12

Uwolnienie mnie zajęło im naprawdę sporo czasu, ponieważ, jak wyjaśnił mi głos, będą musieli robić zdjęcia i notatki, które mogą być potrzebne w razie przyszłego procesu. Ważne były też odciski palców, co oznaczało jeszcze większą zwłokę.

– A nie możemy pana uwolnić, nie ruszając furgonetki, rozumie pan – powiedział głos. – Dlatego, że stoi bardzo blisko ceglanego słupa i nie możemy otworzyć tylnych drzwi. Poza tym obie pary drzwi do kabiny kierowcy są zamknięte, hamulec jest mocno zaciągnięty, a w stacyjce nie ma kluczyka. Więc niech pan się uzbroi w cierpliwość, a my uwolnimy pana, jak tylko będziemy mogli.

Mówił to takim tonem, jakby uspokajał dziecko, które może w każdej chwili zacząć wrzeszczeć, ale ja nie miałem problemów z byciem cierpliwym – gdyby on wiedział, co przeszedłem.

Po jakimś czasie usłyszałem na zewnątrz kilka głosów, które od czasu do czasu pytały, czy wszystko ze mną w porządku, a ja odpowiadałem, że tak; w końcu uruchomili silnik, podjechali furgonetką kilka stóp do przodu i zdjęli płócienną płachtę.

Odzyskanie wzroku było niesamowite. Dwa małe okna stały się podłużnymi połaciami szarości i przez chwilę miałem problemy z ostrością. Do środka zajrzała jakaś okrągła, duża twarz w czapce. Malował się na niej wyraz troski i zaciekawienia.

– Już za chwilkę pana wyciągniemy. Mamy kłopot z tymi drzwiami, rozumie pan, bo ktoś zniszczył klamkę.

– Nie ma sprawy – odparłem niewyraźnie. Światło było ciągle słabe, ale dla mnie był to największy luksus na świecie. Na wpół zapomniana radość, ponownie odkryta. Jak spotkanie zmarłego przyjaciela. Znanego, utraconego, cennego i odzyskanego.

Usiadłem na podłodze i rozglądałem się po swoim więzieniu. Było mniejsze, niż przypuszczałem: kiedy zobaczyłem szare ściany, wydało mi się ciasne i klaustrofobiczne.

Kanister z wodą był z białego plastiku i miał czerwoną nakrętkę. Reklamówka była brązowa, tak jak ją sobie wyobrażałem. Mały stosik pięciu pustych pudełek pełniących funkcję kalendarza leżał w rogu, a twardniejące kawałki sera tworzące moją maszynę liczącą w drugim. Nie było już nic więcej poza mną i kurzem.

W końcu otworzyli drzwi i pomogli mi się wydostać, a następnie zrobili zdjęcia i notatki dotyczące pomieszczenia, gdzie byłem uwięziony. Odszedłem krok czy dwa i rozejrzałem się ciekawie wokół siebie.

Furgonetka rzeczywiście była tą białą z Cheltenham albo dokładnie taką samą. Stary ford. Nie było na niej okrągłej nalepki świadczącej o wykupionym ubezpieczeniu ani tablic rejestracyjnych. Płótno, które ją przykrywało, okazało się ogromnym, brudnym, ciemnoszarym brezentem, takim, jakiego używa się do przykrywania ładunków na ciężarówkach. Furgonetka była nim owinięta jak paczka i przewiązana linami przewleczonymi przez oka na krawędziach brezentu.

Furgonetka, policjanci i ja znajdowaliśmy się w budynku o powierzchni około stu stóp kwadratowych. Wszędzie wzdłuż ścian były duże, bezładne sterty pokrytych kurzem, nie dających się zidentyfikować zawiniątek, szarych zarysów pudełek i przedmiotów wyglądających jak worki z piaskiem. Niektóre sterty sięgały aż po niski sufit, wsparty w strategicznych punktach czterema solidnymi slupami z cegieł.

Furgonetka stała właśnie kolo jednego z nich, w małej, wolnej przestrzeni na środku pomieszczenia.

