5

W poniedziałkową noc łódź stała gdzieś na kotwicy, ale zatrzymała się po tym, jak dostałem kolację, i ruszyła ponownie we wtorkowe przedpołudnie. Przez większość czasu padał deszcz, dudniąc w pokrywę. Cieszyłem się, że mogę odpocząć od silnika, ale generalnie czułem się fatalnie.

Kiedy przyniósł poranny posiłek, umocował pokrywę zostawiając szparę. Poczułem niewysłowioną ulgę.

Wkrótce potem wyłączyli silnik i postawili żagle, a szare niebo powoli stało się błękitne.

Jedząc jajka na twardo i jabłko myślałem o grubej kromce chleba, którą po raz pierwszy posmarował masłem.

W końcu oderwałem guzik od koszuli i używając go jako skrobaka przeniosłem tyle masła, ile się dało, na uparte zakrętki dźwigni, po czym zjadłem chleb.

Później usiadłem i ręką ogrzewałem zakrętki, jedna po drugiej, żywiąc nadzieję, że masło i tłuszcz z szynki wtopią się w gwint.

Potem wyrwałem kawałek wzmocnionej gumą tasiemki ze spodni i z dna jednej skrzyni na żagle wydobyłem białą siatkę, którą tam schowałem po sztormach.

Było to robienie czegoś dla samego robienia i nie wiązałem z tymi czynnościami zbytniej nadziei. Obwiązałem tasiemkę dwukrotnie wokół zakrętki przy wodziku tłoka, bo była najbliżej, i założyłem na to chromowy haczyk, który utrzymywał siatkę przy górnej koi. Potem pociągnąłem za siatkę.

Po chwili haczyk okręcił się wokół materiału i ześliznął. Spróbowałem ponownie, zwijając kawałek materiału tak, że jego gumowana część stykała się zarówno z haczykiem, jak i nakrętką. Tym razem haczyk się nie ześliznął, ale nakrętka ani drgnęła.

Szarpałem kilkakrotnie. Kiedy ciągnąłem bardzo mocno haczyk, tasiemka i cała reszta spadała z nakrętki.

To był jedyny rezultat.

Przygnębiony, wrzuciłem siatkę z powrotem do skrzyni.

Potem siedziałem w nieskończoność trzymając rękę na nakrętce wodzika tłoka, aż nagrzały się tak jak drobne monety ściskane w ręku dziecka. Wtedy szybko trzykrotnie owinąłem tasiemkę, aby łatwiej było chwycić nakrętkę, i pociągnąłem z całych sił.

Tasiemka obróciła się w mojej ręce.

Cholera jasna, pomyślałem ponuro. Zdjąłem ją, ponownie okręciłem wokół nakrętki i spróbowałem złapać ciaśniej. Ponownie się przekręciła.

Może się to wydawać śmieszne, ale dopiero, kiedy za trzecim razem przekręciła się łatwiej, zrozumiałem, że przekręcam nakrętkę na śrubie, a nie tasiemkę na nakrętce.

Niewiarygodne. Siedziałem z otwartymi z wrażenia ustami, wyglądając idiotycznie. Gardło zadrżało mi z podniecenia, jakbym dusił śmiech. Skoro mi się udało odkręcić jedną, jak będzie z drugą?

Czas nie grał roli przy pierwszej. I tak nie miałem nic innego do roboty. Pracując przy drugiej, tej koło zawiasu, byłem straszliwie niecierpliwy.

Ogrzałem nakrętkę, okręciłem ją tasiemką i napiąłem mięśnie; żadnego rezultatu. Jeszcze raz. Nic.

Musi się dać ruszyć, pomyślałem z furią. Po prostu musi. Po kilku kolejnych nieudanych próbach wróciłem do podstaw.

