8

Czy my się przypadkiem nie znamy? – spytałem z zakłopotaniem, wstając.

– Pewnie. – Wyglądała na zrezygnowaną, jakby takie sytuacje zdarzały się nierzadko. – Wyobraź mnie sobie w długich włosach, bez szminki, ubraną w wytarte dżinsy. I kucyki.

Spojrzałem na sprężyste, obcięte na pazia włosy, modny makijaż, pomarszczoną brązową spódniczkę i ładną, sięgającą do pasa marynarkę z jakiejś włochatej tkaniny. Pomyślałem, że musi to być czyjaś córka, która niedawno przerodziła się w ładną kobietę.

– Czyją jesteś córką? – spytałem.

– Sama już jestem sobie panią.

– Dobra odpowiedź.

Dobrze się bawiła, widząc, jakie wywiera wrażenie na mężczyznach.

– Jestem Jossie Finch.

– No proszę – powiedziałem.

– Każda poczwarka w końcu przeradza się w motyla.

– Dokąd zamierzasz frunąć?

– Nieźle – rzekła. – Słyszałam, że jesteś bystry.

– Niestety, Trevora tu nie ma.

– Hm. Ciągle na wakacjach? Pokiwałem głową.

– To w takim razie tobie to powiem. Tak miałam zrobić, gdyby go tu nie było.

– Usiądziesz? – zaproponowałem, wskazując na krzesło.

– Nie mam czasu. Przykro mi. Mam tylko przekazać wiadomość od taty. Co robisz w sprawie urzędu skarbowego? Powiedział, żeby sobie wybili z głowy, że się tam stawi w przyszły czwartek, czy w każdym razie coś w tym stylu.

– Nie, wcale nie będzie musiał.

– Powiedział też, że przysłałby księgę drobnych wydatków, czy jak to się tam nazywa, ale jego sekretarka się rozchorowała, a jeśli chcesz wiedzieć, co o niej myślę, to uważam ją za najbardziej chorą osobę, która kiedykolwiek stukała w maszynę do pisania, i ona na pewno nie zrobiła tego czy tamtego z rachunkami drobnych wydatków i kwitami, czy czego wy tam chcecie. Ale… – Zamilkła na chwilę i wzięła przesadnie głęboki oddech. – Tata powiedział, że jeśli chciałbyś wpaść dziś wieczorem, mógłbyś z nim rozejrzeć się po stajni w czasie wieczornego obchodu, a później wypić drinka i wtedy będzie mógł osobiście wcisnąć w twoje małe, gorące dłonie księgę, o dostarczenie której twój asystent zawracał mu głowę.

– Dobry pomysł – powiedziałem.

– Dobrze. Powiem mu.

– A ty tam będziesz?

– Och – rzekła z roześmianymi oczami. – Pewna doza niepewności jest jak ketchup na frytkach…

– Ale może też ostudzić ci życie…

Uśmiechnęła się do mnie promiennie i obróciła na obcasach tak gwałtownie, że jej spódniczka zawirowała, włosy podskoczyły. I wyszła z biura.

Jossie Finch, córka Williama Fincha, zarządcy Axwood Stables. Znałem jej ojca tak, jak wszyscy weterani wśród dżokejów amatorów znają wszystkich najlepszych trenerów; wystarczająco dobrze, żeby się przywitać i pogawędzić w czasie wyścigów. Jako że korzystał z usług naszej firmy, jeszcze nim zacząłem w niej pracować i w związku z tym Trevor sam zajmował się jego sprawami, do tej pory nie miałem okazji odwiedzić jego stajni.

Byłem wystarczająco ciekawy, żeby tam pojechać, pomimo wszystkich moich kłopotów. Opiekował się mniej więcej dziewięćdziesięcioma końmi, wśród których były zarówno trenowane do biegów z przeszkodami i bez. Aż roiło się tam od koni notorycznie wygrywających wyścigi. Nie licząc Tapestry, większość koni, na których zazwyczaj jeździłem, była przeciętna – ich właściciele żywili wobec nich raczej nadzieje, niż oczekiwali wspaniałych rezultatów. Okazja do obejrzenia z bliska stajni pełnej gwiazd była nie lada gratką. Tam nie będzie mi grozić porwanie. A prawdopodobieństwo spotkania Jossie czyniło perspektywę jeszcze milszą.

