16

W poniedziałek rano, po kolejnej nocy bez przygód i wycieczek, pojechałem do biura ze szczerym zamiarem popracowania. Peter siedział zgaszony, zmagając się z ponurym poniedziałkowym rankiem, Bess miała bóle menstruacyjne, a Debbie łzy w oczach po kłótni z narzeczonym sprzedającym śrubki: czyli norma życia biurowego, jakie znałem.

Trevor wszedł do mojego pokoju z malującą się ojcowską troską na twarzy i wyglądało na to, że odetchnął nieco, kiedy stwierdził, że wyglądam dużo lepiej niż w piątek.

– Widzę, że jednak odpoczywałeś, Ro – powiedział z ulgą.

– Wystartowałem w wyścigu i zabrałem dziewczynę nad morze.

– Wielkie nieba. No, ale w każdym razie wygląda na to, że dobrze ci to zrobiło. Na pewno lepiej, niż gdybyś pracował.

– Tak… – odparłem. I dodałem: – Trevor, w sobotę rano przyszedłem do biura na dwie godzinki…

Od razu dało się zauważyć napięcie na jego twarzy. Czekał, żebym mówił dalej, tak jak czeka pacjent spodziewający się, że usłyszy coś złego od swojego lekarza; a ja strasznie żałowałem, że muszę mu to obwieścić.

– Denby Crest – powiedziałem.

– Ro… – Rozłożył ręce, dłońmi w dół w geście ojcowskiego zaniepokojenia wywołanego buntowniczym zachowaniem syna, który nie chce wierzyć na słowo ojcu.

– Nic na to nie poradzę – powiedziałem. – Wiem, że to jest klient i twój przyjaciel, ale jeśli sprzeniewierzył pięćdziesiąt tysięcy funtów, a ty przymknąłeś na to oko, dotyczy to nas obu. Dotyczy tego biura, naszej współpracy i naszej przyszłości. Musisz zdawać sobie z tego sprawę. Nie możemy po prostu zignorować tego incydentu i udawać, że nic się nie stało.

– Ro, uwierz mi, wszystko będzie dobrze. Potrząsnąłem głową.

– Trevor, zadzwoń do Denby’ego Cresta i powiedz, żeby przyszedł tu dzisiaj, żeby omówić z nami, co zrobimy.

– Nie.

– Tak – odparłem z naciskiem. – Ja się na to nie zgadzam. Jestem połową tej firmy i nie będę tu tolerował niczego nielegalnego.

– Nie jesteś skłonny do kompromisu. Mieszanka smutku i irytacji w jego głosie nasiliła się. Przemknęło mi przez głowę, że są to te dwie emocje, które towarzyszą człowiekowi, kiedy zabija królika.

– Niech przyjdzie tu o czwartej – powiedziałem.

– Nie możesz go tak traktować.

– Konsekwencje mogą być poważniejsze – powiedziałem. Mówiłem bez nacisku, ale wiedział, że była to groźba. Irytacja wzięła górę nad smutkiem.

– Dobrze, Ro – rzekł gorzko. – Dobrze.

Wyszedł z mojego pokoju już bez śladu współczucia i troski, które malowały się na jego twarzy, kiedy wchodził, i poczułem, jakbym coś stracił. Strapiony pomyślałem, że ja mógłbym wszystko mu przebaczyć, ale prawo nie. A ja żyłem w zgodzie z prawem, po pierwsze dlatego, że tego mnie uczono, a po drugie z wyboru. Jeśli mój przyjaciel łamie prawo, czy powinienem się go wyrzec, w imię prawa? Z czysto teoretycznego punktu widzenia, nie miałem cienia wątpliwości, ale czułem przechodzące mnie ciarki. Nie było zupełnie nic radosnego w byciu nawet pośrednio sprawcą czyjegoś nieszczęścia, skazania go na ruinę i karę. O ile łatwiej by było, gdyby złoczyńca przyznawał się do winy z własnej, nieprzymuszonej woli, a nie zmuszał przyjaciela do oskarżenia go – pomyślałem sardonicznie, że takie sentymentalne rozwiązania możliwe są tylko w ckliwych filmach. Obawiałem się, że ja nie będę miał takiego łatwego wyjścia z sytuacji.