Być może jednak akcja ciągnięcia z haczykiem coś dała. Wydobyłem siatkę, zamocowałem ją do nakrętki przy zawiasie i zacząłem szarpać z entuzjazmem, ponownie zakładając haczyk za każdym razem, kiedy spadł. Potem zmusiłem się do ogrzewania nakrętki tak długo, jak poprzedniej, żeby ciepło moich rąk dotarło głęboko, gdzie stopiony tłuszcz i minimalne rozszerzenie metalu pod wpływem ciepła mogły ułatwić mi zadanie.

I tym razem tasiemka też się przekręciła. A ja znowu nie miałem pewności, że mi się udało, aż do trzeciego obrotu, kiedy to nakrętka zaczęła się kręcić swobodniej.

Stanąłem na skrzyni i wyjrzałem na wolny świat. Z lewej strony widziałem tylko niebo i blask odbijającego się w morzu słońca. Przekręciłem głowę w prawo i o mało co nie spadłem z mojego punktu obserwacyjnego. Z prawej strony był żagiel, a pod nim lśniła skalista, zielona i niezbyt oddalona ziemia.

Pomyślałem, że gdyby w tej chwili przyszedł zamknąć pokrywę, paradoksalnie byłbym wdzięczny.

To, co zrobiłem potem, było przejawem mojej desperacji, bo byłem pewien, że gdyby mnie złapał na próbie ucieczki, związałby mi ręce i trzymał mnie w ciemnościach, dostarczając tylko głodowe racje żywnościowe.

Ryzyko, że zostanę zauważony przy wydostawaniu się z kajuty, było ogromne. Moje obecne warunki życiowe były już prawie znośne, ale przyszłość nie wyglądała tak różowo.

Jednak gdybym nie zamierzał ryzykować, po cóż męczyłbym się tak długo z tymi nakrętkami?

Wróciłem do sedesu i zupełnie odkręciłem nakrętki. Wypchnąłem śruby i obluzowałem całą dźwignię.

Bez niej nie można było spuścić wody w sedesie. Pomyślałem ponuro, że byłaby to dodatkowa komplikacja, gdybym ponownie wylądował w forpiku.

Nic nie wskazywało na to, żeby ktoś był na pokładzie i, jak zwykle, nie wiedziałem, czy włączony był automatyczny pilot, czy ktoś był przy sterze.

Wahanie było tylko w mojej głowie. Patrząc na moje postępowanie z perspektywy czasu, wydaje się, że wszystko robiłem bardzo szybko.

Wciągnąłem do kabiny zawieszone na zawiasach podpórki pokrywy, co było normalnym postępowaniem, kiedy ktoś chciał samemu zamknąć pokrywę od środka. Efektem tego było poluźnienie napiętych łańcuchów przechodzących nad pokrywą.

Przez dużo węższy otwór, właściwie szparę, wystawiłem ręką dźwignię, celując w miejsce, gdzie ogniwo łańcucha było zahaczone nad pokrywą.

Długie godziny przyglądania się łańcuchowi kazały mi sądzić, że nie były one nigdzie indziej przymocowane. Musieli uważać, że zaczepienie ogniwa o hak na kołku gwarantuje bezpieczeństwo, bo byli pewni, że nie mam jak go zdjąć. Włożyłem dźwignię w łańcuch po prawej stronie, ustawiłem ją starannie i pchnąłem. Z zakrawającą na cud elegancją łańcuch bujnął się nieco i ogniwo spadło z kołka.

Nie tracąc czasu na nic poza „hip hip hura” wykrzyczanego w myślach, powtórzyłem manewr z dźwignią, tym razem przykładając ją w miejscu, gdzie biegnący z rufy na dziób łańcuch był zaczepiony po stronie dzioba. Znowu, równie gładko, ogniwo ześliznęło się z haka.

Klamka zapadła. Nie mogłem z powrotem założyć łańcuchów. Musiałem otworzyć pokrywę i wyjść na zewnątrz. Nie było odwrotu.

Postanowiłem wziąć ze sobą dźwignię, której mogłem użyć w ostateczności, gdyby groziło mi schwytanie, więc wyłożyłem ją na pokład. Wtedy obiema rękami zdjąłem pokrywę z zawieszonych na zawiasach podpórek i mocno pchnąłem. Potem spuszczałem ją powoli, aż leżała płasko, bojąc się opuścić ją na dół z hukiem, żeby ich nie zwabić.

