7

W czwartek rano poszedłem do biura i spróbowałem podjąć swoje normalne życie w miejscu, gdzie się urwało.

Ten sam zapach maszyn do pisania, szafek, ryz papieru. Ta sama krzątanina, przeliczenia, telefony. Te same niemożliwe do przerobienia zwały szpargałów. Wszystko dobrze znane, wszystko inne.

Dwoje naszych pomocników, Debbie i Peter, miało trudny okres, kiedy próbowali sprostać wymaganiom, bez większych szans, podczas mojej nieobecności – powiedzieli tonem pełnym wyrzutu. Zgłosili moje zniknięcie na policji, gdzie dowiedzieli się, że mając powyżej dwudziestu jeden lat mogę robić ze sobą, co chcę, i że nie będą mnie szukać, dopóki nie popełnię przestępstwa albo będzie bezdyskusyjnie jasne, że padłem ofiarą porwania. Uważali, że udałem się na jakąś imprezę, żeby świętować wygraną w Gold Cup.

– Tłumaczyliśmy im, że nie wyjechałbyś na tak długo – rzekł Peter. – Ale nie byli specjalnie zainteresowani.

– Chcieliśmy, żeby skontaktowali się z panem Kingiem, przez Interpol – wtórowała mu Debbie. – Ale po prostu nas wyśmiali.

– Spodziewałbym się tego – odparłem. – Więc Trevor jest ciągle na wakacjach?

– Ma wrócić w poniedziałek – powiedział Peter, zdziwiony, że mogłem zapomnieć coś tak oczywistego.

– Atak…

Spędziłem cały ranek ponownie ustalając sobie rozkład zajęć i poprosiłem Petera, żeby umówił mnie na spotkania w miejsce tych, na które nie mogłem się stawić. Popołudnie strawiłem na przekonaniu się, że moje kłopoty niezbyt interesują policję. Wróciłem do domu, prawda? Cały i zdrowy. Nie musiałem płacić okupu? Czy próbowano ze mnie w jakikolwiek sposób wymusić pieniądze? Nie. Czy mnie głodzono? Nie. Bito? Nie. Skrępowano sznurem, paskami czy kajdankami? Nie. Czy jestem pewien, że to nie był dowcip? Zajmą się tą sprawą, powiedzieli: ale jeden z nich zauważył, że on nie wzgardziłby darmową, dwutygodniową wycieczką nad Morze Śródziemne, na co jego koledzy wybuchnęli śmiechem. Zrozumiałem, że jeśli naprawdę chcę się dowiedzieć, będę musiał poprowadzić dochodzenie na własną rękę.

A bardzo chciałem się dowiedzieć. Niewiedza wydawała mi się bardzo niebezpieczna, czułbym się tak, jakbym stał za narowistym koniem. Nie wiedząc, dlaczego porwano mnie za pierwszym razem, jak mógłbym zapobiec ponownym takim próbom?

W czwartek wieczorem odebrałem swojego dolomite’a, którego przetransportowano na parking przed domem kierownika wyścigów konnych w Cheltenham. („Gdzie ty się, do diabła, podziewałeś? Ustaliliśmy, że to twój samochód, przy pomocy policji”). Potem pojechałem do domu dozorcy sali ważeń po portfel, klucze i siodło. („Gdzie ty się, do diabła, podziewałeś? Dałem kierownikowi wyścigów kluczyki od twojego samochodu, mam nadzieję, że nie masz mi tego za złe”). Potem pojechałem do domu (poprzednią noc spędziwszy w hotelu na lotnisku) i bojaźliwie wszedłem do środka.

Nikt nie czekał na mnie w ciemnościach, z pałkami, eterem czy biletami w jedną stronę na kajutę w forpiku. Włączyłem wszystkie światła i nalałem sobie mocnego Scotcha, tłumacząc przy tym, że trzeba się uspokoić i wziąć w garść.

Zadzwoniłem do trenera, u którego codziennie rano trenowałem („Gdzie ty się, do diabła, podziewałeś?”), i umówiłem się, że od poniedziałku wznawiamy treningi. Zadzwoniłem także do człowieka, który chciał, abym wziął udział w jakimś wyścigu, żeby przeprosić za nieobecność. Nie widziałem powodu, dla którego nie miałbym im odpowiedzieć na pytanie, gdzie byłem, więc oznajmiłem im wszystkim: zostałem porwany i zabrany łodzią na Minorkę, nie wiem dlaczego. Myślałem, że może chociaż ktoś znajdzie jakieś prawdopodobne wyjaśnienie, ale sądząc po głosach, wszyscy byli tak speszeni jak ja.

W domu nie było zbyt dużo jedzenia, a stek w lodówce zdążył już zapuścić bokobrody. Zdecydowałem się na spaghetti posypane pokrojonym serem, ale nim zacząłem je przyrządzać, poszedłem na górę, żeby przebrać się z nowej marynarki w stary sweter i zahaczyć o łazienkę.

Rzuciłem okiem przez okno w łazience i na krótką chwilę zastygłem, ogarnięty dziką paniką.