Telefon od Hilary przerwał te pesymistyczne rozważania. Kiedy się odezwałem, wyczułem w jej głosie niesłychaną ulgę.

– O co chodzi? – spytałem.

– O nic. Chciałam tylko… – Urwała.

– Tylko co?

– Szczerze mówiąc, chciałam tylko się upewnić, że jesteś w biurze.

– Hilary!

– Wyobrażam sobie, że to brzmi głupio, skoro teraz oboje wiemy, że tam jesteś, ale chciałam mieć pewność. W końcu nie powierzyłbyś mi funkcji głazu, gdybyś uważał, że zupełnie nic ci nie grozi.

– Och – odparłem, uśmiechając się. – Nie ma to jak siła argumentów.

Roześmiała się.

– Trzymaj się, Ro.

– Tak, proszę pani.

Odłożyłem słuchawkę, szczerze zadziwiony jej życzliwością; i prawie natychmiast ponownie zadzwonił telefon.

– Roland?

– Tak, Moira?

Wyraźnie było słychać jej głośne westchnienie ulgi.

– Dzięki Bogu! Wczoraj cały dzień usiłowałam się z tobą skontaktować, ale nikt nie odpowiadał.

– Wyjechałem na cały dzień.

– Tak, ale nie wiedziałam o tym. No wiesz, chodzi mi o to, że od razu wyobrażałam sobie najróżniejsze rzeczy, że cię znowu porwano i że to wszystko przeze mnie.

– Tak mi przykro.

– Oh, nieważne, skoro teraz już wiem, że jesteś cały i zdrowy. Wyobrażałam sobie, że znowu cię gdzieś zamknięto i że ktoś musi ciebie wyratować. Martwiłam się tak bardzo z powodu Binny’ego.

– A co z Binnym?

– Wydaje mi się, że naprawdę mu odbiło - odparła. – Oszalał. Pojechałam wczoraj rano do jego stajni, żeby zobaczyć, jak się czuje Tapestry po wyścigu, a on nie chciał mnie tam wpuścić. Binny, oczywiście. Wszystkie bramy były pozamykane na łańcuchy z kłódkami. To chore. Przyszedł, stanął za bramą prowadzącą do stajni, gdzie jest Tapestry, wymachując ramionami i powiedział mi, żebym sobie poszła. To naprawdę chore…

– Bez wątpienia.

– Powiedziałam mu, że mógł spowodować straszliwy wypadek, grzebiąc przy tych lejcach, a on wrzasnął, że tego nie zrobił i że nie mam dowodów, i że wszystko, co ci się przytrafiło to przeze mnie, bo nalegałam, żebyś ty dosiadał Tapestry. – Przerwała, żeby zaczerpnąć powietrza. – Wyglądał tak… hm, tak niebezpiecznie. A ja nigdy nie myślałam, że jest niebezpieczny, traktowałam go raczej jak głupca. Pomyślisz sobie, że zachowuję się niemądrze, ale byłam naprawdę przestraszona.

– Nie sądzę, żebyś zachowywała się niemądrze – powiedziałem szczerze.

– A potem zrozumiałam, jakbym doznała olśnienia – ciągnęła. – To Binny ciebie wcześniej porwał, obydwa razy, i że zrobi to znowu albo coś jeszcze gorszego.

– Moira…

– Ale ty go nie widziałeś. I nikt nie odbierał u ciebie telefonu. Wiem, że pomyślisz, że jestem niemądra, ale naprawdę się martwiłam.

– Jestem ci bardzo wdzięczny… – zacząłem.

