Komórka zadzwoniła, gdy tylko wyszedł z domu. Nie miał ochoty jechać do Bostonu samochodem – parkowanie w centrum kosztowało majątek, a poza tym, nie mając do dyspozycji błyskającego czerwonego koguta, wolał nie ryzykować jazdy w korkach. Dlatego poszedł na przystanek autobusowy, z pochyloną głową i zwieszonymi ramionami, czując się jak przestępca z listu gończego.
Całe szczęście, że Jimmy Gagnon był biały, pomyślał. W przeciwnym razie nawet z domu nie mógłbym się ruszyć.
Znów zadzwoniła komórka. Rozłożył ją podejrzliwie, wiatr wyrwał mu słowa z ust.
– Tak?
– Bobby? Dzięki Bogu. Od wczoraj próbuję się z tobą jakoś skontaktować.
– Cześć, tato. – Bobby’emu nieco ulżyło. Szedł dużymi krokami do przystanku. – Dzwoniłem do ciebie dziś rano, ale było zajęte.
– Musiałem zdjąć słuchawkę z telefonu. Cholerni dziennikarze nie dawali mi spokoju.
– Przykro mi.
– Nic im nie powiedziałem. Darmozjady w mordę kopane. Ojciec Bobby’ego nienawidził dziennikarzy prawie tak bardzo, jak prezydentów z Partii Demokratycznej. – Jak się trzymasz?
– Tyle o ile.
– Dali ci urlop?
– Do czasu, aż prokuratura zakończy śledztwo.
– Dzwoniłem po ludziach – powiedział Tatko.
Używał swojego prawdziwego imienia, Larry, dopóki nie otworzył zakładu rusznikarskiego, by dorobić sobie do emerytury. Jego liczni klienci z policji, znajomi Bobby’ego, zaczęli go wtedy nazywać Tatkiem i tak już zostało. Bobby był zaskoczony, myślał, że jego szorstkiemu, hardemu ojcu nie spodoba się taka poufałość, ale Larry wyraźnie nie miał nic przeciwko temu. Czasem nawet sprawiał wrażenie, że mu to pochlebia. Cóż, świat się zmienia. Bobby też próbował się zmienić. Na swój sposób. Po prostu w jego przypadku trwało to trochę dłużej.
– Wszyscy cię chwalą – mówił Tatko cicho. – Zrobiłeś, co musiałeś zrobić.
Bobby wzruszył ramionami. „Dziękuję” zabrzmiałoby zbyt wyniośle, a mówiąc cokolwiek innego, wyszedłby na niewdzięcznika,
– Bobby…
– Wiem, powinienem był bardziej się starać do ciebie dodzwonić. Nie powinienem pozwolić, żebyś tak długo się niepokoił,
– Nie o to chodzi…
Bobby mówił szybko, by wyrzucić z siebie wszystko, zanim straci odwagę.
– Dużo się ostatnio dzieje. I… nie wiem. Chyba poruszyło mnie to bardziej, niż myślałem. To znaczy, nie wątpię, że postąpiłem słusznie. Musiałem podjąć decyzję na podstawie tego, co widziałem, a z tego, co widziałem, wynikało, że muszę strzelać. Ale z drugiej strony w pokoju było dziecko tego człowieka. Nie dalej niż półtora metra od niego. A ja jego ojcu rozwaliłem mózg. Teraz chłopak musi żyć z tym, co zrobiłem, i ja też muszę z tym żyć, i… – Bobby urwał, mówił bardziej chaotycznie, niżby tego chciał. Jezu, jak on się wplątał w cały ten bajzel?
Tatko milczał.
– Męczy mnie to, Tatku. Nie myślałem, że tak będzie. Ale to mnie męczy. A wczoraj… wczoraj wypiłem piwo.
Ojciec milczał przez dłuższą chwilę. Wreszcie powiedział z ciężkim westchnieniem:
– Z tego, co słyszałem, raczej pięć.
– Tak, tak, pięć, może nawet sześć.
– I pomogło?
– Nie.
– Jak się dziś czujesz?
– Beznadziejnie.
– I jakie masz plany na wieczór?
– Nie, koniec z tym. Nawaliłem, dostałem nauczkę, wystarczy. – Bobby nie mógł oprzeć się pokusie, by dodać: – A jak ty się trzymasz?
– W porządku. Jeden palant w rodzinie wystarczy, nie sądzisz?