W ogrodzie był mężczyzna, który patrzył w stronę pokojów znajdujących się na parterze domu. Światło z dużego pokoju rozjaśniało jego twarz.

Nie pamiętałem go świadomie, ale natychmiast go rozpoznałem dzięki szóstemu zmysłowi i zastygłem. Był to fałszywy sanitariusz z wyścigów w Cheltenham.

Za nim, na drodze, stał samochód, którego dach i okna lśniły odbitym światłem. Drugi mężczyzna opuszczał fotel z przodu auta po stronie pasażera, trzymając w rękach coś, co wyglądało jak reklamówka wypchana watą. Trzecia sylwetka, słabo widoczna, przemieszczała się przez ogród w stronę tylnego wyjścia.

Nie mogli, pomyślałem: z pewnością nie mogli przypuszczać, że po raz drugi uda im się mnie przechytrzyć. Ale skoro było ich trzech, właściwie nie musieli próbować mnie przechytrzać.

Sanitariusz machnął ręką do mężczyzny przy samochodzie i wskazał im, gdzie mają pójść, co też robili – stanęli po obu stronach drzwi wejściowych tak, żeby otwierający je od środka nie mógł ich zauważyć. Sanitariusz wyciągnął ramię i zadzwonił.

Otrząsnąłem się z letargu.

Niesamowite, jak przerażenie wyostrza intelekt. Było tylko jedno miejsce, w którym mogłem się ukryć, a była nim moja sypialnia. Prędkość, z jaką wyskoczyłem za burtę lodzi, była niczym w porównaniu z tym, jak szybko uwijałem się teraz.

Na parterze, w dużym pokoju stary, ogromny piec wchłonął kiedyś piec do chleba, który ludzie mieszkający w tym domu przede mną usunęli tworząc w jego miejscu wysoką alkowę z półkami. Chcąc mieć kryjówkę na kosztowności, przebili otwór w górnej części pieca do chleba prowadzący do znajdującej się nad nim sypialni, gdzie w ten sposób powstało swego rodzaju pudło pod podłogą wbudowanej w ścianę szafy. Nie mając zbyt wiele kosztowności, trzymałem tam zamiast tego swoje dwie walizki.

Otworzyłem drzwi do szafy i uniosłem umocowaną na zawiasach klapę w podłodze, i wyciągnąłem walizki.

Ponownie rozległo się natarczywe dzwonienie.

Spuszczenie się do kryjówki zajęło mi kilka sekund, a kiedy wtargnęli do domu przez drzwi wejściowe, zdążyłem już zamknąć drzwi od szafy i prawie zamknąć klapę w podłodze.

Gwałtownie biegali po domu, otwierając i trzaskając drzwiami, krzycząc, aż w końcu zebrali się wszyscy na dole.

– Do cholery, on musi tu być.

– Britten! Britten, wyłaź, wiemy, że tu jesteś.

– Pieprzony sukinsyn się ulotnił.

Słyszałem wszystkie głośne słowa przez dyktę oddzielającą moją kryjówkę od dużego pokoju. Czułem się straszliwie niepewnie, siedząc tam, będąc na tym samym poziomie co zdjęcie nad gzymsem kominka, właściwie byłem w tym samym pokoju, co oni, ukryty tylko za cienką ścianką.

– Nie mógł nas widzieć, jak przyszliśmy.

– Nie wyszedł tylnymi drzwiami, jestem tego pewien.

– To w takim razie, gdzie on, do diaska, jest?

– Może w tych walizkach na górze?

– Nie. Nie ma go w nich. Są za małe. Poza tym zajrzałem do nich.

– Na pewno chce się, cholera, ulotnić.

– No.

– Rozejrzę się jeszcze raz na górze. Musi gdzieś tu być. Ponownie przeszukali cały dom, zewsząd dobiegało dudnienie ich ciężkich butów.

Jeden z nich na chwilkę otworzył znajdującą się nade mną szafę i nie zobaczył nic poza ubraniami, tak jak wcześniej. Siedziałem teraz pod ich nogami, pociłem się i czułem, że serce wali mi jak młotem.

– Sprawdź pod łóżkiem – powiedział.

– Nie mogę. Łóżko przylega do podłogi.

– To może w takim razie sprawdzimy w drugiej sypialni?

– Patrzyłem. Nie ma go tam.

– No to, do cholery, sprawdź jeszcze raz.

Drzwi szafy zamknęły się nade mną. Wytarłem sobie pot z oczu i spróbowałem nieco rozprostować bezszelestnie moje nogi, nie pocierając nimi o ściankę. Byłem w pozycji półsiedzącej i półleżącej we wnęce o długości mniej więcej trzech stóp, głębokości dwóch, a szerokości z trudem starczającej na moje ramiona. Kolana miałem boleśnie zgięte, podeszwy stóp stykały się z tyłem moich ud. Była to zła pozycja dla wszystkich możliwych mięśni.

Dwóch przyszło do dużego pokoju, jeden po drugim.

– Co tam masz? No, pozwól mi zobaczyć.

– Nie twój zafajdany interes.