– Co to za budynek? – spytałem stojącego obok mnie policjanta.

– Dobrze się pan czuje? – spytał. Trochę się trząsł. – Zimno tu.

– Tak – przytaknąłem. – Gdzie dokładnie jesteśmy?

– Kiedyś był tu jeden z tych sklepów, gdzie armia sprzedawała swoje nadwyżki cywilom. Ale jakiś czas temu splajtował i nikt już potem nie uprzątnął tego syfu.

– Hm. Cóż… gdzie to jest?

– Przy jednej z tych trakcji, która kiedyś była boczną linią kolejową, ale potem ją zamknęli.

– Tak – rzuciłem przepraszająco. – Ale w jakim mieście?

– Hm? – spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Oczywiście w Newbury, proszę pana.


Zegary na wieżach wskazywały piątą, kiedy policjanci przywieźli mnie na posterunek. Pomyślałem, że mój zegar biologiczny okazał się zadziwiająco stały. Było dużo lepiej niż na łodzi, gdzie hałas, kołysanie i mdłości mnie rozregulowały.

W biurze usiadłem na krześle. Byli w nim ci sami policjanci, co przedtem, ale nie widać było, żeby żałowali tego, że podczas poprzedniej mojej wizyty uważali, iż przesadzam.

– Jak mnie znaleźliście? – spytałem.

Ciężko pracujący detektyw-inspektor robiący wrażenie takiego, co to podejrzewa niewinnych, aż okażą się winni, postukał ołówkiem w zęby.

– Ktoś zadzwonił do Scotland Yardu – odparł niechętnie. – Chcielibyśmy, żeby pan złożył oświadczenie, jeśli nie ma pan nic przeciwko.

– Najpierw chciałbym napić się herbaty – zasugerowałem.

Zmierzył spojrzeniem moją twarz i ubrania. Musiałem wyglądać okropnie. Na jego twarzy pojawił się grymas przypominający uśmiech i kazał podwładnemu spełnić moje życzenie.

Herbata smakowała wyśmienicie, nawet gdybym ośmielił się zauważyć, że taka nie była. Pijąc ją powoli, opowiedziałem krótko, co się wydarzyło.

– Więc tym razem w ogóle nie widział pan ich twarzy?

– Nie – odparłem.

– Szkoda.

– Nie uważa pan – zacząłem ostrożnie – że ktoś mógłby mnie zawieźć do motelu, żebym mógł wziąć swój samochód?

– Nie ma takiej potrzeby, proszę pana – odparł. – Stoi przed pańskim domem.

– Słucham? Pokiwał głową.

– W środku jest mnóstwo pana rzeczy. Walizka. Portfel. Buty. Klucze. Wszystko w bagażniku. Pański pomocnik zawiadomił nas w poniedziałek, że znowu pan zniknął. Wysłaliśmy naszego człowieka do pańskiego domu. Zameldował, że pański samochód tam jest, ale pana nie ma. Zrobiliśmy to, o co pan nas prosił. Szukaliśmy pana. Szczerze mówiąc, cały kraj pana szukał. Ktoś z obsługi motelu zadzwonił do nas wczoraj i powiedział, że się pan zarejestrował w zeszłą sobotę, ale nie skorzystał pan z pokoju. Poza tym nie mieliśmy na czym się oprzeć. Zupełnie żadnych śladów. Szczerze mówiąc, myśleliśmy, że mogli znowu pana zapakować na jakąś łódź.

Dopiłem herbatę i podziękowałem mu za to.

– To w takim razie odwieziecie mnie do domu?

Uznał, że da się to zrobić. Wyszedł ze mną do holu, żeby załatwić mi kierowcę i wóz.

Postawny człowiek z wyrazem zaniepokojenia na twarzy wpadł z impetem do środka, szeroko otwierając drzwi, i szybko ocenił, kto mu udzieli najbardziej wyczerpujących odpowiedzi. Mój partner w pełni wykorzystał możliwości swego głębokiego, dudniącego głosu, kiedy żądał wyjaśnień.

– Cześć, Trevor – powiedziałem. – Spokojnie.