Bobby uśmiechnął się mimo woli.
– Tak, to prawda.
– A co z Susan? – spytał ojciec szorstko. – Masz wolne. Może do mnie przyjedziecie?
– Nie wiem.
– Czego nie wiesz, synu?
– Nie wiem… wielu rzeczy.
– Możesz do mnie wpaść, Bobby. To tylko pół godziny drogi. Porozmawiamy sobie.
– Mogę, fakt. – Co, jak oboje wiedzieli, znaczyło, że tego nie zrobi. Tatko próbował, Bobby próbował, ale niektórych rzeczy wciąż nie potrafili wybaczyć i zapomnieć. – Tatku, muszę kończyć. – Bobby był już przy przystanku. Stały tam trzy osoby. Jakaś staruszka patrzyła na niego, ich spojrzenia się skrzyżowały.
– Rozmawiałeś z bratem?
– Nie.
– Zadzwonię do niego. Nie chciałbym, żeby dowiedział się o wszystkim z telewizji.
– Tatku, George mieszka na Florydzie.
– Tak, ale wiesz, jak to jest, takie historie… żyją własnym życiem.
W szpitalu, o ironio, nikt nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Po dziesięciu minutach stania przy stanowisku dyżurnej stracił cierpliwość i podszedł do spisu lekarzy wiszącego przy windzie. Doktor Anthony J. Rocco miał gabinet na drugim piętrze.
Bobby wszedł schodami na górę. Dostał zadyszki. Znalazł oszkloną poczekalnię pełną zabawek i zasmarkanych dzieciaków. Dwoje z nich płakało. Jedna dziewczynka wpychała sobie do buzi metalowy samochodzik. Napis nad drzwiami głosił Pediatria. Bobby uznał, że tu powinien zacząć.
Dyżurna ledwie raczyła na niego spojrzeć. Dała mu formularz i ogryziony długopis, żując gumę i rozmawiając przez telefon. Musiał zaczekać, aż odłoży słuchawkę, by poinformować ją, że nie jest pacjentem, chce tylko porozmawiać z doktorem Rocco. To było dla niej zupełnym zaskoczeniem. Machnął jej przed oczami odznaką, powiedział, że jest z policji, i to wreszcie poskutkowało. Dziewczyna zerwała się z krzesła i potruchtała w głąb korytarza, by poszukać osławionego doktora Rocco.
Nie wiedział, czy się cieszyć, czy wstydzić. Ubrał się w spodnie khaki, koszulę i swoją najlepszą sportową marynarkę, by wyglądać jak typowy detektyw z wydziału zabójstw, co prawdopodobnie nie oznaczało nic ponad to, że nawet policjanci oglądają za dużo telewizji.
Jakieś sześć czy siedem lat temu zastanawiał się, czy nie przejść ze służby patrolowej do dochodzeniówki. Mundurowi zawsze uchodzili za ludzi od czarnej roboty, nawet w organizacji tak elitarnej, jak policja stanowa. Detektywi są bystrzy, dobrzy w wykonywaniu poleceń. Masz łeb na karku, tłumaczył sierżant, po co przez resztę życia telepać się radiowozem?
Bobby wciąż jeszcze zastanawiał się, co robić, kiedy dowiedział się, że zwolniło się miejsce w jednostce STOP. Złożył swoje CV i zaczął się dwudniowy proces selekcji. Musiał zdać egzaminy ustne, wykazać biegłość w posługiwaniu się specjalnymi rodzajami broni i sprostać ciężkim wymaganiom odnośnie formy fizycznej. Potem były specjalne próby: zjazdy na linie, by sprawdzić, czy kandydat ma lęk wysokości; ćwiczenia w gęstym dymie, by sprawdzić, jak radzi sobie w ciężkim stresie. Poddawano ich działaniu zimna i gorąca. Kazano czołgać się w błocie z czterdziestoma kilogramami ekwipunku, tkwić przez trzy godziny w jednej pozycji.