– To jego portfel. Masz jego portfel!

– Tak. Był w jego sypialni.

– No to go tam, do cholery, odłóż.

– Trudno będzie. Ma w nim trzydzieści funciaków.

– Zrobisz, jak ci każę, do cholery. Znasz rozkazy tak samo dobrze jak ja. Nic nie kraść, nic nie niszczyć. Mówiłem ci.

– To w takim razie możesz dostać połowę.

– Daj mi to. Odłożę go na miejsce. Nie ufam ci. Powiedział to chyba sanitariusz.

– To głupota, żeby nie wziąć tego, co można.

– Chcesz mieć gliniarzy na karku? Nie szukali go ostatnim razem i tym razem też nie będą go szukać, ale jak zobaczą, że jego dom został przeszukany, to zaczną. Rusz tą swoją cholerną głową.

– Jeszcze go nie znaleźliśmy.

– Kwestia czasu. Gdzieś tu jest. Musi być.

– Nie wróci, jeśli nas tutaj zobaczy.

– Tu masz rację. Powiem ci, co zrobimy: wyłączymy światła i poczekamy na niego. Tak go złapiemy.

– Przecież sam zostawił wszystkie światła zapalone. Nie wejdzie do środka, jak będą zgaszone.

– Najlepiej będzie, jak jeden z nas zaczeka w kuchni, a dwóch pozostałych w ogrodzie. Wtedy, nim się ruszy, dorwiemy go z obu stron, kiedy będzie wchodził do domu.

– Tak.

Nagle snucie tych planów przerwało pojawienie się nowego, kobiecego, dopytującego się głosu:

– Panie Britten? Panie Britten, jest pan tam?

Usłyszałem, że pchnęła drzwi wejściowe i weszła do dużego pokoju. Głos mojej sąsiadki.

Tak, pani Morris, jestem tutaj, pomyślałem. Ale trzeba by kogoś więcej, niż mnie i niskiej, puszystej starszej pani, żeby pozbyć się moich niechcianych gości.

– Kim panowie są? – spytała.

– Jego przyjaciółmi. Wpadliśmy go odwiedzić.

– On wyjechał – powiedziała ostro.

– Nie, już wrócił. Jego samochód stoi za rogiem. I właśnie z nami pije, widzi pani? Whisky.

– To w takim razie, gdzie on jest? Panie Britten? – zawołała.

– To na nic się nie zda, proszę pani. Wyszedł. Właśnie na niego czekamy.

– Wydaje mi się, że nie powinniście tu siedzieć. – Odważna kobieta, poczciwa pani Morris.

– Jesteśmy jego przyjaciółmi, prawda?

– Nie wyglądacie na jego przyjaciół – odparła.

– To pani zna jego przyjaciół, tak?

W jej głosie pojawiła się pewna nerwowość, ale rezolutność jeszcze jej nie opuściła.

– Uważam, że powinniście zaczekać przed domem. Zapadła chwila ciszy, a po chwili sanitariusz zadał pytanie:

– Jak pani myśli, gdzie on może być? Wszędzie go szukaliśmy. Modliłem się, żeby tylko nie wiedziała o tej kryjówce. Żeby tylko o niej nie pomyślała.

– Mógł pójść do pubu – powiedziała. – Może tam pójdziecie? Do Foxa.

– Tak, może to dobry pomysł.

– Nie wiem, ale drogę mogę wam pokazać…

Nieustraszona pani Morris. Usłyszałem, że wszyscy wychodzą i zamykają za sobą drzwi wejściowe. Dobiegł mnie wyraźny odgłos zatrzaskującego się zamka. W domu nagle zapadła cisza.

Leżałem cicho, czekając, aż włączy się silnik ich samochodu.

Nic się nie stało.

Pomyślałem, że ciągle tam są. Na zewnątrz. Koło mojego domu. Czekają.

Na kominku tykał zegar.

Ostrożnie otworzyłem klapę i usiadłem, z ulgą rozprostowując kolana, plecy i szyję.

Światło w mojej sypialni było ciągle zapalone, jego smugę widziałem w szparze pod drzwiami szafy. Nie otworzyłem drzwi. Gdyby zobaczyli, że chociażby jakiś cień drgnął w domu, wiedzieliby na pewno, że jestem w środku.

Pomyślałem, że mam zdecydowanie zbyt wiele praktyki w spędzaniu czasu w niepewności w małych, ciemnych pomieszczeniach.

Usłyszałem trzask zamka w drzwiach wejściowych.

Człowiek zna odgłosy swojego domu tak dobrze, że nie potrzeba wzroku, aby wiedzieć, co się dzieje. Usłyszałem dobrze mi znany szczęk zawiasów i chrzęst buta na płytkach w przedpokoju. Potem dobiegły mnie stłumione odgłosy z dużego pokoju, szepty i skrzypienie drzwi od kuchni. Wrócili tak, aby nie sprowadzić ponownie pani Morris.