Zastygł w pół ruchu i zmierzył mnie takim spojrzeniem, jakbym był intruzem. Potem mnie rozpoznał, zauważył, jak wyglądam, i jego twarz aż zesztywniała z wrażenia.

– Ro! – jego glos zadrżał. – Ro, mój drogi. Mój drogi przyjacielu. Właśnie się dowiedziałem… Mój Boże, Ro…

Westchnąłem.

– Uspokój się, Trevor. Potrzeba mi tylko brzytwy.

– Ale jesteś taki chudy.

W jego oczach malowało się przerażenie. Choć przecież znacznie chudszy byłem, kiedy mnie ostatni raz widział, dawno temu w mrocznej, odległej i bezpiecznej przeszłości.

– Pan King naprzykrzał się nam cały dzień – powiedział inspektor z nutką zniecierpliwienia w głosie.

– Mój drogi Ro, musisz pojechać ze mną. Zaopiekujemy się tobą. Mój Boże, Ro…

Potrząsnąłem głową.

– Nic mi nie jest, Trevor. Jestem ci wdzięczny, ale naprawdę wolałbym pojechać do domu.

– Samemu? – spytał z niepokojem. – A jeśli… chodzi mi… myślisz, że to bezpieczne?

– Ależ tak – pokiwałem głową. – Ktoś, kto mnie zamknął, zdecydował się mnie wypuścić. Wydaje mi się, że to już koniec.

– Koniec czego?

– To już zupełnie inna sprawa – odparłem trzeźwo.


W domu poczułem się wyśmienicie.

Wykąpałem się, ogoliłem i zszarzała twarz z podkrążonymi oczyma spojrzała na mnie z lustra. Nic dziwnego, że Trevor był zszokowany. Ale; pomyślałem, z drugiej strony nie widział czarnych i żółtych blednących siniaków pokrywających cale moje ciało.

Wzdrygnąłem się i pomyślałem to samo, co wcześniej: kilka dni na wolności i wszystko wróci do normy. Włożyłem dżinsy, sweter i zszedłem na dół, żeby uraczyć się dużą szkocką, i to był ostatni spokojny moment tego wieczora.

Telefon dzwonił bez przerwy. Ku mojemu zdziwieniu reporterzy zjawili się na progu mego domu. I kamera telewizyjna. Kiedy zauważyli moje zdumienie, powiedzieli mi, że najwyraźniej nie czytałem gazet.

– Jakich gazet? Wyjęli je i rozłożyli.

The Sporting Life: nagłówek we wtorek: „Gdzie jest Roland Britten?” a pod nim tekst poświęcony mojej morskiej podróży, tak jak o tym opowiedziałem znajomym. Nikt mnie nie widział od Towcester. Przyjaciele się martwili.

We środę notki we wszystkich dziennikach: „Dżokej Tapestry znowu zaginął?” to tytuł z jednej z bardziej szanujących się gazet, a „Przebojowy dżokej drugi raz w opałach” ze szmatławca.

W czwartek, czyli dzisiaj, na wielu pierwszych stronach wydrukowano zdjęcie mojej uśmiechniętej twarzy, które zrobiono pięć minut po Gold Cup. „Znajdźcie Rolanda Brittena” nakazywała jedna, a „Życie dżokeja w niebezpieczeństwie” obwieszczała ponuro druga. Przebiegłem je oczyma w zdumieniu, przypominając sobie z ironią swoje obawy, że nikt naprawdę mnie nie będzie szukał.

Zadzwonił telefon stojący kolo mojej ręki. Podniosłem słuchawkę i powiedziałem „słucham”.

– Ro? To ty? – Od razu wiedziałem, do kogo należy ten glos.

– Jossie!

– Gdzie ty się, do diabła, podziewałeś?

– Zjedz ze mną kolację jutro, to ci powiem.

– Podjedź po mnie o ósmej – powiedziała. – Co to za hałasy?

– Prasa mnie przycisnęła – wyjaśniłem. – Dziennikarze.

– Wielkie nieba. – Roześmiała się. – Dobrze się czujesz?