Bezustannie wbijano im do głów, że jednostki antyterrorystyczne muszą być gotowe do działania w każdej chwili i w każdym miejscu. Mogą zostać wezwane w każdej sytuacji i prowadzić akcje na wszystkich rodzajach terenu. Trzeba szybko podejmować decyzje, umieć funkcjonować w stresie i nie wolno się bać. Jeśli przeszło się przez kwalifikacje, dostępowało się prawdziwego zaszczytu, jakim były cztery dodatkowe dni ćwiczeń w miesiącu i stałe pozostawanie w stanie gotowości, świątek, piątek czy niedziela. Bez dodatków do pensji. Wstąpienie do jednostki specjalnej było tylko i wyłącznie powodem do dumy. Dowodem, że jest się najlepszym wśród najlepszych. Że tak w zespole, jak i samodzielnie poradzisz sobie ze wszystkim.
Bobby przetrwał dwudniowy proces selekcji. Dostał się do STOP-u i tego nie żałował. Był dobrym policjantem, służył z najlepszymi. A przynajmniej tak mu się wydawało do przedwczoraj.
Wróciła dyżurna, zaczerwieniona i zdyszana.
– Doktor Rocco może pana przyjąć.
Z poczekalni dobiegł oburzony krzyk dziecka. Bobby z ulgą przecisnął się przez drzwi.
Doktor Rocco siedział w małym gabinecie, zawalonym teczkami, papierami, rysunkami dzieci i planami szczepień. Bobby spostrzegł, że lekarz jest młody, wygląda na nie więcej niż czterdzieści lat. I jest bardzo przystojny – gęste ciemne włosy, szczupła sylwetka. Sprawiał wrażenie dżentelmena. I bez wątpienia czytał „Boston Herald”, bo od razu poznał Bobby’ego.
– Mam kilka pytań dotyczących Nathana Gagnona – zaczął Bobby.
Doktor Rocco milczał. Uważnie przyglądał się Bobby’emu. Jest pod wrażeniem jego tupetu? Dziwi się, jak ktoś taki może pokazywać się publicznie? Chce zasłonić się tajemnicą lekarską? Bobby wyczytał też z jego oczu coś, co zupełnie go zaskoczyło: strach.
I wtedy zrozumiał. Doktor Rocco widzi w nim nie policjanta, lecz mordercę. Pewnie nie on jeden. Cóż, trzeba będzie do tego przywyknąć.
– Proszę usiąść – powiedział pediatra, usuwając z krzesła stertę papierów. – W czym mogę pomóc?
– Słyszałem, że jest pan lekarzem Nathana.
– Tak, od roku. Skierowała go do mnie doktor Wagner, ponieważ prowadzona przez nią kuracja nie przynosiła efektów.
– Nathan jest chory?
– Oficjalnie stwierdzono brak prawidłowego rozwoju i wzrostu.
– To znaczy? – spytał Bobby. Wyjął mały notes i długopis.
– Mówiąc w uproszczeniu, Nathan od urodzenia był poniżej przeciętnej, jeśli chodzi o wzrost, wagę i inne cechy określające poziom rozwoju. Nie rozwija się normalnie.
Bobby zmarszczył brwi, niepewny, czy dobrze zrozumiał.
– To znaczy, że jest za mały?
– Między innymi. Ma osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, jak na czterolatka to bardzo mało. I waży ledwie trzynaście kilo. Ale wymiary to nie wszystko.
– Aha.
– Od urodzenia ma wymioty, biegunki i nagłe skoki temperatury. Jest niedożywiony, przeszedł krzywicę, ma za niski poziom fosforanów we krwi, to samo z glukozą. Jak już wspominałem, rozwijał się wolniej niż rówieśnicy, pierwszy raz usiadł w wieku jedenastu miesięcy, ząbkował, kiedy miał półtora roku, a chodzić zaczął w drugim roku życia. Wszystkie te objawy są niepokojące. W zeszłym roku jego stan jeszcze się pogorszył. Miał kilka ataków ostrego zapalenia trzustki i dwa złamania kości. Jest opóźniony w rozwoju i tyle.
Bobby przewrócił kartkę w notesie.
– Czy to nie dziwne, że czterolatek w ciągu roku łamie sobie dwie kości?
– W przypadku Nathana nie,
– Jak to?
– Ma hipofosfatemię, niskie stężenie fosforanów w krwi. W połączeniu z krzywicą powoduje to, że kości są niezwykle kruche i podatne na złamania. Aha, i łatwo robią mu się siniaki.
Bobby podniósł głowę.
– Dlaczego pan to mówi?
– Przecież po to pan przyszedł, prawda? By dowiedzieć się, czy Nathan był maltretowany. I upewnić się, że zabił pan właściwą osobę. – Doktor Rocco dodał cicho: – Nawiasem mówiąc, uważam, że wycelował pan doskonale.