Kiedy Peter i Debbie wrócili, zganiłem ich za to, że wychodząc nie zamknęli zewnętrznych drzwi, na co zrobili pokrzywdzone miny i odparli, że myśleli, iż skoro zostałem w środku, nie trzeba ich zamykać, bo będę miał oczy otwarte.

To rzeczywiście moja wina, pomyślałem trzeźwo. Sam powinienem był za nimi zamknąć. Będę musiał zrewidować wiele swoich nawyków. Zamiast Jossie Finch mógł wejść wróg.

Część popołudnia zajmowałem się sprawą pana Wellsa, ale przez większość usiłowałem namierzyć Connaughta Powysa.

Mieliśmy w dokumentach jego dawny adres, od czasu, kiedy zaczął robić przekręty w komputerze i w ciągu pięciu lat orżnął swoją firmę na ćwierć miliona funtów.

Normalnie to Trevor kontrolował te rachunki, ale pewnego roku, kiedy Trevora długo nie było z powodu wrzodów, zająłem się nimi zamiast niego i jakimś cudem wykryłem oszustwo. To była jedna z tych rzeczy, w którą się nie wierzy, nawet jak się mają przed oczyma. Connaught Powys był przedsiębiorczym dyrektorem i płacił podatki od przyzwoitych dochodów. Spora, nieopodatkowana kasa zniknęła jednak bez śladu, choć sam Connaught nie był wystarczająco szybki.

Zadzwoniłem pod jego stary adres. Ostry głos powiedział, że nowi mieszkańcy nie wiedzą nic na temat Powysa i że chcieliby, żeby ludzie w końcu przestali im zawracać głowę i że przeklinają dzień, kiedy wprowadzili się do domu kanciarza.

Spróbowałem też do jego prawników, którzy zaniemówili z wrażenia, kiedy dowiedzieli się, kto próbuje go odnaleźć. Powiedzieli, że nie mogą podać mi jego nowego adresu bez jego wyraźnej zgody. Grobowym tonem dodali, że zapewne uzyskałbym ją tak łatwo, jak Szajlok zgodę na otworzenie bazaru w kościele.

Zadzwoniłem do więzienia Leyhill. Bez rezultatu.

W końcu wykręciłem numer do znajomego z wyścigów, Viviana Iversona, który miał w Londynie klub hazardowy i zawsze wiedział o skandalach korupcyjnych, nim robiło się o nich głośno.

– Mój drogi Ro – powiedział – przecież wiesz, że jesteś osobą raczej niemile widzianą wśród moich klientów.

– Nietrudno się domyślić.

– Na myśl o tobie malwersantów przechodzą dreszcze, przyjacielu. Stadami wynoszą się z okolic Newbury.

– Ależ jasne. I co roku wygrywam Derby.

– Możesz błaznować, mój drogi, ale plotki się roznoszą. – Zawahał się. – Widziano, jak dwóch szałowych gości, Glitberg i Ownslow, rozmawiało z Powysem, który dzięki kilku wizytom w solarium uporał się ze swoją trupio bladą cerą. Tematem rozmowy, jak się dowiedziałem z dość pewnego źródła, była nienawiść do Brittena.

– Planują zemstę?

– Nie mam danych, mój drogi.

– Mógłbyś się dowiedzieć?

– Ja tylko słucham, mój drogi Ro – odparł. – Jeśli usłyszę, że wkraczają na wojenną ścieżkę, to ci powiem.

– Rozczulasz mnie – odezwałem się sucho. Roześmiał się.

– Connaught Powys przychodzi tutaj grać, w prawie każdy piątek.

– O której?

– Prosisz o bardzo wiele, mój drogi. Przychodzi po kolacji i bawi do świtu.

– Może uznasz mnie za członka klubu? Westchnął ciężko.

– Jak ci samobójstwo w głowie, to mogę powiedzieć moim ludziom, żeby cię wpuścili.

– Do zobaczenia – rzuciłem. – I dzięki.

Odłożyłem słuchawkę i zacząłem ponuro gapić się przed siebie. Glitberg i Ownslow. Po sześć lat każdy, zwolnieni przedterminowo za dobre zachowanie… Mogli poznać Connaughta Powysa w Leyhill i nie pocieszało ich to, że to ja ich tam wszystkich trzech posłałem.

Glitberg i Ownslow pracowali w pobliskiej radzie miejskiej i bezczelnie oszukiwali podatników, a ja ich nakryłem poprzez jednego z moich klientów, którego łączyły z nimi jakieś interesy. Mojemu klientowi upiekło się, bo musiał zapłacić tylko jakąś grzywnę, ale wściekle klnąc zrezygnował z moich usług.

