości. Pozostać przy zdrowych zmysłach albo oszaleć. Pozostawanie przy zdrowych zmysłach stawało się zdecydowanie coraz trudniejszym zadaniem.

Myśl racjonalnie, powiedziałem sobie. Powtarzaj wiersze, dokonuj umysłowej arytmetyki, przypomnij sobie wszystkie wybiegi, do których uciekali się inni samotni więźniowie, aby wytrwać te tygodnie, miesiące i lata.

Oderwałem swoje myśli od tak niewyobrażalnych okresów czasu i skierowałem je na teraźniejszość.

Silnik był napędzany paliwem. Sporo go zużył podczas podróży. Dlatego, jeśli łódź czeka długi rejs, będzie potrzeba więcej paliwa.

Silniki zawsze wyłączano na czas tankowania. Jeśli narobiłbym najwięcej hałasu, kiedy będziemy tankować paliwo, być może ktoś by mnie usłyszał. Szczerze mówiąc sam nie wiedziałem, jak moje krzyki mogłyby zwrócić czyjąś uwagę, ale zawsze mogłem próbować.

Kiedy podnoszono kotwicę, słyszałem brzęczenie łańcucha przesuwającego się przez niewidoczny kanał i doszedłem do wniosku, że łódź płynie, chociaż nie miałem wrażenia ruchu.

Wtedy ktoś przyszedł, postawił radio na pokrywie i nastawił je bardzo głośno. Przez chwilę toczyło skazaną na porażkę walkę z hukiem silnika, ale po chwili poczułem, że łódź w coś uderzyła i prawie natychmiast silnik zgasł.

Wiedziałem, że tankujemy. Słyszałem tylko głośną muzykę pop. Nie było żadnych szans, żeby ktoś na molo mógł mnie usłyszeć, niezależnie, co bym zrobił.

Po dość krótkim czasie ponownie włączył się silnik. Z zewnątrz dobiegło mnie kilka głuchych uderzeń, które słyszałem przez kadłub, a potem już nic. Ktoś przyszedł i zabrał radio. Krzyknąłem, żeby otworzył pokrywę, ale równie dobrze mogłem sobie nie zawracać głowy.

Poczułem, że powoli znowu zaczynamy płynąć, co burzyło wszelkie moje nadzieje.

Ponownie wypływamy na morze.

Na otwarte morze, w hałasie i ciemnościach. Ciągle nie wiedząc, dlaczego tu jestem ani na jak długo. Będąc coraz bardziej osłabionym z braku ruchu i coraz mniej odpornym psychicznie. Czyli wszystkie udręki minionego tygodnia od nowa.

Usiadłem na podłodze, opierając się plecami o drzwi, splotłem ręce na kolanach, złożyłem głowę na ramionach i zastanawiałem się, jak mógłbym to wytrzymać.

Poniedziałek spędziłem w stanie skrajnego przygnębienia.

We wtorek wydostałem się.

Загрузка...