– Bo rozumiesz, Binny’emu nigdy nie przyszło do głowy, że wygrasz Gołd Cup – ciągnęła w pośpiechu. – A w momencie, gdy wygrałeś, i powiedziałam mu, że od tej chwili zawsze będziesz jeździł na Tapestry, był wściekły, strasznie wściekły. Nie uwierzyłbyś jak. Więc oczywiście kazał ciebie natychmiast porwać, żeby usunąć cię z drogi po to, żebym musiała wystawić kogoś innego, a potem ty uciekłeś i miałeś wystartować w Ascot, więc znowu cię porwał i zupełnie mu odbiło, kiedy nie zgodziłam się na to, żeby inny dżokej wystartował na Tapestry w Ascot. No, a ja narobiłam tyle szumu w prasie, że musiał cię wypuścić. I musiał spróbować czegoś innego, jak przecięcie uzdy, a teraz wydaje mi się, że tak mu odbiło, że sam nie wie, co robi. Chodzi mi o to, że podejrzewam, że on myśli, że jeśli ciebie porwie albo nawet zabije, będę musiała zgodzić się, żeby inny dżokej wystartował w Whitbread Gold Cup w przyszłą sobotę i szczerze mówiąc, wydaje mi się, że odchodzi od zmysłów i jest naprawdę niebezpieczny z powodu tej obsesji, więc rozumiesz, dlaczego naprawdę strasznie się martwiłam.

– Rozumiem – odparłem. – I jestem ci szczerze wdzięczny za troskę.

– Ale co zamierzasz zrobić? – jęknęła.

– Z Binnym? Posłuchaj, Moira, proszę posłuchaj…

– Tak – rzekła spokojniejszym głosem. – Słucham.

– Zupełnie nic nie rób.

– Ale Roland – zaprotestowała.

– Posłuchaj. Jestem pewien, że masz rację co do tego, że Binnyjest w niebezpiecznym stanie psychicznym, ale cokolwiek ty albo ja moglibyśmy zrobić, tylko pogorszyłoby jego sytuację. Niech się uspokoi. Daj mu kilka dni. Wtedy wyślij przyczepę, być może z obstawą policyjną – można wynająć policję do załatwienia takich prywatnych spraw, trzeba po prostu napisać podanie do miejscowego posterunku i zaproponować im pieniądze za usługę – weźmiesz Tapestry i powierzysz ją innemu trenerowi.

– Roland!

– Inaczej twoja lojalność może się obrócić przeciwko tobie – powiedziałem. – Binny świetnie się spisał z trenowaniem Tapestry, zgadzam się, ale nic mu nie jesteś winna. Gdyby nie twoja silna wola, tak manipulowałby koniem, żeby zarabiać pieniądze tylko dla siebie, jak zresztą dobrze wiesz, a z twojego zadowolenia nic byś nie miała.

– Ale z porwaniem ciebie… – zaczęła.

– Nie, Moira – przerwałem jej. – On tego nie zrobił. To nie Binny. Nie wątpię, że był zachwycony, kiedy to się stało, ale on tego nie zrobił.

Była szczerze zdziwiona.

– Na pewno on.

– Nie.

– Ale dlaczego nie?

– Jest ku temu mnóstwo skomplikowanych powodów. Ale na pewno nie porwałby mnie od razu po Gold Cup. Nie było takiej potrzeby. Gdyby chciał mnie porwać po to, żeby uniemożliwić mi wystartowanie na Tapestry, zrobiłby to bezpośrednio przed wyścigiem, czyli prawie trzy tygodnie później.

– Och – rzekła z powątpiewaniem.

– Pierwsze porwanie wymagało całkiem skomplikowanych przygotowań – powiedziałem. – Binny absolutnie nie miał czasu, żeby je zorganizować między końcem Gold Cup a momentem, kiedy mnie porwano, co stało się zaledwie godzinę czy coś kolo tego później.

– Jesteś pewny?

– Tak, Moira, zupełnie. A kiedy naprawdę chciał uniemożliwić mi zwycięstwo, uciekł się do bezpośrednich i prostych metod, a nie tak skomplikowanych jak porwanie. Zaproponował mi łapówkę i przeciął lejce. To dużo bardziej do niego podobne. Zawsze był głupcem, a teraz jest niebezpiecznym głupcem, ale nie jest porywaczem.