– Tak, dziękuję.

– W wiadomościach było o tym, że cię znaleziono.

– Nie wierz.

– Niezła chryja, twardzielu, co? – rzuciła z wyraźną ironią.

– Czy to ty rozpętałaś… jesteś odpowiedzialna za całe to zamieszanie? – spytałem.

– Nie, nie ja. Moira Longerman. Właścicielka Tapestry. Usiłowała się z tobą skontaktować w niedzielę, a potem dzwoniła do biura w poniedziałek, gdzie dowiedziała się, że zniknąłeś i że podejrzewają, iż może znowu zostałeś porwany, więc zadzwoniła do naczelnego The Sporting Life, swojego przyjaciela, żeby prosić go o pomoc.

– Nieustępliwa kobieta – powiedziałem z wdzięcznością.

– A wiesz, że nie zdecydowała się wystawić Tapestry wczoraj? W The Sporting Life jest ckliwy kawałek w stylu Jak mogłabym wystawiać mojego konia, kiedy Roland zaginął” i dalej w ten deseń. Musi ci być aż słabo z wdzięczności.

– Założę się, że Binny’emu Tomkinsowi na pewno jest. Roześmiała się.

– Słyszę wycie wilków chcących cię pożreć. Do zobaczenia jutro. Nie zniknij przed ósmą.

Odłożyłem słuchawkę, ale wilki musiały jeszcze chwilkę zaczekać, jako że natychmiast ponownie zadzwonił telefon.

Moira Longerman, podniecona i szczebiotliwa, nie dała mi długo dojść do słowa.

– Dzięki Bogu, że jesteś wolny. Czyż to nie wspaniałe? Nic ci nie jest? Czy możesz wystartować na Tapestry w niedzielę? Proszę, koniecznie opowiedz mi o tym okropnym miejscu, gdzie cię znaleźli… i Roland, mój drogi, nie zamierzam się przejmować tym, że Binny Tomkins powie, że nie jesteś w stanie jeździć po tym wszystkim, co ci się przydarzyło.

– Moira – powiedziałem, podejmując nieudaną próbę przerwania potoku słów. – Dziękuję bardzo.

– Mój drogi – ciągnęła – w sumie zmobilizowanie wszystkich to była niezła zabawa. Oczywiście okropnie się martwiłam, że przydarzyło ci się coś strasznego, i było dla mnie oczywiste, że ktoś musi coś zrobić, bo w przeciwnym razie mógłbyś być przetrzymywany całymi tygodniami, i wydawało mi się, że należy zrobić wokół sprawy sporo hałasu. Pomyślałam, że gdyby szukali ciebie ludzie w całym kraju, ktoś, kto ciebie porwał, mógł się spłoszyć i ciebie uwolnić, i właśnie tak się stało, więc miałam rację, a głupia policja się myliła.

– Jaka głupia policja? – spytałem.

– Powiedzieli mi, że naraziłam cię na niebezpieczeństwo przez to, że w The Sporting Life napisali, że znowu zniknąłeś. Niezłe, co! Powiedzieli, że kiedy porywacze spanikują, mogą zabić swoją ofiarę. No, w każdym razie mylili się, prawda?

– Na szczęście – przyznałem.

– Więc proszę cię, koniecznie mi o tym opowiedz… To prawda, że byłeś zamknięty w furgonetce? Jak było?

– Nudno – odparłem.

– Roland, naprawdę} To wszystko, co masz do powiedzenia?

– W środę cały dzień o tobie myślałem i wyobrażałem sobie, że będziesz wściekła, kiedy nie zjawię się w Ascot.

– Już lepiej. – Roześmiała się swoim metalicznym śmiechem. – Możesz się za to odkuć w sobotę. Tapestry startuje w Oasthouse Cup w Kempton, ale oczywiście tam nie będzie miał godnej siebie konkurencji i właśnie dlatego chcieliśmy, żeby zamiast tego wystartować w Ascot. Ale teraz jedziemy do Kempton.