Zastanawiałem się, ile czasu poświęcają zamknięci w Leyhill malwersanci, nieuczciwi radcy prawni i skorumpowani politycy na wymyślanie nowych przekrętów na życie po wyjściu z więzienia. Glitberg i Ownslow musieli wyjść już jakieś pół roku temu.

Debbie poszła do dentysty, a Peter na zajęcia do Instytutu dla Księgowych i tym razem już zamknąłem za nimi drzwi.

Czułem się zbyt piekielnie zmęczony, aby jeszcze zawracać sobie głowę panem Wellsem. Nie byłem już tak rozdygotany, jak rano, ale nawet wizyta uroczej Jossie Finch nie pozwalała mi zapomnieć o zagrożeniu. Przez godzinę drzemałem w fotelu przeznaczonym dla naszych uprzywilejowanych klientów, a kiedy nadeszła określona godzina, zamknąłem szafki, swoje biurko i wszystkie drzwi w biurze, po czym poszedłem do samochodu.

Nikt się nie schował za przednimi siedzeniami. Nikt nie wyglądał ukradkowo zza załomów muru na parkingu. W bagażniku była tylko walizka, którą tam włożyłem rano. Wjechałem na drogę, nie niepokojony przez nic oprócz własnych nerwów.

Stajnie Williama Fincha leżały na południowy zachód od Newbury. Składało się na nią bardzo wiele budynków zbudowanych w naturalnym zagłębieniu i wznosząca się na pobliskim wzgórzu wiktoriańska posiadłość porośnięta bluszczem. Gdy podjechałem pod dom, Finch właśnie wychodził, więc razem podeszliśmy do pierwszego skupiska boksów.

– Cieszę się, że mogłeś przyjechać – powiedział.

– To dla mnie przyjemność.

Uśmiechnął się czarująco. Był to wysoki, pięćdziesięcioletni, siwiejący mężczyzna, mający pełną kontrolę nad samym sobą i nie tylko. Miał szeroką twarz, delikatne i kształtne usta i doświadczone oczy. Konie i ich właściciele kwitnęli pod jego opieką, a lata pełne sukcesów zapewniły mu pozycję, którą się szczerze cieszył.

Chodziliśmy od boksu do boksu, przy każdym spędzając ze dwie minuty. Finch mówił mi, jakiego konia oglądamy, dodawał co nieco o jego rasie i formie. Czasami wymieniał kilka słów ze stajennym, który przytrzymywał koński łeb, kiedy go oglądaliśmy, i ze swoim głównym stajennym, który wszędzie chodził z nami. Gdy wszystko było w porządku, klepał konia po szyi i dawał mu marchew z torby, którą niósł chodzący z nami stajenny. Była to ważna, lecz rutynowa wieczorna inspekcja, którą odbywa każdy trener w kraju.

Doszliśmy do jedynego pustego boksu w rzędzie. Finch uśmiechnął się i wskazał na niego.

– Ivansky. Koń, który będzie biegł w National. Pojechał do Liverpoolu.

O mało co nie rozdziawiłem gęby jak kretyn. Na tyle straciłem kontakt z normalnym światem, że zupełnie zapomniałem, iż w sobotę będzie Grand National.

Odchrząknąłem.

– Powinien… hm… dobrze wypaść na ważeniu. – Wydawało mi się, że to raczej bezpieczna uwaga, ale on się nie zgodził.

– Teraz waży zbyt wiele. Nie to, co kiedyś. Powinien trochę zrzucić, nie uważasz?

Zacząłem szukać w głowie wszystkich opinii, którymi dysponowałem w bezpiecznym i jakże odległym życiu sprzed trzech tygodni. Nie znalazłem nic godnego uwagi.

– Na pewno dobrze wypadnie – powiedziałem.

Pokiwał głową, jakby nie zauważył ułomności mojej uwagi, i ruszył dalej. Konie robiły naprawdę imponujące wrażenie, aż lśniły od skrupulatnego szczotkowania, dobrego jedzenia i rozsądnie dobranych ćwiczeń. Mój zasób komplementów wyczerpał się na długo przed tym, nim jemu skończyły się konie.

– Napijesz się? – spytał, kiedy stajenny zamknął ostatnie drzwi.

– Z chęcią.