Siedziałem sztywno, zastanawiając się, czy schować się do ciasnej kryjówki, ryzykując, że mnie usłyszą, czy pozostać z głową i ramionami wystającymi nad poziom podłogi i ryzykować na ewentualność, gdyby ponownie chcieli przeszukać moją szafę z ubraniami. Usłyszeliby mnie, gdybym zakaszlał, kichnął albo zawadził łokciem o dyktę wślizgując się do bezpieczniejszej kryjówki. Siedziałem więc nieruchomo, wysilając słuch i zastanawiając się desperacko, jak długo będą czekać.

Równe oddychanie sprawiało mi trudności, a kontrolowanie bicia serca było zupełnie niemożliwe. Narażone na długie znoszenie straszliwego napięcia nerwy źle to znosiły.

Od czasu do czasu słyszałem, jak się ruszają i szepczą, ale już nie rozumiałem, co mówią. Doszedłem do wniosku, że oni też się ukrywają, czekają schowani, aż przyjdę do domu. Jak się nad tym zastanowić, było to prawie śmieszne: oni chowali się za meblami, kiedy ja byłem w domu.

Gdyby mnie znaleźli, nie byłoby już tak zabawnie. Sytuacja byłaby nie do zniesienia.

Wziąłem głęboki, niepewny oddech, podobny do wielu poprzednich.

Ktoś zaczął ostrożnie wchodzić na górę. Słysząc dobrze znane mi skrzypienie starych stopni, poczułem, jak przez moje ciało przebiegają dreszcze. Musiałem zaryzykować ruszenie się. Przycisnąłem łokcie do ciała, zgiąłem kolana i schowałem się ponownie pod podłogę. Klapa z impetem opadła na moją głowę i pomyślałem z niepokojem, że musieli to usłyszeć. Ale nikt nie przybiegł, krzycząc triumfalnie, i ten okropny stan zawieszenia trwał nadal.

Czułem bóle i skurcze w zgiętych kończynach, ale nie mogłem nic zrobić, chyba że zdecydowałbym się poddać.

Jeden z nich spędził sporo czasu w mojej sypialni. Słyszałem jego kroki na parkiecie i ciche uderzenia zamykanych szuflad. Domyśliłem się, że szuka już nie mnie, ale tego, co posiadam. Świadomość tego nie sprawiła, żebym poczuł się chociaż odrobinę bezpieczniejszy, czując jego bliskość.

Strach wydawał się nie mieć końca; jednak wszystko ma swój kres. Usłyszałem, że znowu szepczą w dużym pokoju i zamykają drzwi od kuchni. Człowiek będący na piętrze ponownie zszedł na dół. Znowu szepty: różne. Przez chwilę cisza. Potem jeden czy dwa kroki w przedpokoju i odgłos zatrzaskującego się zamka drzwi wejściowych.

Czekałem, myśląc, że wyszedł tylko jeden z nich.

Usłyszałem zapalany silnik ich samochodu. Odjechał.

Cały czas leżałem nieruchomo, nie dowierzając, że już po wszystkim, że to nie jakiś wybieg, ale niezmącona cisza przedłużała się, więc w końcu uniosłem klapę i wygramoliłem się na dywan leżący na podłodze w sypialni, czując drgawki i mrówki w całym ciele.

Światła nadal były włączone, ale czarny kwadrat okna już zszarzał. Minęła cała noc. Świtało.

Wrzuciłem trochę rzeczy do jednej z walizek i wyjechałem z domu dziesięć minut później.

Na zamku Yale w drzwiach wejściowych nie było widać żadnych śladów włamania, więc doszedłem do wniosku, że pewnie go otworzyli kartą kredytową, tak jak ja to kiedyś zrobiłem, kiedy zatrzasnąłem drzwi, a klucze zostały w środku. Mój samochód czekał nietknięty w miejscu, gdzie go zostawiłem, a na wpół opróżniony kieliszek Scotcha ciągle stał na stole w dużym pokoju.

Czując się wyraźnie rozstrojony, umyłem się, ogoliłem i zjadłem śniadanie w hotelu Checquers, a potem udałem się na policję.

– Znowu u nas? – spytali.

Słuchali, robili notatki, zadawali pytania.

– Czy wie pan, kim oni są?

– Nie.

– Czy są jakieś dowody włamania?

– Nie.

– Czy coś skradziono?

– Nie.

– W takim razie nic nie możemy zrobić, proszę pana.

– Posłuchajcie – powiedziałem. – Ci ludzie próbują mnie porwać. Już raz im się udało, a teraz próbują ponownie. Nie możecie zrobić nic, żeby mi pomóc?

Chyba szczerze mi współczuli, ale odpowiedź brzmiała: nie. Nie mieli dosyć ludzi ani pieniędzy, żeby bez bardzo ważnych powodów zapewnić komuś całodobową ochronę na bliżej nieokreślony okres czasu.

– Czy groźba porwania nie jest bardzo ważnym powodem?

– Nie. Jeśli pan jest przeświadczony, że groźba rzeczywiście istnieje, może pan sobie wynająć prywatnego ochroniarza.