– Obawiam się… – zacząłem – że Binny ma rację. Tym razem nie jestem w wystarczająco dobrej formie. Bardzo chciałbym na nim jechać, ale… cóż… w tej chwili przegrałbym pojedynek z chabetą.

Po drugiej stronie zapadła krótka cisza.

– Mówisz poważnie? – spytała z powątpiewaniem.

– Przykro powiedzieć, ale tak. Wątpliwości zniknęły z jej głosu.

– Jestem pewna, że będziesz się świetnie czuł po dobrze przespanej nocy. W końcu będziesz miał prawie dwa dni na dojście do siebie, a nawet Binny przyznaje, że jak na amatora jesteś dobry… więc proszę, Roland, proszę, wystartuj w sobotę, bo koń jest straszliwie napalony, a konkurencja nie jest tak silna, jak będzie za dwa tygodnie na Whitbread Gold Cup, a ja czuję w kościach, że wygra ten wyścig, ale następny nie. A nie chcę, żeby Binny wystawił jakiegoś innego dżokeja, bo jeśli mam być szczera ufam tylko tobie, o czym zresztą wiesz. Więc proszę, powiedz, że pojedziesz. Byłam taka podniecona, kiedy dowiedziałam się, że już jesteś wolny i że będziesz mógł wystartować w sobotę…

Przetarłem oczy rękoma. Wiedziałem, że nie powinienem się zgadzać i że było bardzo mało prawdopodobne, abym był w formie pozwalającej mi na chodzenie po torze, a co dopiero sterowanie połową tony żywej, narowistej masy. Jednak w jej oczach moja odmowa byłaby grubą niewdzięcznością za jej żywą kampanię na rzecz mojego uwolnienia i ja też podejrzewałem, że gdyby Tapestry wystartował z innym dżokejem wybranym przez Binny’ego, nie wygrałby. W grę wchodziła też zawodnicza, stara żądza ścigania się, która podnosiła głowę na przekór zdrowemu rozsądkowi. Rozsądek mówi mi, że spadnę z konia z osłabienia na pierwszym płotku, ale nieodparta pokusa wystartowania w kolejnym ważnym wyścigu sezonu kazała mi w to nie wierzyć.

– Cóż… – rzekłem, wahając się.

– Och, wystartujesz - powiedziała zachwycona. – Och, Roland, tak się cieszę.

– Nie powinienem.

– Jeśli nie wygrasz – dodała wesoło – obiecuję, że nie będę ciebie obwiniała.

Sam będę siebie winił, powiedziałem sobie, i będę na to zasługiwał. Następnego ranka przyszedłem do biura o dziewiątej, a Trevor robił wokół mnie zdecydowanie zbyt wiele zamieszania.

– Potrzeba ci odpoczynku, Ro. Powinieneś być w łóżku.

– Potrzeba mi ludzi, życia i czegoś do roboty.

Usiadł w fotelu dla klientów w moim biurze, wyglądając na zmartwionego. Do twarzy mu było z wakacyjną opalenizną, która podkreślała jego dystyngowany wygląd. Siwe włosy były bardziej puszyste niż zwykle, a jego nie najmniejszy brzuszek wyglądał okrągłej.

– Dobrze się bawiłeś? – spytałem. – W Hiszpanii, mam na myśli.

– Co? A, tak, świetnie. Oczywiście do momentu, gdy zepsuł mi się samochód. I cały czas, kiedy my się dobrze bawiliśmy, ty… – przerwał i potrząsnął głową.

– Obawiam się, że mam straszne zaległości z pracą – powiedziałem sucho.

– Na miłość boską…

– Postaram się nadgonić – dodałem.

– Chciałbym, żebyś się nie przemęczał przez kilka dni. – Wyglądał, jakby naprawdę tego chciał, w jego oczach malowała się szczera troska. – Nic dobrego nie przyjdzie żadnemu z nas, jeśli się rozłożysz.

Drgnęły mi wargi. To już było bardziej podobne do normalnego Trevora.

– Nie jestem z plasteliny – powiedziałem i pomimo jego protestów nie ruszyłem się i ponownie spróbowałem połapać się w umówionych spotkaniach, które przepadły.