Podeszliśmy do domu i weszliśmy do salonu połączonego z biurem. Była w nim pokryta perkalem sofa i krzesła, duże biurko, stolik z napojami i szkłem, na zdjęciach fotografie z wyścigów. Zwyczajna atmosfera panująca w domu zamożnego trenera.

– Dżin? – spytał.

– Wolałbym scotcha, jeśli jest.

Nalał mi sporą porcję, a sobie nalał dżinu, jakby to była woda.

– Twoje zdrowie – powiedział.

– I twoje.

Wypiliśmy po rytualnym pierwszym łyku i gestem poprosił mnie, żebym usiadł.

– Znalazłem wam tę cholerną księgę kasową – powiedział, otwierając szufladę biurka. – Proszę. Księga i skoroszyt z rachunkami za drobne wydatki.

– To dobrze.

– A co z urzędem skarbowym?

– Nie ma powodów do obaw. Złożyłem wniosek o odroczenie.

– Ale czyje przyznają?

– Do tej pory nigdy nie odmówili – odparłem. – Wyznaczą nowy termin za jakiś miesiąc i na wtedy przygotujemy wasze sprawozdanie.

Z widocznym zadowoleniem rozluźnił się nad szklanką dżinu.

– Trevor powinien wrócić w przyszłym tygodniu, tak? Zbija bąki, co? – W jego głosie znać było dobry humor.

– Cóż – powiedziałem. – Może wróci pod koniec tego tygodnia albo w przyszłym. Będzie w pracy dopiero w środę albo w czwartek. – Zastanawiałem się, czy „Wracam w środę” oznaczało, że w środę będzie jechał, czy, że w środę zjawi się w pracy. – Wykonam za niego większość wstępnej pracy, żeby oszczędzić na czasie.

Odwrócił się do stolika z napojami i odkręcił butelkę dżinu.

– Myślałem, że ma wrócić w poniedziałek.

– Gdzieś we Francji zepsuł mu się samochód.

– Pewnie mu to na rękę. – Wziął spory haust. – Mimo wszystko, jeśli zaczniesz pracować nad papierami, rozliczenie powinno być gotowe na czas.

– Nie martw się urzędem skarbowym – powiedziałem; ale każdy się martwił, kiedy razem z pocztą znajdował ostateczne wezwanie. Jeśli człowiek nie złożył wniosku o odroczenie ani nie stawił się na wyznaczoną godzinę, urząd skarbowy ustalał roczne podatki na dowolnie przez siebie wybranym poziomie, a wtedy nie można było już nic zrobić. Jako że z reguły ustalano podatki na znacznie wyższą sumę, niż się naprawdę powinno zapłacić, unikało się takich sytuacji jak ognia.

Ku mojemu zadowoleniu, w drzwiach z impetem pojawiła się brązowa spódniczka i sprężyste, jasne włosy. Trzymała na rękach rudego kota, który starał się zeskoczyć z jej ramion.

– Brzydal – powiedziała. – Dlaczego nie chce się dać ugłaskać?

– Lubi myszy – odparł jej ojciec bez emocji.

– Myślałam, że będzie łasy na pieszczoty. Kot uwolnił się i uciekł.

Jossie wzruszyła ramionami.

– Cześć – rzuciła do mnie. – Więc przyjechałeś.

– Uhm.

– No i co powiedział? – zwróciła się do ojca.

– Co? A… jeszcze go nie pytałem.

Obdarzyła go przyjaźnie wyrozumiałym uśmiechem i odezwała się znowu do mnie:

– Chce ciebie poprosić, żebyś wystartował na jednym z jego koni. Finch potrząsnął głową w jej kierunku, a ja spytałem:

– Kiedy?

– Jutro – rzekła Jossie. – W Towcester.

– Mm – odparłem. – Nie jestem w rewelacyjnej formie.

– Bzdura. Dwa tygodnie temu wygrałeś Gold Cup. Musisz być w dobrej formie.

– Josephine – wtrącił się jej ojciec. – Przymknij się. – Odwrócił się w moją stronę. – Rano lecę do Liverpoolu, ale w Towcester ma startować mój koń i, nie będę owijał w bawełnę, startuje tylko dlatego, że zapomniałem zrezygnować z tego wyścigu do jedenastej dzisiaj rano, co było ostatecznym terminem…

– To przez notorycznie chorą sekretarkę – wymamrotała Jossie.

– Więc albo musi jednak wystartować, albo przyjdzie nam zapłacić karę, a ja myślałem, żeby go tam jednak wysłać, jeśli znalazłby się odpowiedni dżokej.