– Wielkie dzięki – odparłem. – Ale jeśli ktoś ponownie zgłosi moje zaginięcie, nie będzie to dobrowolny urlop, więc wtedy moglibyście wyświadczyć mi przysługę i zacząć mnie szukać.

– Jeśli tak się stanie, zaczniemy, proszę pana.


Pojechałem do biura, usiadłem przy biurku i patrzyłem na swoje roztrzęsione ręce. Byłem u granic wytrzymałości psychicznej i fizycznej.

Wszedł Peter z telegramem i z normalnym dla niego wyrazem twarzy, zdradzającym, że nie do końca rozumie, o co chodzi, wręczył mi złe wieści. ZEPSUŁ SIĘ SAMOCHÓD WRACAM W ŚRODĘ PRZEPRASZAM TREVOR.

– Przeczytałeś to? – spytałem Petera.

– Tak.

– W takim razie, dobrze by było, gdybyś przyniósł mi listę obowiązków pana Kinga na przyszły tydzień i wykaz jego spotkań.

Oddalił się, żeby wykonać polecenie, a ja siedziałem nieruchomo, wpatrując się tępo w telegram. Trevor wysłał go z jakiegoś miasteczka we Francji, o którym nigdy nie słyszałem, i nie zostawił swojego adresu. Niezależnie od tego, gdzie był, nie będzie się martwił. Będzie pewien, że bez wysiłku, z rozpędu, poradzę sobie bez niego przez te parę dni dłużej.

Peter wrócił z listą, a ja splotłem ręce, żeby uspokoić drżące palce. Co ludzie biorą na uspokojenie?

– Zrób mi kawy – zwróciłem się do Petera. Jego brwi się uniosły. – Wiem, że jest dopiero kwadrans po dziewiątej, ale zrób mi kawy, proszę – powiedziałem.

Kiedy przyniósł kawę, kazałem mu zawołać też Debbie, żebym mógł rozdzielić między nich najpilniejsze zadania. Żadne z nich nie było specjalnie błyskotliwe, ale oboje byli wytrwali i pedantyczni – cechy nieocenione na stanowisku asystenta księgowego. W wielu biurach asystenci byli bardzo inteligentni i wykazywali dużo inicjatywy w uczeniu się, aby samemu później zostać księgowymi, ale Trevor z jakichś powodów zawsze wolał zatrudniać niezbyt ambitnych pomocników. Peter miał dwadzieścia dwa lata, a Debbie dwadzieścia cztery. Podejrzewałem, że Peter był potencjalnym homoseksualistą, który nie całkiem zdawał sobie z tego sprawę. Debbie, która miała nijakie włosy, obfity biust i była świętoszkowata, miała chłopaka pracującego w sklepie z wyrobami metalowymi. Peter czasami rzucał ostre dowcipy na temat śrubek, które ją szokowały.

Usiedli po drugiej stronie mojego biurka, oparli notatniki na kolanach i zaczęli wpatrywać się we mnie z niepokojem.

– Wyglądasz na bardzo chorego – powiedziała Debbie. – Nawet jeszcze gorzej niż wczoraj. Tak jakoś szaro. – W jej glosie było chyba więcej wampirzej satysfakcji niż troski.

– Tak, cóż, nieważne – odparłem. – Przejrzałem listę pana Kinga i jest na niej parę rzeczy, którymi trzeba będzie się zająć jeszcze przed jego przyjazdem. – Dwoma sprawami powinien się zająć jeszcze przed wyjazdem, ale nikt nie jest doskonały. – Po pierwsze chodzi o poświadczenia dla dwóch radców prawnych, pana Cresta i pana Granta. Obawiam się, że już jesteśmy spóźnieni. Czy mogłabyś przynieść wszystkie dokumenty związane z tymi dwoma sprawami, Debbie? Mam na myśli, później, jak skończę. Nie w tej chwili. Poza tym są jeszcze dwa wezwania do stawienia się w urzędzie skarbowym na przyszły czwartek. Złożę wniosek o zmianę terminu, ale dobrze by było, gdybyś i tak przyniosła tutaj wszystkie dokumenty, Debbie, a ja spróbuję zacząć rozpracowywać te sprawy…

– Chodzi o stajnie Axwood, prawda? I stadninę Millrace?

– Stadnina nie; to jest na tydzień później. Pan King będzie mógł się sam tym zająć. Natomiast stajnie Axwood tak i sprawa tych handlarzy ziarnem, od Coleya Younga.

– Ksiąg Coleya Younga nawet nam jeszcze nie dostarczono – odezwał Peter.

– Hm, czy przypadkiem nie kazałem ci dwa tygodnie temu napisać do nich, żeby je przysłali? – Słyszałem wyrzut w swoim głosie i zrobiłem, co w mojej mocy, żeby go powstrzymać. – No dobrze – powiedziałem. – Czy prosiłeś ich o przysłanie ksiąg?

– Tak – Peter jakby się zasmucił. – Ale jeszcze nie przyszły.

– To w takim razie zadzwoń do nich jeszcze raz, dobrze? A co ze stajnią Axwood?

– Sam je sprawdzałeś, nie wiem, czy pamiętasz.