Pan Wells był w najgorszych tarapatach, bo wystawił czek bez pokrycia. Kara za to była nieunikniona.

– Ale wiedział pan, że bank tego nie zapłaci – zaprotestowałem, kiedy zadzwonił w sprawie swojego ostatniego kłopotu.

– Tak… Ale myślałem, że może.

Jego naiwność była przerażająca. Był to przejaw tej samej głupiej ufności, która w ogóle wpędziła go w tarapaty. Nie przyjmował do wiadomości rzeczywistości, a wierzył w fantazje. Znałem jemu podobnych i oni nigdy się nie zmieniali.

– Niech pan przyjdzie w poniedziałek po południu – powiedziałem z rezygnacją.

– A jeśli ktoś pana znowu porwie?

– Nikt mnie nie porwie – odparłem. – Wpół do trzeciej w poniedziałek.

Z Debbie przejrzałem listy, które nagromadziły się przez tydzień, i zająłem się najpilniejszymi sprawami. Złożoność ich sprawiła, że zrobiło mi się słabo.

– Odpowiemy na nie w poniedziałek rano – powiedziałem. Debbie zrobiła kawę i powiedziała swoim najbardziej świętoszkowatym tonem, że nie jestem w formie i nie powinienem być w pracy.

– Czy dostaliśmy te odroczenia dla Axwood Stables i Coleya Younga? – spytałem.

– Tak, przyszły w środę.

– A co z poświadczeniem Denby’ego Cresta?

– Pan King powiedział, że pan Crest zjawi się w tej sprawie dzisiaj rano.

Przetarłem twarz ręką. Oszukiwanie siebie nie miało sensu. Chociaż bardzo mi się to nie podobało, czułem się straszliwie słaby. Zgoda na wystartowanie na Tapestry była egoistyczną zachcianką. Jedynym rozsądnym rozwiązaniem był natychmiastowy telefon do Moiry Longerman i odwołanie; ale w sprawie udziału w wyścigach nigdy nie byłem rozsądny.

– Debbie – powiedziałem. – Mogłabyś zejść do magazynu i przynieść tu stare dokumenty dotyczące Connaughta Powysa, Glitberga i Ownslowa…

– Kogo?

Zapisałem jej nazwiska na kartce. Spojrzała na nie, pokiwała głową i wyszła.

Zatelefonował Patyczak Elroy, mówił szybko i bełkotliwie, niespójnie. Choć był dużo bardziej rozmowny niż przy kolacji w pubie, kiedy był przyćmiony przez swojego przypominającego byka ojca.

– Spokojnie – przerwałem mu. – Nie zrozumiałem ani słowa. Powiedz powoli.

– Mówiłem, że strasznie mi przykro, że zamknięto cię w furgonetce.

– Hm… Dzięki.

– Moj stary nie mógł tego zrobić, wiesz. – Jego głos zdradzał zdenerwowanie, raczej jakby chciał sam siebie przekonać, niż był rzeczywiście o tym przekonany

– Myślisz, że nie?

– Wiem, że powiedział… Posłuchaj, hm, przeklinał przez cały wieczór i wiem, że ma furgonetkę i w ogóle, która jest w jakimś warsztacie, gdzie naprawiają skrzynię biegów, czy coś tam, i wiem, że był strasznie wściekły i mówił, że powinno się ciebie zamknąć, ale nie sądzę, żeby mógł to zrobić, nie naprawdę.

– Pytałeś go? – zagadnąłem z zaciekawieniem.

– Tak. – Zawahał się. – Rozumiesz… cholernie się pokłóciliśmy, ja i on. – Znowu zamilkł na chwilę. – Zawsze nas prał, kiedy byliśmy dziećmi. Paskiem, butami, czymkolwiek. – Chwila ciszy. – Spytałem go o ciebie… uderzył mnie w twarz.

– Hm – powiedziałem. – A co zdecydowałeś zrobić z tą kasą?