– Większość z nich pojechała na National – wtrąciła Jossie.

– O jakiego konia chodzi? – spytałem.

– Notebook. Nowicjusz od biegów z przeszkodami. Czteroletni, kasztanowy wałach, ten z pierwszej stajni.

– Ten z płową grzywą i ogonem?

– Zgadza się. Startował już parę razy. Zapowiada się obiecująco, ale jest jeszcze ciągle niedoświadczony.

– W Newbury przybiegł ostatni na dwadzieścia sześć koni – rzuciła Jossie radośnie. – Więc to, czy jesteś w formie, nie ma najmniejszego znaczenia. – Zamilkła na chwilę. – Zostałam oddelegowana, żeby go osiodłać, więc mógłbyś wyświadczyć nam przysługę i się na nim przejechać.

– Decyzja należy do ciebie – powiedział Finch. Oddelegowany pomocnik był nie lada atrakcją, nawet jeśli sam Notebook był niewiele warty.

– OK – westchnąłem. – Zgadzam się.

– To dobrze – Jossie uśmiechnęła się do mnie szeroko. – Jak chcesz, to ciebie tam zawiozę.

– Chciałbym – powiedziałem z żalem – ale dziś wieczorem będę w Londynie, więc stamtąd pojadę prosto do Towcester.

– W takim razie spotkam się z tobą przed salą do ważenia. A swoją drogą, bierze udział w ostatnim wyścigu. Przynajmniej ma…

Niedoświadczone w biegach z przeszkodami konie zwyczajowo startowały jako pierwsze bądź ostatnie w wyścigach zaplanowanych na dany dzień – były to biegi, które bywalcy na wyścigach często opuszczali, wybierając zamiast nich lunch lub wcześniejsze opuszczenie torów w celu uniknięcia tłoku. Były to nisko klasyfikowane wyścigi, w których przeważnie startowały mierne konie i tylko czasem udawało się któremuś z nich wyróżnić się z tłumu i utorować sobie drogę do prawdziwej kariery.

Dosiadanie koni w wyścigach dla nowicjuszy oznaczało konieczność wczesnego wyjścia z domu albo późny do niego powrót; ale w tych gonitwach startowało dużo więcej koni, niż w jakichkolwiek innych.

Kiedy wychodziłem, Jossie przeszła ze mną przez hol, żeby mnie pożegnać.

Szliśmy po ogromnym perskim dywanie, gdy spojrzałem na wiszące na ścianach duże, ciemne portrety.

– To są oczywiście Nantucketowie – wyjaśniła. – Stanowią nieodłączną część domu.

– Twarzowcy – zauważyłem.

– Wiedziałeś, że mój tata wcale nie jest właścicielem domu?

– Tak, wiedziałem – uśmiechnąłem się do siebie, ale ona to zauważyła.

– Dobrze, dobrze – powiedziała defensywnie. – Ale byłbyś zdziwiony, ilu ludzi się do mnie wdzięczy, myśląc, że ożenią się z córką trenera i wejdą w posiadanie tego wszystkiego, kiedy odejdzie na emeryturę.

– Więc chciałaś od razu postawić sprawę jasno?

– No dobrze, bystrzaku, zapomniałam, że wiesz o tym od Trevora.

Po prostu wiedziałem, że Axwood Stables Ltd należy do amerykańskiej rodziny Nantucketów, których niespecjalnie interesowała posiadłość, traktowali ją jedynie jako przedsiębiorstwo. Posiadłość została zakupiona i doprowadzona do świetności w latach pięćdziesiątych przez wrzaskliwego magnata, który pochodził z rozważnej rodziny bankierów. Stary Naylor Nantucket sprowadził się ze swoją energią i przedsiębiorczością do Anglii, zakochał się w angielskich wyścigach, zbudował wspaniałe, nowoczesne stajnie i zapełnił je wyśmienitymi końmi. Zaangażował młodego Williama Fincha jako ich trenera, a teraz będący już w średnim wieku William Finch nadal to robił dla jego spadkobierców, tylko że teraz, dziewięć dziesiątych koni miało już innych właścicieli, a młodzi Nantucketowie, nieco zażenowani zachowaniem wuja Naylora, nigdy nie przekraczali Atlantyku, żeby zobaczyć, jak sobie radzą ich konie.

– Czy twój ojciec nie ma czasami dosyć trenowania koni dla nieobecnych właścicieli? – spytałem.