– Tak?

Musiałem przeglądać tamte papiery jeszcze w swoim poprzednim życiu. Dwa wezwania do stawienia się w urzędzie skarbowym to jeszcze nie taka poważna sprawa. W gruncie rzeczy, rzadko się stawialiśmy. Wezwania przysyłano, kiedy urząd skarbowy uznawał, że określony zestaw zeznań podatkowych był już bardzo spóźniony – pełniły one funkcję swego rodzaju bata mającego skłonić klienta do szybszego działania. Oznaczało to, że ja albo Trevor musieliśmy złożyć wniosek o odroczenie, sporządzić zeznania podatkowe i wysłać je przed zrewidowanym terminem. I na tym sprawa się kończyła. Obecne dwa wezwania przyszły już po wyjeździe Trevora na wakacje i właśnie dlatego sam się nimi nie zajął.

– Mówiłeś, że nie przyszła księga drobnych wydatków – ciągnął Peter.

– Tak? Prosiłeś ich, żeby ją przysłali?

– Tak, ale jeszcze jej nie otrzymaliśmy. Westchnąłem.

– Zadzwoń do nich jeszcze raz.

Bardzo wielu klientów zupełnie się nie spieszyło ze składaniem swoich zeznań podatkowych, a nasze prośby o więcej informacji czy niezbędne dokumenty potrafili tygodniami ignorować.

– Powiedz im obu, że jeśli nie dostarczą nam tych ksiąg, to naprawdę będą musieli stawić się w urzędzie skarbowym.

– Ale tak naprawdę nie będą musieli, prawda? – spytał Peter. Nie grzeszy inteligencją, pomyślałem.

– I tak załatwię odroczenia – powiedziałem cierpliwie. – Ale te księgi będą potrzebne Trevorowi natychmiast po jego powrocie.

– Pan Wells dzwonił trzy razy wczoraj po południu – wtrąciła się Debbie.

– Kto to jest pan Wells? A, tak. Pan Wells.

– Powiedział, że jeden z jego wierzycieli chce zgłosić wniosek o ogłoszenie jego bankructwa, więc chce wiedzieć, jak zamierzasz na to zareagować.

Zdążyłem już zapomnieć wszystkie szczegóły dotyczące kłopotów pana Wellsa.

– Gdzie są jego księgi? – spytałem.

– W jednym z tych pudeł – odparła Debbie, wskazując na trzypoziomowy rząd dużych kartonów stojących przy ścianie pod oknem.

Na każdym kartonie dużymi, czarnymi literami wypisane było nazwisko klienta i w każdym były księgi kasowe, faktury, pokwitowania, główne księgi, książki przychodów, wyciągi z banku, księgi drobnych wydatków, dokumenty inwentaryzacji i wiele innych dokumentów niezbędnych do obliczenia należnych podatków. Każdy karton oznaczał zadanie, z którym będę musiał się uporać.

Przygotowanie rocznego zeznania podatkowego dla jednego klienta zajmowało mi średnio dwa dni pracy. Niektóre zestawienia zabierały mi więcej czasu. Miałem mniej więcej dwustu klientów. Sytuacja nie do przejścia.

Trevor zajmował się większymi firmami i prawie każdej lubił poświęcać cały tydzień. Miał siedmiu stałych klientów. Nic dziwnego, że byliśmy zasypywani wezwaniami.

Peter i Debbie wykonywali większość rutynowej pracy – porównywali, czy numery na wyciągach bankowych zgadzają się z numerami czeków i zapłaconymi fakturami. Zaangażowanie jeszcze jednego pracownika do tej pracy pomogłoby mi i Trevorowi tylko do pewnego stopnia. Pozyskanie trzeciego współudziałowca, na prawach równych naszym, z pewnością rozładowałoby napięcie, ale oznaczałoby dzielenie zysków na trzy zamiast na dwie części, co przyczyniłoby się do znacznego spadku naszych dochodów. Trevor w ogóle nie chciał o tym słyszeć. Fuzja z tą firmą z Londynu oznaczałaby, że Trevor przestałby być szefem, a ja nie mógłbym startować w wyścigach… czyli, reasumując, sytuacja impasowa.

– Debbie i ja nie dostaliśmy naszej wypłaty w zeszłym tygodniu – powiedział Peter. – Bess też nie. – Bess była maszynistką.

– I bojler w łazience przestaje działać – dorzuciła Debbie. – Poza tym mówiłeś, że dziś po południu mogę o wpół do czwartej iść do dentysty…

– Przykro nam z powodu całej tej dodatkowej pracy – powiedział Peter głosem, który wcale na to nie wskazywał – ale dzisiaj jest piątek, czyli muszę iść na zajęcia do Instytutu dla Księgowych.

– Hm – odparłem. – Peter, zadzwoń do więzienia Leyhill i dowiedz się, czy Connaught Powys ciągle jeszcze tam jest.

– Słucham?

– Więzienie Leyhill. To gdzieś w Gloucestershire. Zadzwoń do informacji po numer.