– No, hm, to właśnie o to się pokłóciliśmy, rozumiesz. Doszedłem do wniosku, że miałeś rację, i nie chcę mieć problemów z prawem, a ojciec wściekł się i powiedział, że nigdy nie ceniłem niczego, co dla mnie zrobił. Mówi, że jeśli zadeklaruję tę kasę i zapłacę od niej podatek, to on będzie miał kłopoty, rozumiesz, i wydaje mi się, że był zbytnio wściekły, żeby zrobić jeszcze cokolwiek.

Zastanowiłem się chwilę.

– Jakiego koloru jest jego furgonetka?

– Raczej biała. Stary ford.

– Mhm. Kiedy zdecydowałeś się pójść do tego pubu na kolację?

– Ojciec pojechał tam prosto z wyścigów, na drinka, rozumiesz, a potem zadzwonił, że zaprasza nas wszystkich na kolację, żeby uczcić moje zwycięstwo.

– Miał szansę skombinować skądś sześćdziesiąt opakowań z żółtym serem? – spytałem.

– O co ci chodzi? Westchnąłem.

– Były w furgonetce, w której byłem.

– Hm, no nie wiem. Już z nim nie mieszkam. Ale nie sądzę, żeby poszedł do supermarketu. To zajęcie dla kobiet, rozumiesz?

– Tak. Gdybyś zdecydował się zadeklarować tę kasę, trzeba odprowadzić trochę pieniędzy na poczet podatku.

– Wiem. Przeklęte podatki – westchnął. – Kompletnie cię ogołacają. Nie zamierzam już więcej zawracać sobie głowy jakimiś podejrzanymi interesami. Nie są tego warte.

Umówił się ze mną na przyszły tydzień i bełkotliwie zakończył rozmowę.

Usiadłem i zacząłem wpatrywać się przed siebie, myśląc o Patyczaku Elroyu i jego gwałtownym ojcu. Wysokie podatki nigdy nie przynosiły pożądanych efektów, bo państwo stopniowo traciło coraz więcej, dokręcając śrubę. Ilość czasu i zachodu nie była tego warta. To była zachęta do emigracji. Im wyższe stawki podatkowe, tym mniej do opodatkowywania.

Absurdalne. Gdybym był premierem, zrobiłbym z Brytanii raj podatkowy i zaprosił wszystkich bogatych, którzy zabrali swoje pieniądze i wyjechali. Pięćdziesiąt procent podatku od milionów to więcej niż dziewięćdziesięcioośmioprocentowy podatek od niczego. Ale póki co musiałem doradzać zgodnie z obowiązującym systemem, który uważałem za zły; wykorzystywać możliwości oferowane przez utrzymujące się prawo, które uważałem za irracjonalne. Nie było nic dziwnego w tym, że wściekłość Elroyów na system podatkowy przybierała formę napaści na księgowego, który kazał im stawić czoła nieprzyjemnym prawdom. Ale szczerze wątpiłem w t &, żeby nawet starszy Elroy posunął się do napaści fizycznej. Od wyzywania mnie od sukinsynów daleka droga do uwięzienia.

Debbie stanęła w drzwiach z teczkami w dłoniach i wyrazem podniecenia na twarzy.

– Na zewnątrz czeka jakaś pani, która koniecznie chce się z tobą zobaczyć. Nie była umówiona i pan King powiedział, że dzisiaj bezwzględnie nie powinieneś być niepokojony, ale ona nie chce odejść. To…

Pani, o której była mowa, przy tych słowach Debbie weszła do biura. Wysoka, szczupła, pewna siebie i w średnim wieku.

Wstałem, uśmiechnąłem się i uścisnąłem rękę Hilary Margaret Pinlock.


– Wszystko w porządku, Debbie – powiedziałem.

– No dobrze. – Wzruszyła ramionami, położyła teczki i wyszła.

– Jak się miewasz? – spytałem. – Usiądź.

Margaret Pinlock usiadła w fotelu dla klientów i założyła swoją szczupłą nogę na drugą nogę.

– Ty wyglądasz, jakbyś był na wpół martwy – zauważyła.

– Na wpół pusta butelka jest również na wpół pełna.