Wypełzłem na pokład na brzuchu. Przeturlałem się na prawo, pod kliwerem. Dotarłem do poręczy, złapałem ją dwoma rękoma, przeskoczyłem i wylądowałem prosto w morzu, nogami najpierw, jak słup.

Nie była to najbezpieczniejsza metoda zsiadania z łodzi, ale przeżyłem ją, pozostając pod powierzchnią, dopóki płuca nie zaczęły gwałtownie protestować. Wypłynięcie na powierzchnię było jedną z najbardziej stresujących chwil w moim życiu, ale kiedy ostrożnie wystawiłem usta, nos i oczy nad powierzchnię wody, sto jardów od siebie zobaczyłem oddalającą się w stałym tempie łódź.

Wziąłem bardzo głęboki oddech i ponownie zanurzyłem się pod wodę, po czym zacząłem płynąć w stronę brzegu; powoli, żeby nie wywoływać mogących mnie zdradzić plusków.

Woda była chłodna, ale nie aż tak zimna, jak się spodziewałem. Kiedy ponownie wypłynąłem na powierzchnię, wydawało mi się, że brzeg jest oddalony o milę, ale ocena odległości na morzu może być zwodnicza.

Łódź spokojnie płynęła dalej. Podejrzewałem, że musi być na niej nazwa, ale byłem tak podniecony, że jej nie zauważyłem. Zastanawiałem się, ile czasu minie, nim się zorientują, że mnie nie ma. Jeśli dopisze mi szczęście, to w porze kolacji.

Znajdujący się przede mną ląd wyglądał na bardzo obiecujące schronienie. Z lewej strony był skalisty, znaczony porośniętymi trawą klifami, ale na wprost znajdowała się dużo bardziej zielona część, z domami, hotelami i piaszczystą plażą. Cywilizacja, gorące kąpiele, wolność i brzytwa. Płynąłem równym tempem w ich stronę, co pewien czas odpoczywając. Dystans mili był dość wymagający dla średniej klasy pływaka, a ja byłem bardzo osłabiony w porównaniu ze stanem sprzed dwunastu dni.

Spojrzałem za siebie na łódź. Przepłynęła spory kawałek drogi wzdłuż wybrzeża i była coraz mniejsza.

Duży grot zwisał luźno z masztu.

Boże, pomyślałem czując skurcz w żołądku, jeśli zdejmują żagle, to zobaczą otwartą pokrywę luku.

Mój czas się wyczerpał. Wiedzieli, że uciekłem.

Młóciłem wodę w stronę brzegu, aż poczułem zawroty głowy z wysiłku. Płynąłem desperacko przed siebie, mając w oczach szare plamki, a w umyśle jeszcze bardziej szare.

Nie miałem zamiaru wracać do tej ciemnej nory. W żadnym razie.

Kiedy następnym razem spojrzałem za siebie, wszystkie żagle były spuszczone, a łódź zawracała.

Hotele przede mną stały przy zatoce zaczynającej się piaszczystą plażą. Dwa duże hotele, białe, z balkonami i dużo mniejszych budynków wokół nich. Na plaży było trochę ludzi, a czterech czy pięciu stało w wodzie.

Było do nich jakieś pięćset jardów.

Przepłynięcie pięciuset jardów zajmie mi całe wieki.

Zmusiłem swoje bezużyteczne mięśnie to szaleńczego wysiłku. Gdyby tylko udało mi się znaleźć przy innych kąpiących się, byłbym po prostu jedną z głów.

Łódź nie płynęła zbyt szybko pod żaglami. Z włączonym silnikiem droga powrotna zajmie im mniej czasu. Bałem się spojrzeć do tyłu; zobaczyć ich blisko. Wyobrażałem sobie, jak krzyczy i wskazuje mnie palcem, bierze właściwy kurs, żeby mnie zatrzymać – czułem, jak chwytają mnie bosakami i wciągają na pokład. Kiedy w końcu odważyłem się spojrzeć, łódź była już blisko, ale ciągle zbyt daleko, żeby kogoś wyraźnie zobaczyć.