– Cóż – odezwała się głosem zdradzającym rozczarowanie. – A ja byłam taka pewna.

Wypogodziła się trochę i poprosiła, żebym wystartował na Tapestry w Whitbread. Powiedziałem, że z przyjemnością, po czym ona zdołowała moje ego, powtarzając opinię jej znajomego z prasy, który stwierdził, że Tapestry to jeden z tych koni, które lubią brać sprawy w swoje ręce, i amator, który siedzi na nim i nic nie robi, właśnie najlepiej się dla niego nadaje.

Odłożyłem słuchawkę, uśmiechając się do siebie. Znajomy dziennikarz miał rację; ale kogo to obchodzi.

Przez resztę ranka usiłowałem połapać się w nagromadzonej korespondencji, ale zupełnie nie mogłem się skoncentrować. Końcowym rezultatem dwugodzinnego czytania i przekładania listów były trzy stosiki oznaczone napisami „zaległe”, „pilne” i „jeśli nie odpowiesz na nie dzisiaj, będą kłopoty”.

Debbie spoglądała na mnie znad swego świętoszkowatego nosa i widząc, że nie potrafię się skupić, z miną niewiniątka stwierdziła, że nie potrafię wykorzystać jej potencjału. Nie wykorzystuję jej potencjału… Dobry Boże! Skąd się bierze taki żargon?

– Chcesz powiedzieć, że nie daję ci wystarczająco dużo pracy?

– To właśnie powiedziałam.

W czasie przerwy na lunch zostałem sam w biurze i wpatrywałem się w ścianę. Znowu zadzwonił telefon.

Johnny Frederick z licznymi informacjami.

– Mogę przesłać ci rachunek za „połączenia telefoniczne”? – spytał. – Musiałem wydać ze trzydzieści funtów. Wisiałem na telefonie przez całe przedpołudnie.

– Wyślę ci czek.

– OK. Słuchaj uważnie, kolego. Łódź, na której byłeś przetrzymywany, została zbudowana w Lymington, skąd wypłynęła po zmierzchu 17 marca. Była zupełnie nowa i nawet nie zdążyła przejść wszystkich prób, więc nie była jeszcze zarejestrowana ani nie miała nazwy. Została zbudowana w renomowanym zakładzie o nazwie Goldenwave Marinę dla klienta o nazwisku Arthur Robinson.

– Dla kogo?

– Dla Arthura Robinsona. Przynajmniej powiedział, że się tak nazywa. Tylko jedna rzecz związana z tą transakcją była nieco dziwna, mianowicie, że zapłacił za łódź gotówką.

Milczał wyczekująco.

– Ile? – spytałem.

– Dwieście tysięcy funtów.

– Nieźle.

– Swoją drogą to praktycznie najtańsza łódź dostępna w Goldenwave – powiedział. – Przeważnie produkują dla Arabów ekskluzywne jachty ze złotymi kranami, których ceny zaczynają się od miliona.

– I sprzedają je za gotówkę?

– Ośmieliłbym się powiedzieć, że na to wygląda. W każdym razie Arthur Robinson płacił ratami, gotówką, już w trakcie budowy jachtu, ale zawsze w terminie. Goldenwave Marinę nie interesowało, czy od tych pieniędzy zapłacono podatek. To nie ich sprawa.

– Jak najbardziej – przytaknąłem. – Mów dalej.

– W ten czwartek, 17 marca rano, Arthur Robinson zadzwonił do Goldenwave i powiedział, że wieczorem chciałby zabrać kilku przyjaciół na pokład jachtu na imprezę i poprosił, by zatroszczyli się o to, żeby zbiorniki z wodą i paliwem były pełne i żeby w ogóle wszystko grało. Ludzie z Goldenwave spełnili jego prośbę.

– Nie zadając żadnych pytań.