Bobby odłożył długopis. Nie spodziewał się, że rozmowa tak nagle zejdzie na ten temat. Wyglądało na to, że wszyscy wszystko o nim wiedzą. Strasznie go to wkurzyło.
– Uważa pan, że Nathan był maltretowany? – spytał przez zaciśnięte usta.
– Dziecko można skrzywdzić na wiele sposobów.
– Czy ktoś połamał Nathanowi kości?
– Nie. Kości połamała mu krzywica. Dowodzą tego zdjęcia rentgenowskie.
Bobby zasępił się i wziął długopis. Diagnoza doktora Rocco nie spodobała mu się. Był coraz bardziej zbity z tropu.
– No to co się dzieje z tym dzieckiem? Skąd biorą się te wszystkie problemy?
– Nie wiem.
– Jak to, pan nie wie?
– W gruncie rzeczy do tego sprowadza się diagnoza braku prawidłowego rozwoju. Nie wiemy, co się tak naprawdę dzieje. Nie możemy znaleźć przyczyny, więc uciekamy się do ogólników.
– No ale chyba ma pan jakieś przypuszczenia?
– Oczywiście. Zrobiliśmy badania krwi, poziomu ołowiu, analizę moczu i elektrolitów. Wykluczyliśmy cukrzycę, refluks, zaburzenia trawienia i mukowiscydozę. Jeden z najlepszych endokrynologów w kraju zbadał Nathana pod kątem chorób tarczycy, zaburzeń przemiany materii i braku równowagi hormonalnej. Nefrolog zbadał mu nerki, przeprowadził dodatkowe analizy poziomu elektrolitów i potwierdził, że chłopiec nie ma ani cukrzycy, ani anemii. Ja też dokładnie badałem Nathana i posyłałem go do najlepszych specjalistów. I do tej pory nie umiem postawić diagnozy. Z punktu widzenia medycyny, Nathanowi Gagnonowi w gruncie rzeczy nic nie jest poza tym, że jest bardzo, bardzo chory.
Bobby zaczynał mieć dosyć tej rozmowy. Wziął długopis, obrócił go w palcach, odłożył i znów podniósł.
– Nie lubił pan Jimmy’ego Gagnona – powiedział w końcu.
– Ani razu go nie spotkałem. Ani razu?
– Tak. Nathan był u mnie dwa, trzy razy w miesiącu. Przez ostatnie pół roku cztery razy trafiał na pogotowie. A Jimmy’ego Gagnona nie widziałem ani razu. To powinno dać panu do myślenia.
Bobby przyjrzał się przystojnemu lekarzowi.
– Od kiedy sypia pan z Catherine?
Doktor Rocco nawet nie był zaskoczony.
– Zasługiwała na kogoś lepszego niż Jimmy – powiedział spokojnie. – Zaniedbywał ją?
– Gorzej. – Lekarz nachylił się ku niemu z napiętą twarzą. – Zadaje pan niewłaściwe pytania. Nathanowi łatwo robią się sińce, ale Catherine nie.
– Bił ją?
– Sam widziałem siniaki.
– Podbite oczy?
– Aż tak głupi nie był. Nie bił jej w odsłonięte miejsca. Chodziłem do szkoły z takimi jak on. Takimi, co to tłuką dziewczyny, by pokazać, jacy są twardzi.
– Mógł pan to zgłosić na policji.
– Tak? Żeby jakiś policjant patrzył na mnie tak, jak teraz pan? Nawet gdybym z nią nie sypiał, wystarczyłoby, żebym miał na to ochotę, by żaden z was nie potraktował mnie poważnie.
– A nie mógł pan rozmówić się z Jimmym?
– Myślałem o tym.
– I…?
– Któregoś dnia do nich poszedłem. Kiedy wiedziałem, że Catherine i Nathana nie będzie w domu. Zapukałem, ale nikt nie otworzył.
– I więcej się pan tam nie zjawił? Facet bije kobietę, którą pan kocha, więc idzie pan do pustego domu i to panu wystarcza? – Bobby spojrzał na niego spode łba.
– A co miałem zrobić? – powiedział doktor Rocco przez zaciśnięte zęby. – Pogrozić mu bronią?
To była złośliwa aluzja. Bobby tylko wzruszył ramionami i powiedział szczerze:
– Ja bym tak zrobił.