Gdy spojrzałem następnym razem, było już fatalnie. Zbliżali się w zastraszającym tempie. Do lądu w najkrótszej linii było jeszcze jakieś trzysta jardów i w dodatku były tam poszarpane skały, a nie łagodnie schodząca ku morzu plaża. Piasek leżał w środku zatoki; zamykające ją wypustki lądu były gdzieniegdzie znaczone niewysokimi klifami. Pomyślałem, że nie uda mi się dopłynąć do piasku.

Ale… żaglówki mają głębokie kile! Nie będą mogli podpłynąć na włączonym silniku do samej plaży. Być może jednak uda mi się tam dostać.

Nigdy nie czułem się taki zmęczony, tak ociężały. Najcięższe wyścigi z przeszkodami nigdy nie wyczerpały mnie tak kompletnie, nawet te, w których przegrałem, bo szwankowała mi kondycja. Płynąłem coraz wolniej, a przecież liczyła się przede wszystkim prędkość. W końcu poświęcałem całą swoją energię, żeby utrzymać się na powierzchni.

Był i prąd, którego wcześniej nie zauważyłem, znoszący mnie na lewo z obranego kursu na plażę. Niezbyt mocny, ale wyczerpujący. Nie miałem dość siły w mięśniach, żeby mu się przeciwstawić.

Kolejne spojrzenie za siebie.

Dosłownie przerażające. Zobaczyłem go na pokładzie, stojącego na dziobie, ręką osłaniał oczy od słońca. Po zawróceniu obrał kurs bliższy brzegowi niż ten, którym płynęła łódź, kiedy wyskoczyłem. Wyglądało na to, że najuważniej obserwował morze tuż przy brzegu.

Płynąłem dalej, ale moje ruchy były słabe i jałowe. Widziałem, że nie uda mi się dopłynąć do piaszczystej plaży. Prąd znosił mnie nieubłaganie ku wyższemu, lewemu ramieniu zamykającemu zatokę, gdzie w promieniu dziesięciu stóp od linii wody rosły drzewa, a pod nimi skały.

Kiedy byłem już tak zrezygnowany, że zacząłem myśleć, iż lepiej utonąć, niż dać się ponownie schwytać, i pytałem siebie, czy człowiek może utonąć z premedytacją, nagle zorientowałem się, że już nie widzę długich mil linii brzegowej. W końcu znalazłem się w opiekuńczych objęciach zatoki. A spoglądając za siebie, nie widziałem łodzi.

Jednak już niedługo ponownie pojawiła się w polu widzenia. Posuwała się wolno po linii prostej, aż dopłynęła na środek zatoki; tu spuścili kotwicę. Rzucałem przez ramię niepewne spojrzenia w jej stronę. Zobaczyłem, że odwiązują czarnego, gumowego bąka i spuszczają go na wodę. Miałem wrażenie, że spuszczają też silnik i wiosła i że dwóch z nich schodzi do łódki.

Usłyszałem charkot zapuszczonego silnika. Zostało mi jeszcze jakieś trzydzieści stóp do lądu. Wydawało mi się, jakby to było trzydzieści mil.

Przed sobą, w skałach widziałem wylany przez ludzi pasek cementu. Spojrzałem wzdłuż wybrzeża w stronę plaży i zobaczyłem, że jest więcej takich pasków. Miały ułatwiać życie amatorom kąpieli. Były istnym błogosławieństwem dla pływaka w ślimaczym tempie zbliżającego się do brzegu, mającego w dodatku na karku wysłanników piekła.

Bąk oderwał się od zakotwiczonej łodzi i skierował w stronę brzegu.

Dotarłem do paska cementu. Był z niego wylany płaski stopień, znajdujący się zaledwie kilka cali nad wodą.