– Oczywiście. Nie dyskutuje się z dwustoma tysiącami funtów. W każdym razie wzięli łódź z głębokiej wody i zostawili ją przy pomoście, żeby była gotowa na przybycie właściciela i żeby natychmiast mógł z niej skorzystać, kiedy tylko przyjedzie.

– Był na niej czarny, gumowy bąk?

– Nie pytałem. Uprzedzono nocnego stróża o planowanej imprezie, więc ich wpuścił na teren zakładu, pomógł im i jeszcze pożegnał. Dzisiaj rano wyciągnąłem go z łóżka, żeby z nim pogadać, więc nie był zachwycony, ale całkiem dobrze pamięta tamten wieczór, bo łódź oczywiście odpłynęła wtedy i już nie przypłynęła z powrotem.

– Co powiedział?

– Powiedział, że były dwie grupy ludzi. Jedni przyjechali starą, białą furgonetką, o posiadanie której nie podejrzewałby właściciela takiej łodzi. Powiedział, że spodziewałby się rolls-royce’a. – Johnny zarechotał. – Ale najpierw przyjechała załoga, trzech ludzi. Wyładowali zapasy z półciężarowego samochodu i dwa razy obrócili na łódź. Potem przyjechała biała furgonetka z kilkoma mężczyznami, z których jeden leżał. Powiedzieli stróżowi, że jest pijany jak bela, i podejrzewam, że to byłeś ty. Wtedy trzech mężczyzn, którzy przyjechali najpierw, i ten pijany wsiedli na łódź, a reszta ludzi odjechała starą furgonetką i półciężarówką, i to tyle. Stróż uznał, że to bardzo nudna impreza, zanotował w dzienniku, kiedy wsiedli na łódź, i więcej w ogóle o tym nie myślał. Następnego ranka zauważył, że łódź nie wróciła.

– I nie zgłosił tego na policję?

– Właściciel wziął swoją własność, za którą w pełni zapłacił. W Goldenwave i tak się spodziewali, że odbierze ją tydzień później, więc nie robili hałasu.

– Świetnie się spisałeś – pochwaliłem go.

– Chcesz dowiedzieć się czegoś o Alastairze Yardleyu?

– Wiesz coś jeszcze?

– Jasne. Wygląda na to, że jest całkiem dobrze znany. Kilka większych zakładów, gdzie budują łodzie, polecało go ludziom, którzy chcieli, żeby zabrać ich lodzie z Anglii na przykład na Bermudy czy na Karaiby i tym podobne, a nie dysponują załogą z prawdziwego zdarzenia i sami też nie chcieli przepływać przez ocean. On kompletuje swoją własną załogę i sam im płaci. Nie jest żadnym typem spod ciemnej gwiazdy. Cieszy się dobrą reputacją. Jednak uchodzi za twardziela. I nie jest tani. Jeśli zgodził się zaciągnąć ciebie siłą na statek, możesz być pewien, że pan Arthur Robinson sporo zapłacił za tę usługę. Ale sam możesz go o to spytać, jeśli chcesz.

– O czym ty mówisz?

Johnny odpowiedział zasłużenie triumfalnym tonem.

– Miałem cholerne szczęście, kolego. Swoją drogą uganiałem się za nim po sześciu zakładach, ale akurat przyjechał teraz do Anglii po jakiś jacht i porozmawia z tobą, jeśli do niego szybko zadzwonisz.

– Chyba żartujesz!

– Oto numer. – Odczytał cyfry, a ja je zapisałem. – Zadzwoń przed drugą. Jak chcesz, możesz też porozmawiać z szefem Goldenwave. Zapisz numer… Powiedział, że jak tylko będzie mógł, to pomoże.

– Jesteś wspaniały – powiedziałem. Byłem tak oszołomiony jego sukcesem, że aż zabrakło mi tchu.

– Mieliśmy szczęście, stary, bo kiedy z samego rana wziąłem ze sobą te zdjęcia do Cowes i zacząłem rozpytywać, już w trzecim zakładzie znalazłem faceta, który w zeszłym roku pracował w Goldenwave i powiedział, że ta łódź wygląda zupełnie jak ich Golden Sixty Five, więc zadzwoniłem do nich i jak podałem im datę wypłynięcia, to już nie mieli wątpliwości.