– A ty jesteś optymistą?

– Zazwyczaj – odparłem.

Miała na sobie szaro-brązowawą, kropkowaną, tweedową kurtkę, która wyglądała bardzo ponuro w pochmurny, kwietniowy dzień. Zza okularów patrzyły małe i jasne oczy, a delikatny róż szminki ożywiał jej usta.

– Przyszłam, żeby ci coś powiedzieć – zaczęła po chwili. – Szczerze mówiąc, sporo rzeczy.

– Dobrych czy złych?

– Same fakty.

– Nie jesteś w ciąży? Rozbawiło ją to.

– Jeszcze nie wiem.

– Masz ochotę na kieliszek sherry?

– Tak, proszę.

Wstałem i wyjąłem butelkę i dwa kieliszki z szafki. Nalałem. Podałem jej szczodrą porcję Harvey Luncheon Dry.

– Wróciłam wczoraj do kraju – powiedziała. – Jeszcze w samolocie przeczytałam o tym, że znowu cię porwano. Potem usłyszałam w wiadomościach, że cię znaleziono, całego i zdrowego. Pomyślałam, że przyjdę zobaczyć się z tobą osobiście, zamiast udawać się z moimi informacjami na policję.

– Jakimi informacjami? – spytałem. – Poza tym myślałem, że miałaś wrócić w zeszłą sobotę.

Pociągnęła mały łyk sherry.

– Tak, miałam. Jednak zostałam dłużej. Z twojego powodu. Kosztowało mnie to majątek. – Spojrzała na mnie znad kieliszka. – Z przykrością czytałam o tym, że jednak znowu cię porwano. Widziałam, że… się tego obawiałeś.

– Hm – odparłem smutno.

– Dowiedziałam się dla ciebie co nieco na temat tamtej łodzi – powiedziała.

O mało co nie wylałem sherry. Uśmiechnęła się.

– A dokładniej, na temat tego człowieka. Tego, co ścigał cię bąkiem.

– Jak? – spytałem.

– Po twoim wyjeździe wynajęłam samochód i jeździłam po wszystkich miejscowościach na Minorce, gdzie można cumować jachty. Najbliższym dobrym portem w pobliżu Cala St Galdana była Ciudadela i myślałam, że tam właśnie się udadzą po tym, jak ciebie zgubili, ale już ich tam nie było, kiedy zaczęłam szukać. – Popiła sherry. – Zagadnęłam tam jakichś Anglików na jachcie i powiedzieli mi, że dzień wcześniej byli tam jacyś inni Anglicy na sześćdziesięcioczterostopowej łodzi i przypadkiem usłyszeli, jak rozmawiali o wietrze, żeby dotrzeć do Palma. Poprosiłam ich, żeby opisali mi kapitana tej lodzi, i wtedy podali, że chyba nie było tam żadnego kapitana sensu stricte, tylko wysoki, młody człowiek, który wyglądał na wściekłego. – Zamilkła, zamyśliła się i mówiła dalej. – Wszystkie jachty w Ciudadela były przycumowane pod kątem prostym do mola, rozumiesz. Rufą do przodu. Dlatego stały blisko siebie, bok przy boku, i prosto z rufy schodziło się na suchy ląd.

– Tak – powiedziałem. – Rozumiem.

– Więc po prostu szłam po molo i pytałam. Byli Hiszpanie, Niemcy, Francuzi, Szwedzi… wszyscy. Anglicy zauważyli inną angielską załogę tylko dlatego, że byli Anglikami, wiesz jak to jest, prawda?

– Tak – przytaknąłem.

– I dlatego, że to był największy jacht cumujący tamtego dnia w porcie. – Zamilkła na chwilę. – Więc zamiast lecieć do kraju w sobotę, pojechałam do Palmy.

– To duże miasto – zauważyłem. Pokiwała głową.

– Zajęło mi to trzy dni, ale dowiedziałam się, jak ten młody człowiek się nazywa i jeszcze sporo innych rzeczy na jego temat…

– Masz ochotę na lunch? – spytałem.

Загрузка...