Nie było żadnych uchwytów, żeby ułatwić wyciągnięcie się z wody. Tylko stopień. Położyłem na nim płasko rękę, uniosłem nogę ku górze i używając rozdygotanych mięśni, wciągnąłem się na brzuch.

Nie wystarczy. Na pewno. Łódka przypłynie, kiedy będę tu leżał.

Serce waliło mi jak młotem. Było to w równej mierze wywołane strachem, co wyczerpaniem. Skrajna desperacja kazała mi wspiąć się na czworaki i pełznąć w górę skał w poszukiwaniu kryjówki.

Normalnie byłoby to łatwe. Był to łagodnie opadający brzeg, niewymagający. Dziecko z łatwością wskoczyłoby tam, gdzie ja powoli się gramoliłem. Wspiąłem się jakieś sześć stóp po gładkich skałach i znalazłem płytki kanał, na wpół wypełniony wodą. Wturlałem się w dziurę i leżałem tam beznadziejnie wyczerpany, dysząc i słuchając, jak charkot silnika staje się coraz głośniejszy.

Na pewno mnie widzieli, pomyślałem z rozpaczą. Widzieli, jak wychodzę z morza. Jednak gdybym został na samym brzegu, też przecież by mnie bez problemu odkryli.

Leżałem bezradnie i zupełnie pozbawiony nadziei i zastanawiałem się, jak uda mi się przetrzymać to, co mnie oczekiwało.

Łódka się zbliżyła. Nie podnosiłem głowy. Będą musieli mnie znaleźć i potem nieść, a jeśli udałoby mi się zebrać w sobie dosyć energii, to mógłbym wrzeszczeć, aż jacyś ludzie będący na plaży zwróciliby na mnie uwagę – gdyby nie byli zbyt daleko i nie potraktowali takiego incydentu jako zabawy.

Silnik zgasł i usłyszałem jego podniesiony głos, ale jeszcze nie krzyk.

– Przepraszam, nie widziała pani przypadkiem, jak nasz przyjaciel przypłynął tutaj z morza? – spytał. – Podejrzewamy, że wypadł za burtę…

Odpowiedział mu kobiecy głos, będący tak blisko, iż myślałem, że zemdleję.

– Nie, nikogo nie widziałam.

– Bierze leki – powiedział. – Mógł się dziwnie zachowywać.

– To chyba dobrze mu służą – odparła świętoszkowato. – Czytałam, nie widziałam go. Przypłynęliście z łodzi?

– Tak. Podejrzewamy, że gdzieś w pobliżu wypadł za burtę. Słyszeliśmy plusk, ale myśleliśmy, że to ryba. Do czasu.

– Przykro mi – powiedziała. – Może powinniście popytać ludzi wzdłuż całej plaży…

– Po prostu zaczęliśmy z tej strony – odparł. – Rozejrzymy się wszędzie.

Usłyszałem odgłosy mocowania wioseł w dulkach, po czym oddalające się pluskanie i trzeszczenie. Cały czas leżałem bez ruchu, mając nadzieję, że nie dostanie ataku histerii, kiedy mnie zobaczy, i że ich wtedy nie przywoła.

Usłyszałem głos tamtego, dalej przy brzegu, donośnie zadający komuś to samo pytanie.

A potem jej głos: – Nie bój się. Wiem, że tu jesteś.

Nie odpowiedziałem jej. Nie miałem siły jej odpowiedzieć.

Po chwili milczenia spytała:

– Bierzesz leki?

– Nie – odparłem. Właściwie był to szept.

– Co powiedziałeś?

– Nie.

– Hm. Cóż, lepiej się nie ruszaj. Pracują metodycznie. Będzie lepiej, jak zacznę znowu czytać.

Sceptycznie, ale dostosowałem się do jej rady, leżąc do połowy w wodzie, czując jak serce i płuca zaczynają pracować w łatwiejszym do zniesienia rytmie.

– Wylądowali na plaży – powiedziała.

Serce ponownie zaczęło mi szybciej bić. – Szukają? – spytałem z niepokojem.

– Nie. Tak na oko, zadają pytania. – Zamilkła na chwilę. – Czy oni są przestępcami?