– Nie wiem, jak miałbym się tobie odwdzięczyć.

– Szczerze mówiąc, kolego, było to całkiem ekscytujące, co nieczęsto się zdarza w dzisiejszych czasach. Naprawdę ten ranek dał mi dużo satysfakcji i to się liczy.

– Zadzwonię do ciebie. Powiem ci wtedy, jak się rzeczy mają.

– Super. Nie mogę się doczekać. I do zobaczenia.

Rozłączył się, a ja czując dziwną słabość w żołądku wykręciłem pierwszy z podanych mi numerów. Składanie łodzi. Mógłbym rozmawiać z Alastairem Yardleyem? Proszę chwilę poczekać, powiedział jakiś głos. Zaczekałem.

– Halo?

Znajomy głos. Mocny, stanowczy, śmiały.

– Mówi Roland Britten – przedstawiłem się.

Zapadła cisza, ale po chwili powiedział wolno:

– Tak.

– Powiedziałeś, że ze mną porozmawiasz.

– Tak. – Zamilkł na chwilę. – Od tego twojego przyjaciela, Johna Fredericka, speca od budowy lodzi, który dzwonił dzisiaj rano, wiem, że wciśnięto mi kit na twój temat.

– O czym ty mówisz?

– Powiedziano mi, że jesteś szantażystą.

Kim?

– Tak. – Westchnął. – Cóż, ten Arthur Robinson powiedział mi, że zrobiłeś zdjęcia jego żonie w jakiejś kompromitującej sytuacji, a potem próbowałeś ją szantażować, więc chciał ci dać nauczkę.

– A – odparłem tępo. Pomyślałem, że to wiele tłumaczy.

– Twój przyjaciel Frederick powiedział mi, że to wszystko bzdury. Mówił, że dałem się nabrać. Na to wygląda. Wszyscy inni faceci z zakładu tutaj wiedzą, że wygrałeś wyścig, a potem zniknąłeś. Właśnie mi powiedzieli. Zdaje się, że wszystko opisali w gazetach. Aleja ich oczywiście nie czytałem.

– Jak długo miałeś mnie przetrzymywać na pokładzie? – spytałem.

– Powiedział, żebym zadzwonił do niego w poniedziałek, czwartego kwietnia wieczorem i wtedy mi poda, kiedy, gdzie i jak ciebie wypuścić. Ale oczywiście wyskoczyłeś ze statku we wtorek prawie tydzień przed terminem i do tej pory pozostaje dla mnie tajemnicą, jak ci się udało zdjąć tę dźwignię… Zadzwoniłem do niego tamtego wieczora i był taki wściekły, że nie mógł nic z siebie wydusić. Po chwili powiedział, że w takim razie nie zapłaci mi za usługę, a ja na to, że jeśli nie, to może pożegnać się ze swoją łodzią, bo wpłynę po prostu do jakiegoś portu i ją tam zostawię, a on będzie do końca życia jej szukał. Wyszło na to, że prześle mi pieniądze do Palmy, gdzie jest przedstawicielstwo mojego banku, i dopiero, gdy je dostanę, zrobię, co mi poleci, a kazał mi popłynąć do Antibes i zostawić łódź u tamtejszych handlarzy.

– Handlarzy?

– Tak. Zabawne, co? Przecież dopiero co ją kupił. Po co miałby ją sprzedawać?

– Cóż… – powiedziałem. – Pamiętasz jego numer telefonu?

– Nie. Wyrzuciłem go, jak tylko pozbyłem się tej łodzi.

– W Antibes?

– Zgadza się.

– Spotkałeś się z nim? – spytałem.