– Ale…

– Idź i zrób, o co cię proszę – uciąłem. – Connaught Powys. Czy ciągle tam jest.

Kiedy wychodził z pokoju, wyglądał na zakłopotanego, ale przecież on, podobnie jak Debbie, zaczął u nas pracować już po tej skomplikowanej sprawie, która znalazła swój finał w sądzie. Debbie wyszła, żeby przynieść pierwszą porcję potrzebnych mi dokumentów, i zacząłem pracować nad poświadczeniami dla radców prawnych.

Jako że sprzeniewierzanie pieniędzy, które klienci lokowali w różnorakich funduszach, stało się iście kwitnącym przemysłem, uchwalono prawo nakazujące rewidentom co pół roku sprawdzać, czy pieniądze i papiery wartościowe powierzone radcom prawnym nie zostały przypadkiem zdefraudowane. Jeśli okazywało się, że tak, Nemesis niezwłocznie pozbawiała malwersanta posady. Jeśli wszystko było w porządku, rewident podpisywał poświadczenie i inkasował należną mu opłatę.

Kiedy Peter wszedł do pokoju, wyglądał dumnie, jakby wrócił z jakiejś niebezpiecznej misji.

– Dowiedziałem się w więzieniu, że zwolniono go sześć tygodni temu, szesnastego lutego.

– Dzięki.

– Musiałem sporo się namęczyć, żeby się tam dodzwonić.

– Hm… dobra robota – odparłem. Cały czas wyglądał tak, jakby uważał, że należy mu się więcej pochwal, ale ich nie dostał.

Skoro Connaught Powys był na wolności od sześciu tygodni, to miał okrągły miesiąc na zorganizowanie mojej wycieczki. Usilnie próbowałem skoncentrować się na zaświadczeniach dla radców prawnych, ale wspomnienie forpiku nie dawało mi spokoju.

Rachunki pana Granta zgadzały mi się gdzieś za trzecim podejściem, ale cały czas się myliłem, pracując nad wyliczeniami Denby’ego Cresta. Uświadomiłem sobie, że wcześniej zawsze traktowałem jasność umysłu jako coś przyrodzonego, jak chodzenie: jako jedną z tych naturalnych rzeczy, których się nie ceni, dopóki się ich nie straci. Od wczesnego dzieciństwa cyfry były dla mnie drugim językiem, zrozumiałym bez najmniejszego wysiłku. Sprawdziłem wyliczenia Denby’ego Cresta pięciokrotnie i za każdym razem nie zgadzało mi się o pięćdziesiąt tysięcy funtów, a że go znałem, bo czasami dla nas pracował, wiedziałem, że to niemożliwe. Denby Crest nie jest żadnym kanciarzem, pomyślałem wyczerpany. To mój zamulony mózg nie jest w stanie poprawnie pracować. Pewnie gdzieś umieszczałem źle przecinek i przez to prawdopodobnie rozdymałem nic nie znaczącą rozbieżność pięciu funtów czy pięćdziesięciu pensów do znaczącej sumy pięćdziesięciu tysięcy.

W końcu zadzwoniłem do jego biura i poprosiłem, żeby mnie z nim połączono.

– Posłuchaj, Denby – powiedziałem. – Strasznie mi przykro, ale czy jesteś pewien, że dostarczyłeś nam wszystkie niezbędne dokumenty?

– Tak sądzę – odparł głosem zdradzającym zniecierpliwienie. – Dlaczego nie zostawisz mojej sprawy Trevorowi? Jutro wraca do Anglii, prawda?

Wyjaśniłem, że zepsuł mu się samochód.

– Zjawi się w biurze dopiero w środę albo w czwartek.

– Hm. – Był wyraźnie zbity z tropu i zamilkł na dłuższą chwilę. – Mimo wszystko – odezwał się potem. – Trevor jest przyzwyczajony do tego, jak się rozliczamy. Zostaw, proszę, nasze poświadczenie do jego powrotu…

– Ale jest już po terminie – odparłem.

W środku było ciasno, brudno i twardo.

– Spędziłeś tutaj prawie tydzień – rzekła Hilary głosem pełnym niedowierzania.

– Pięć nocy i cztery i pół dnia – odparłem. – Nie przesadzajmy.

– Niech ci będzie – odparła sucho.

Staliśmy przy furgonetce przez minutę czy dwie i martwa cisza oraz chłód panujący w magazynie zaczął przenikać nasze mózgi. Zatrząsłem się lekko i wyszedłem przez drzwi na świeże powietrze.

Hilary ruszyła za mną, a wychodząc kopnęła kamień. Pokryte odłażącą farbą drzwi zatrzasnęły się.

– Dobrze spałeś zeszłej nocy? – spytała.

– Nie.

– Miałeś koszmary?

Spojrzałem na szare niebo i z lubością wziąłem kilka głębokich oddechów.

– Hm… sny – odparłem. Przełknęła ślinę.

– Dlaczego chciałeś tu przyjechać?

– Żeby zobaczyć, które biuro nieruchomości oferuje ten budynek na sprzedaż. Nazwa biura jest na tablicy, na ścianie. Kiedy policja wczoraj mnie stąd wywoziła, byłem zbyt rozkojarzony, żeby rozglądać się po okolicy.