– Nie wiem.

– Ale… czy zabraliby ciebie stąd siłą? Jak ludzie by na to patrzyli?

– Tak. Słyszałaś ich. Gdybym wzywał pomocy, powiedzieliby, że odbija mi po prochach. Nikt by ich nie powstrzymał.

– Chodzą po drugiej stronie zatoki – rzekła. – Pytają ludzi.

– Nazywam się Roland Britten – powiedziałem. – Mieszkam w Newbury i jestem księgowym. Porwano mnie dwanaście dni temu i od tego czasu przetrzymywali mnie na łodzi, nie wiem dlaczego. Więc proszę, kimkolwiek jesteś, gdyby udało im się zaciągnąć mnie z powrotem na łódź, zawiadomisz policję? Naprawdę desperacko potrzebuję pomocy…

Zapadła krótka cisza. Pomyślałem, że musiałem przesadzić; że mi nie uwierzyła. Ale musiałem jej powiedzieć, z przezorności. Wyraźnie podjęła decyzję.

– No cóż – powiedziała raźnie. – Najwyższy czas, żebyś stąd zniknął.

– Gdzie mam zniknąć?

– W mojej sypialni – odparła.

Nie miała sobie równych w wywoływaniu słabości w psychicznym splocie słonecznym. Pomimo powagi całej sytuacji, o mało co nie wybuchnąłem śmiechem.

– Widzisz mnie? – spytałem.

– Widzę twoje stopy. Widziałam ciebie całego, kiedy wygramoliłeś się z morza i dowlokłeś się tutaj.

– A jak mam dostać się do twojej sypialni, mając na sobie tylko mokrą koszulę i majtki?

– Chcesz uciec tym ludziom czy nie? Nie miałem odpowiedzi na to pytanie.

– Nie ruszaj się – rzuciła ostro, chociaż wcale się nie ruszyłem. – Patrzą tutaj. Chyba jakiś człowiek wskazuje w tę stronę.

– O Boże.

– Nie ruszaj się. – Zamilkła na dłuższą chwilę, po czym powiedziała: – Idą z powrotem po plaży, w stronę łodzi. Jeśli się przy niej nie zatrzymają i zaczną iść w naszą stronę, to nie czekamy dłużej.

Czekałem zesztywniały i odprawiałem coś na kształt modłów.

– Nad nami jest ścieżka – powiedziała. – Podam ci ręcznik. Owiń się nim i wejdź na ścieżkę.

– Idą w naszą stronę?

– Tak.

Nad skałą przy mojej głowie pojawił się trójkąt jaskrawego, pasiastego ręcznika kąpielowego. W życiu nie chciałem tak bardzo nie wynurzać się z mojej kryjówki. Czułem straszny opór.

– Pospiesz się – dodała. – Nie oglądaj się za siebie. Podniosłem się na nogi i stanąłem tyłem do morza, ociekając wodą.

Przyciągnąłem do siebie ręcznik, owinąłem go wokół siebie jak sarong i zacząłem gramolić się w górę po skałach ku ścieżce. Po chwili wytchnienia w kanale odzyskałem zaskakująco wiele energii, choć być może zawdzięczałem ją zwykłemu strachowi. W każdym razie znacznie szybciej pokonałem dalszą część drogi do ścieżki.

– Jestem za tobą – usłyszałem jej głos. – Nie oglądaj się. Kiedy dojdziesz do ścieżki, skręć w prawo. I nie biegnij.

– Tak, proszę pani – rzekłem cicho. Nie należy się sprzeczać z aniołem stróżem.

Z obu stron ścieżki były drzewa, a pod nogami miałem piasek i skały. Słońce gdzieniegdzie prześwitywało zza gałęzi i w każdej innej sytuacji doceniłbym walory estetyczne tego widoku.

Kiedy ścieżka zrobiła się szersza, prawie mnie dogoniła i szła między mną a morzem.

– Skręć w ścieżkę po lewej stronie – powiedziała, zrównując się ze mną. – I nie idź za szybko.