– Tak. Tamtej nocy w Lymington. Powiedział mi, żebym z tobą nie rozmawiał i żebym ciebie nie słuchał, bo będziesz mi wciskał kłamstwa, i zabronił mi mówić tobie, gdzie jesteśmy, i nie pozwolił ciebie uderzyć. Kazał też uważać na ciebie, bo jesteś oślizły jak węgorz. – Zamilkł na chwilkę. – Swoją drogą, chyba w tym miał rację.

– Pamiętasz, jak wyglądał?

– Tak – odparł. – Przynajmniej tyle, ile go widziałem, ale to było właściwie tylko na kei i w ciemnościach…

Opisał Arthura Robinsona tak, jak się tego spodziewałem, co właściwie załatwiało sprawę.

– Miałem zamiar wypłynąć tydzień później – dodał. – Prognoza pogody dla Zatoki Biskajskiej była fatalna, a ja tylko raz wcześniej pływałem taką łodzią, przy słabym wietrze, i nie wiedziałem, jak się będzie spisywać w czasie sztormu, ale zadzwonił do Goldenwave tamtego ranka, powiedział mi o tobie i że sztorm nie sztorm, sowicie mnie wynagrodzi, jeśli wypłynę wieczorem i wezmę ciebie z sobą.

– Mam nadzieję, że się opłaciło – powiedziałem.

– Tak – odparł szczerze. – Dostałem podwójną zapłatę. Zdusiłem śmiech w gardle.

– Hm… – zacząłem. – Czy można tak po prostu przypłynąć z Anglii i włóczyć się po portach Morza Śródziemnego na łodzi, która nawet nie ma nazwy? Chodzi mi o to, czy nie trzeba mieć nic do czynienia z celnikami, takie sprawy?

– Można się kontaktować z celnikami i stracić mnóstwo czasu. Jeśli im sam nie powiesz, w porcie nie wiedzą, czy przypłynąłeś z innego, położonego dwie mile dalej, czy przepłynąłeś dwa tysiące mil. W dużych portach trzeba płacić opłatę portową i tylko to ich interesuje. Jeśli spuścisz kotwicę w miejscu takim, jak na przykład Formentor, co zrobiliśmy pewnego wieczora mając ciebie na pokładzie, nikt nie zwraca na to najmniejszej uwagi. Łatwo przypłynąć, łatwo wypłynąć, tak to jest na morzu. Wydaje mi się, że to najlepszy sposób na życie.

– Brzmi cudownie – westchnąłem z zazdrością.

– Tak. Posłuchaj… – zamilkł na chwilę. – Czy masz zamiar napuścić na mnie policję, czy coś takiego? Bo wypływam dzisiaj po południu, w czasie odpływu i nie powiem ci dokąd.

– Nie – odparłem. – Nic nie powiem policji. Odetchnął z wyraźną ulgą.

– Wydaje mi się… – Urwał. – W takim razie dzięki. No i sorry, nie.Nie zapomniałem o książce, o skarpetkach, o mydle i przecież w ogóle nic do niego nie miałem.


Dziesięć minut później w Goldenwave Marine dowiedziałem się wielu rzeczy o dużych łodziach w ogóle i Arthurze Robinsonie w szczególności.

Goldenwave dysponował w tej chwili jeszcze czterema łodziami typu Golden Sixty Five i wszystkie zostały zamówione przez osoby prywatne. Arthur Robinson był właśnie jednym z takich klientów. Z dumą przyznali, że ich Golden Sixty Five okazał się bardzo dużym sukcesem, a produkty ich firmy cieszą się ogromnym uznaniem na całym świecie.

Wystarczyło mi tej reklamy.

Z ulgą odłożyłem słuchawkę. Usiadłem i obgryzając czubki paznokci, zacząłem myśleć. W końcu, strapiony, zdecydowałem się na trochę niebezpieczny scenariusz.