Skwitowała moją wypowiedź wybuchem śmiechu, rozładowującym napięcie.

– Jaki ty jesteś praktyczny!

– Ktoś, kto umieścił tu furgonetkę, wiedział o istnieniu tego miejsca – zauważyłem. – Ja nie wiedziałem, a mieszkam w Newbury od sześciu lat.

– Zostaw to policji – powiedziała poważnie. – W końcu przecież ciebie znaleźli.

Potrząsnąłem głową.

– Ktoś zadzwonił do Scotland Yardu i podał im, gdzie jestem.

– Zostaw to im – nie dawała za wygraną. – Teraz już po wszystkim.

– Nie wiem. Mówiąc wyświechtanym językiem, ta furgonetka to jest tylko czubek góry lodowej.

Wsiedliśmy do mojego samochodu i zawiozłem ją do miasta na parking, gdzie zostawiła swój. Stanęła koło niego, wysoka w szkarłatnej pelerynie, i zaczęła szukać w torebce długopisu i notatnika.

– Proszę – powiedziała, pisząc. – To mój adres i numer telefonu. Możesz się zjawić w każdej chwili. Możesz potrzebować… – Zamilkła na chwilkę -…bezpiecznego miejsca.

– A mogę przyjechać po radę? – zapytałem.

– Po cokolwiek. Uśmiechnąłem się.

– Nie – powiedziała. – Po to nie. Chcę mieć wspomnienie, a nie rutynę.

– Zdejmij okulary – poprosiłem.

– Żeby cię lepiej widzieć? – Zdjęła je, spoglądając na mnie badawczo rozbawionym wzrokiem.

– Dlaczego nie nosisz szkieł kontaktowych? – zapytałem. – Masz wspaniałe oczy bez okularów.

W drodze powrotnej do biura wstąpiłem do sklepu spożywczego, zakładając, że jeśli nie zacznę jeść rzeczy, które lubię, nie wrócę do normalnego odżywiania się. Oddałem też negatywy Hilary do wywołania, więc kiedy wszedłem do biura, była już prawie piąta.

Debbie i Petera już nie było, jak zwykle w piątki, a dentysta i kursy były tylko po części prawdziwą przyczyną ich nieobecności. Rozmaitość powodów wymyślanych przez nich w ciągu kilku lat byłaby godna pozazdroszczenia, gdyby dotyczyła pracy: ale z doświadczenia wiedziałem, że jeśli zmuszałem ich do pozostania w pracy do piątej i tak od piętnaście po czwartej pracowali bardzo niewydajnie. Bess, idąc za ich przykładem, już przykryła maszynę do pisania i była zajęta nakładaniem nowego, grubego makijażu na stary. Osiemnastoletnia i zgrabna Bess traktowała pracę jako nudną przerwę W jej życiu seksualnym. Obdarzyła mnie szerokim uśmiechem, przejechała językiem po świeżej, błyszczącej szmince i prowokacyjnie kołysząc biodrami wyszła cieszyć się weekendem.

Z pokoju Trevora dobiegały głosy. Jego donośny, formułujący krótkie zdania, i spokojniejszy klienta, wypowiadającego się znacznie dłużej.

Uprzątnąłem swoje biurko i wychodząc, zaniosłem dokumenty dotyczące Glitberga, Ownslowa i Connaughta Powysa do pokoju sekretarki.

Nagle otworzyły się drzwi od biura Trevora i oczom moim ukazali się Trevor i jego klient ciepło ściskający sobie dłonie.

Klientem tym był Denby Crest, radca prawny, niski, pulchny człowiek ze sztywnymi wąsami i ustami nieprzerwanie wykrzywionymi grymasem poirytowania. Nawet kiedy się do kogoś uśmiechał, miało się wrażenie,- Powiedz Trevorowi, żeby do mnie zadzwonił – dodał szybko. – Przepraszam cię, ale mam tutaj klienta, więc wybacz, ale…

Rozłączył się. Z uczuciem ulgi złożyłem porządnie jego papiery i pomyślałem, że jeśli chce ryzykować i czekać na powrót Trevora, to ja nie mam zupełnie nic przeciwko temu.

O wpół do pierwszej Peter i Debbie wyszli na lunch, aleja nie byłem głodny. Siedziałem bez marynarki, mając przed sobą morze przygnębiających dokumentów pana Wellsa, do studiowania których właśnie się zabrałem: oparłem łokcie o stół, zwiesiłem głowę na prawej dłoni i zamknąłem oczy. Miałem mnóstwo niedobrych myśli i rozważałem kupno biletu w jedną stronę na Antarktydę.

– Hm; chory, śpi czy pozuje Rodinowi? – odezwał się jakiś głos. Wzdrygnąłem się i podniosłem wzrok.

Stała w drzwiach. Młoda, jasna, szczupła i ładna.

– Szukam Trevora – powiedziała.

Nie można mieć wszystkiego, pomyślałem.

Загрузка...