Spojrzałem na nią, bo byłem ciekawy, jak wygląda. Pasowała do swojego głosu: rzeczowa pani w średnim wieku w okularach i wyglądająca na uosobienie praktyczności. Pewna siebie. Wysoka: prawie na sześć stóp. Szczupła i daleka od kanonu piękna.

Miała na sobie jasnoróżową bluzkę, brunatne, bawełniane spodnie i klapki, a do tego jeszcze obszerną, płócienną torbę plażową.

Plaża. Pływanie. W marcu…

– Gdzie my jesteśmy? – spytałem.

– Cala St Galdana.

– Gdzie to jest?

– Oczywiście na Minorce.

Gdzie?

– Nie zatrzymuj się. Na Minorce.

– Czyli na wyspie koło Majorki?

– Oczywiście – przytaknęła. – Nie wiedziałeś? Potrząsnąłem głową. Ścieżka biegła przez szczyt niewielkiego wzniesienia i znikała w gęstwinie drzew po jego drugiej stronie.

Przechodziliśmy przez tę górkę, kiedy spojrzała w prawo.

– Ci ludzie właśnie idą po dolnej ścieżce i kierują się w stronę miejsca, gdzie siedziałam. Myślę, że teraz dobrze by było nieco przyspieszyć, prawda?

– Za mało powiedziane – odparłem.

Pośpiech oznaczał to, że nadziewałem się bosymi stopami na różne, na wpół zakopane kamienie i znowu czułem tę nieszczęsną słabość sprawiającą, że miałem wrażenie, jakby moje nogi były z gumy.

– Dojdziemy do hotelu, nim zdążą przeszukać skały – powiedziała.

Parłem do przodu i postanowiłem nie tracić sił na odpowiadanie. Spojrzałem za siebie przez ramię. Tylko pusta ścieżka. Żadnych ścigających mnie furii. Więc dlaczego czułem się tak, jakby potrafili widzieć przez ziemię i drzewa i dokładnie wiedzieli, gdzie mnie znaleźć?

– Trzeba przejść przez ten mostek i na drugą stronę drogi. Tam – wskazała. – To mój hotel.

Był to jeden z tych dwóch białych i dużych. Dotarliśmy do szerokich, szklanych drzwi i weszliśmy do środka. Przez nikogo nie zaczepiani przeszliśmy przez hol i wsiedliśmy do windy. Wjechaliśmy na piąte piętro. Wydobyła klucze z plażowej torby i otworzyła drzwi do 507-ki.

Przez całą drogę prawie nikogo nie spotkaliśmy. Było wystarczająco ciepło i słonecznie, żeby wczasowicze byli na plaży, a personel hotelowy drzemał.

Pokój 507 miał balkon z widokiem na morze, były w nim dwa takie same łóżka, dwa fotele, żółty dywan i brązowo-pomarańczowe zasłony. Typowy pokój hotelowy, w którym nie było widać prawie żadnych rzeczy należących do mojej zbawicielki.

Podeszła do szeroko otwartych szklanych drzwi i wystawiła jedną nogę na balkon.

– Chcesz popatrzeć? – spytała.

Ostrożnie wyjrzałem zza jej ramienia. Z tej wysokości widać było całą zatokę jak na dłoni. Na jej środku stała zakotwiczona łódź. Widać było łódkę na piasku. Przylądek, do którego dopłynąłem, był po prawej stronie, a prowadząca do niego z plaży ścieżka odznaczała się pośród drzew i przypominała nakrapianego żółtymi plamkami węża.

Po ścieżce posuwało się w stronę plaży dwóch mężczyzn, znany mi strażnik szedł pierwszy. Powoli przedarli się przez piasek do bąka, nie przestając rozglądać się wokół, po czym zepchnęli łódkę na wodę.

Obaj do niej wsiedli i zapuścili silnik. Odpłynęli w stronę łodzi.

Czułem się skrajnie wyczerpany.

– Mogę usiąść? – spytałem.

Загрузка...