Doktor Rocco poczerwieniał. Odchylił się, założył ramiona na piersi i wbił wzrok w podłogę.
– Powiedziałem jej, żeby go rzuciła – wykrztusił wreszcie.
– I pan by się nią zaopiekował? – Bobby spojrzał znacząco na jego lewą dłoń, na której połyskiwała złota obrączka. I tym razem doktor Rocco się nie speszył.
– Byłby to dla mnie zaszczyt.
– Ale nie zrobiła tego.
– Powiedziała, że nie wiem, co mówię. Że jeśli odejdzie, Jimmy zniszczy ją i wszystkich, którzy spróbują jej pomóc. Że to będzie koniec mojej kariery.
– I uwierzył jej pan?
– Nie. Tak. Nie wiem. Nie znałem Jimmy’ego Gagnona osobiście, pamięta pan? Tylko z opowieści. Ale pół roku temu Jimmy dowiedział się o naszym… związku. Znalazł listy, które pisałem do Catherine, tylko po to, by dodać jej otuchy, a ona chyba nie miała serca ich spalić. Było jej ciężko.
Bobby milczał.
– Następnego dnia zjawił się u mnie prywatny detektyw i zaczął wypytywać o Nathana. Miał pisemne oświadczenie, w którym Jimmy żądał wydania akt medycznych syna. Po dziesięciu minutach zrozumiałem, do czego zmierza. Chciał wybadać, czy przyczyną złego stanu zdrowia Nathana może być głodzenie lub inna forma maltretowania. Krótko mówiąc, sugerował, że winna choroby chłopca jest Catherine, że głodzi syna na śmierć.
– A to możliwe?
– Nie sądzę.
– Nie sądzi pan? – Bobby uniósł brwi. – Dopiero co pan mówił, że chłopak cierpi na jakąś trudną do zdiagnozowania chorobę. A teraz sugeruje pan, że matka jednak może być wszystkiemu winna?
– Wie pan, bez poznania przyczyn stanu Nathana, z medycznego punktu widzenia niczego nie mogę wykluczyć. Owszem, któreś z rodziców może go głodzić, podtruwać czy zniechęcać do jedzenia. Jako lekarz pytałem o to Catherine, Nathana i jego nianie. Wszyscy zgodnie twierdzili, że chłopiec zawsze był regularnie karmiony. Ale ja jestem tylko lekarzem. Po pracy wracam do swojego domu, a Nathan do swojego.
– A więc ktoś może się nad nim znęcać?
– To możliwe – powiedział doktor Rocco wyraźnie zniecierpliwiony – ale raczej mało prawdopodobne. I to właśnie powiedziałem temu detektywowi. W każdym razie to bez znaczenia. Przestałem spotykać się z Catherine, ona pogodziła się z Jimmym i nikt nie miał więcej pytań. O to właśnie chodziło. Jimmy chciał zademonstrować, że ma władzę. Gdyby Catherine go opuściła, trafiłaby za kratki i więcej nie zobaczyła syna. Catherine to mądra kobieta. Postąpiła tak, jak musiała postąpić. A między nami mówiąc, nie wiem, co jeszcze Jimmy jej zrobił, ale kiedy przyszła tu, by ze mną zerwać, ledwo stała na nogach. Takim właśnie człowiekiem był Jimmy Gagnon. Tak więc powiedziałem to raz i powiem znowu: z mojego punktu widzenia, panie Dodge, wycelował pan doskonale.
Bobby zmrużył oczy.
– Myśli pan, że po śmierci Jimmy’ego Nathan nagle wyzdrowieje jak za dotknięciem różdżki?
– Nie wiem. I szczerze mówiąc, to już nie moja sprawa. Dziś rano oficjalnie przestałem być lekarzem Nathana. Skierowałem go do doktora Iorfina na polecenie doktora Gerritsena, ordynatora oddziału pediatrycznego.
– Został pan zwolniony z opieki nad Nathanem? – spytał Bobby zaskoczony. – Przez swojego szefa?
– Nawet pan się nie domyśla, jak daleko sięgają wpływy sędziego Gagnona – powiedział doktor Rocco cicho. Po chwili uśmiechnął się dziwnie. – Ale proszę się nie przejmować. Nie jestem tak bezradny, jak się panu wydaje. Doktor Iorfino to genetyk. I coś mi mówi, że jeszcze wyjdzie na moje.