– Nie. Nie wtrącają się. Nie dzwonią do niego w środku nocy. A kiedy przegrywają, nikt nie narzeka. Ojciec mówi, że trenowanie byłoby dużo łatwiejsze, gdyby wszyscy właściciele mieszkali w Nowym Jorku.

Zatrzymała się na progu, żeby pomachać mi na pożegnanie. Robiła wrażenie pewnej siebie i lekko drwiącej. Dziewczyna z brązowymi oczyma, smukłą szyją, kształtnym nosem i ustami pomiędzy.


Zatrzymałem się w hotelu Gloucester, gdzie nigdy wcześniej nie byłem, i w pobliskiej restauracji bez pośpiechu zjadłem kolację, czego mi naprawdę było trzeba. Nie powinienem był się godzić na dosiadanie Notebooka, pomyślałem rozżalony – ledwo starczało mi sił na krojenie steku.

Przez cały czas, kiedy szedłem w stronę klubu hazardowego Viviana Iversona, miałem wrażenie, że idę w stronę przepaści z zawiązanymi oczyma. I nie wiedziałem, gdzie znajduje się przepaść, z przodu, z tyłu czy wszędzie wokół. Po prostu podejrzewałem, że gdzieś tam jest, i myślałem, że jeśli sam nie postaram się jej znaleźć, mogę do niej wpaść.

Vivat Club okazał się miejscem równie wytwornym, jak jego właściciel, i składał się z kilku połączonych ze sobą małych pokojów, a nie dużej otwartej sali, jak to bywa w kasynach. Nie było krupierów z daszkami chroniącymi ich oczy, krzątających się pod lampami emitującymi jasne, punktowe światło, zawieszonymi nad stołami, ani dam obwieszonych lśniącymi diamentami siedzących w półcieniu. Były jednakże dwa czy trzy dyskretne żyrandole, dużo dymu z cygar i swego rodzaju aura nabożności.

Vivian, który zawsze był słowny, zostawił pracownikom wiadomość, żeby mnie wpuszczono, co więcej, dodał, aby traktowano mnie jak gościa. Z kieliszkiem brandy w ręku chodziłem powoli po pokojach, rozglądając się za jego eleganckim profilem, ale go nie znajdując.

Było sporo sztywnych biznesmenów w garniturach, grających z namaszczeniem w chemin de fer, a pomiędzy nimi kobiety, których pełne skupienia oczy śledziły każdą kartę pojawiającą się na stole. Nigdy nie ciągnęło mnie do grania w karty o pieniądze długimi godzinami, licząc na szczęśliwy traf, ale każdy ma swojego bzika.

– Ro, mój drogi – usłyszałem za plecami głos Viviana. – Przyszedłeś zagrać?

– Z zarobków księgowego? – spytałem, odwracając się do niego z uśmiechem. – O ile można się zakładać?

– O tyle, na ile ciebie stać, mój drogi.

– Czyli w moim przypadku wchodzi w grę życie, wolność i bilet na Cup Final.

Jego oczy nie uśmiechały się tak bardzo, jak usta.

– Niektórzy tracą tutaj honor, fortunę, reputację i głowy.

– Przeszkadza ci to? – spytałem. Nieznacznym gestem wskazał w stronę chemin de fer.

– Dostarczam rozrywki i w ten sposób wykorzystuję to, że ludzie czasami mają ochotę zaszaleć. Jak w bingo.

Położył mi rękę na ramieniu, jakbyśmy byli przyjaciółmi, którzy od dawna się nie widzieli, i skierował mnie do następnego pokoju. Miał spinki do mankietu z grubego złota i srebrny łańcuszek przy niebieskiej, aksamitnej marynarce, ciemne, lśniące włosy na kształtnej głowie, płaski brzuch. Roztaczał delikatny zapach świeżego talku. Miał mniej więcej trzydzieści pięć lat i już odniósł spektakularny sukces, podczas gdy inni często kończyli jako komornicy.

W następnym pokoju był obity zielonym suknem stół o podwyższonych brzegach, ale nikt nie grał w karty.

Za stołem, na wszechobecnych w klubie skórzanych fotelach z drewnianymi poręczami, siedziało trzech mężczyzn.

Wszyscy byli postawni, elegancko ubrani i wrogo nastawieni. Pamiętałem ich sprzed wielu lat.

Connaught Powys. Glitberg. Ownslow.

– Słyszeliśmy, że nas szukasz – powiedział Connaught Powys.

Загрузка...