Debbie, Peter, Bess i Trevor wrócili i nagle w biurze zrobiło się bardzo ruchliwie. Pan Wells stawił się na swoje umówione spotkanie dwadzieścia minut przed wyznaczonym czasem, co przypomniało mi ocenę zachowania klienta z punktu widzenia psychiatry: jeśli przychodzą przed czasem, to znaczy, że się niepokoją, jeśli przychodzą spóźnieni, to są agresywni, a jeśli są punktualni, to znaczy, że coś jest z nimi nie w porządku. Często myślałem, że psychiatrzy mają problemy nawet ze zrozumieniem rozkładu jazdy pociągów, autobusów czy organizacji ruchu, ale w tym wypadku nie było najmniejszych wątpliwości co do niepokoju. Widać było wyraźnie, że pan Wells nie panował nad włosami, oczyma ani swoim zachowaniem.

– Dzwoniłem do ludzi, którym pan wysiał czek bez pokrycia – powiedziałem. – Byli dość uciążliwi, ale zgodzili się nie wnosić sprawy do sądu, jeśli wyczyści pan wszystko, kiedy przyjdzie nakaz płatniczy, którego nie da się uniknąć.

– Co zrobię?

– Zapłaci pan im bez zwłoki – wyjaśniłem. Ten żargon… Sam go mogłem używać, ale…

– Aha.

– Ten nakaz płatniczy – dumaczyłem – przyjdzie z urzędu skarbowego, który pobierze cały należny podatek i doliczy odsetki za każdy dzień zwłoki.

– Ale nie mam z czego im zapłacić.

– Sprzedał pan samochód, zgodnie z naszymi ustaleniami? Pokiwał głową, ale unikał spojrzenia mi w oczy.

– Co pan zrobił z pieniędzmi? – spytałem.

– Nic.

– Więc niech pan je wpłaci urzędowi skarbowemu na poczet należności.

Nadal unikał spojrzenia mi w oczy, więc westchnąłem, martwiąc się jego nierozważnością.

– Co pan zrobił z pieniędzmi? – powtórzyłem.

Nie chciał mi powiedzieć, więc doszedłem do wniosku, że podobnie jak wielu znanych bankrutów wybrał jakąś nielegalną ścieżkę, czyli pewnie sprzedał wszystko, co się dało, i ulokował pieniądze na koncie pod fałszywym nazwiskiem po to, żeby nie mieć zbyt wiele, kiedy w końcu zjawią się komornicy. Dałem mu dobrą radę, chociaż wiedziałem, że z niej nie skorzysta. Samobójcza histeria podczas jego poprzedniej wizyty zmieniła się w urazę do wywierających na nim jakąkolwiek presję, nie wyłączając mnie. Słuchał mnie z uporem muła, co miałem okazję już wielokrotnie obserwować wcześniej, i z przekonaniem przystał tylko na to, żeby już nie wypisywać więcej takich czeków.

O wpół do czwartej miałem już dosyć pana Wellsa i on mnie też.

– Potrzebuje pan dobrego radcy prawnego – stwierdziłem. – Powie panu to samo, co ja, ale może przynajmniej będzie pan go słuchał.

– Właśnie radca prawny skierował mnie do pana – powiedział ponuro.

– Kto jest pańskim radcą prawnym?

– Facet o nazwisku Denby Crest.

To małe miasteczko, pomyślałem. Wszystko się ze sobą łączy i zazębia. Kiedy pojawiały się znajome nazwiska, wszystko było w normie.

Tak się złożyło, że gdy odprowadzałem pana Wellsa do drzwi, Trevor był w pokoju sekretarki. Przedstawiłem ich sobie, tłumacząc, że Denby Crest go do nas skierował. Trevor uśmiechnął się do niego obojętnie i zaczął z nim sympatycznie gawędzić, czego by nie robił, gdyby wiedział, w jakim stanie znajduje się pan Wells. Pan Wells zmierzył wzrokiem Trevora, jego wygląd światowca, przyprószone siwizną włosy i właściwie nie miałem wątpliwości, że pomyślał, iż może oddał swoje sprawy w ręce niewłaściwego człowieka.

I być może właśnie tak się stało, pomyślałem cynicznie.

Kiedy wyszedł, Trevor spojrzał na mnie poważnie. – Wejdź do mojego biura – westchnął.

Загрузка...