Mężczyzna siedzący przy stoliku przed kawiarnią w Fanueil Hall popatrzył ze zmarszczonym czołem na swoją podwójną mocha latte, a potem się rozejrzał. Co oni, do cholery, zrobili z tą dzielnicą? Fanueil Hall, jaką pamiętał, była pełna uroczych małych butików, starych irlandzkich pubów i sklepików z tandentymi pamiątkami. Teraz stały tu Disney Storę, Gap i Ann Taylor. Zabytkowy rynek zmienił się w zasrany hipermarket. Postęp, w mordę kopany.
Mruknął coś pod nosem, upił łyk podwójnej latte i skrzywił się. Od dawna miał ochotę na taką kawę – napatrzył się na bohaterów seriali, gwiazdy rocka i aktorki sączące w modnych kawiarenkach podwójne sojowe coś lub dużą mokkę z chudym mlekiem. Marzenie każdego Amerykanina: nosić obcisłe ciuchy, sączyć napoje z dużą zawartością kofeiny i jeździć wozem terenowym, z żoną o wyglądzie Jennifer Aniston na przednim siedzeniu i zasapanym golden retrieverem na tylnym.
I cóż, po tylu latach niecierpliwego czekania przekonał się, że podwójna mocha latte smakuje niewiele lepiej niż kocie szczyny. Zamiast marzeń o samochodach, meczach piłki nożnej czy starannie przystrzyżonych trawnikach, obudziła w nim złość, że wyrzucił tyle forsy na taki syf. Miał ochotę podejść do lady, stanąć przed ponurą kasjerką o czarnych włosach i twarzy poprzekłuwanej niezliczonymi kolczykami. Nie powiedziałby ani słowa. Stałby tylko. I patrzył. Zaraz oddałaby mu pieniądze.
A potem wyszłaby tylnym wyjściem i zapaliła upragnionego papierosa, roztrzęsiona, choć sama nie wiedziałaby dlaczego.
Chciałby wtedy zobaczyć jej minę. Przez ostatnie ćwierć wieku najbardziej brakowało mu właśnie widoku wykrzywionej strachem, pobladłej dziewczęcej twarzy. Rozszerzających się, ciemniejących źrenic. I tej chwili, tej cudownie podniecającej chwili, kiedy w oczach pojawi się prawdziwe przerażenie, kiedy strach przestaje być mglisty, nieokreślony. Kiedy dociera do nich, że naprawdę je zabije. Że należą do niego i nic a nic nie mogą zrobić.
Przesiedział w więzieniu osiem tysięcy trzysta sześćdziesiąt trzy dni. Zamknęli go dzień po jego dwudziestych urodzinach. Owszem, był potężnie zbudowany, nadzwyczaj silny i, jak zeznali jego sąsiedzi, „dziwny”. Mimo to był jeszcze dzieckiem.
A teraz od kilku godzin jest wolnym człowiekiem. Ma czterdzieści cztery lata. Komisja decydująca o zwolnieniach warunkowych uznała, że z biegiem czasu się uspokoił, a okres za kratkami pomógł mu ujarzmić najniższe instynkty. Po prawie dwudziestu pięciu latach spędzonych w więzieniu na pewno będzie grzeczny.
Przemyślał to. E tam. Najchętniej to by kogoś zabił.
Obok przeszły dwie dziewczyny. Osiemnaście, dziewiętnaście lat. Jedna podchwyciła jego spojrzenie. Pokazała mu środkowy palec, po czym lekko zakręciła biodrami i niespiesznie ruszyła dalej. Miała tak nisko opuszczone i tak obcisłe dżinsy, że wyglądały jak namalowane na tyłku. Mruknął coś pod nosem i dziewczyna nagle przyspieszyła kroku, ciągnąc za sobą zaskoczoną koleżankę. Uśmiechnął się. To wynagrodziło mu paskudny smak kawy.
Odsiadkę zaczął na oddziale specjalnym dla „kapusiów i lalusiów”. Cela jak pokój w internacie, złagodzony rygor. Adwokat bez przerwy powtarzał, jak wielkie miał szczęście, że tu trafił. „Nie spieprz wszystkiego – powiedział mu surowo. – Taki jak ty na nic lepszego nie może liczyć”.
Pierwszej nocy jego współwięzień skulił się w rogu pryczy i zaczął błagać: „Nie gwałć mnie, nie gwałć mnie”. Mężczyzna spojrzał na niego z obrzydzeniem. Takie rzeczy go nie brały.
Drugiej nocy współwięzień rozpłakał się, a mężczyzna uległ najniższym instynktom i pobił go do nieprzytomności. Tamten przynajmniej się zamknął. Mężczyzna zarobił za to naganę. I zyskał reputację.
Wtedy jeszcze tego nie wiedział, ale sępy już go obserwowały, plotki w więzieniu rozchodziły się lotem błyskawicy. Za karę przeniesiono go na oddział ogólny i wtedy zaczęła się prawdziwa przygoda. Biały człowiek miał w więzieniu dwie możliwości: przystąpić do aryjskiego bractwa zapewniającego ochronę przed czarnymi i Latynosami lub się nawrócić. W betonowych murach Walpole Bóg miał niewiele do gadania. Mężczyzna (a właściwie jeszcze chłopiec) został neonazistą.
Wiele się nauczył. Jak wydłubywać dziury w ścianie celi i ukrywać w nich narkotyki pod warstwą pasty do zębów i farby modelarskiej. Jak chować papierosy, kokainę, heroinę, wszystko, czego dusza zapragnie, w podwiniętych nogawkach spodni. Jak przymocować żyletki do metalowego stelaża pryczy lub wnętrza spłuczki, by niedoświadczeni strażnicy pokaleczyli sobie palce.
Jak żyć w otoczeniu brudnych, gniewnych ludzi. Jak szczać na oczach współwięźniów. Jak srać na oczach współwięźniów. Jak przesypiać stłumione okrzyki i budzić się przy nich. Jak dzień w dzień wdychać zatęchłe powietrze cuchnące moczem i środkami odkażającymi.
Ale nie był wystarczająco pojętnym uczniem. Dopadli go w drugim roku odsiadki. Boston Red Sox grali o awans do finału ligi i strażnicy siedzieli z nosami w telewizorze. Latynosi wyrośli jak spod ziemi i dali mu niezły wycisk. Strażnicy mówili, że niczego nie zauważyli. Podobnie jak dwaj bracia neonaziści, którzy ani na chwilę nie oderwali oczu od telewizora.
Był duży, był silny, był wściekły. Połamał kilku napastnikom żebra, nosy i nadgarstki. W końcu pchnęli go nożem w nerkę. Zwalił się jak ranny nosorożec i leżał na podłodze w kałuży krwi.
Wtedy podszedł jeden z białych. „Było nie gwałcić dzieci” – wycedził i plunął mu w twarz.
Leżąc na betonowej podłodze, w powiększającej się kałuży krwi, mężczyzna zaczął snuć plany.
W izbie chorych podali mu krew i antybiotyki. Lekarka go zszyła, zaaplikowała mu leki i powiedziała, żeby uważał na swoją ocalałą lewą nerkę, jeśli chce żyć.
Władze więzienia nie były głupie. Jeśli wróci na oddział ogólny, zginie. Jeśli umieszczą go na oddziale specjalnym, zginie ktoś inny. Co robić?
Dać mu pojedynczą celę. Tylko to zostało. Po tygodniu zdał sobie sprawę, że jego gówniany adwokat miał rację – oddział specjalny to najlepsze, na co mógł liczyć.
Teraz siedział sam w celi o rozmiarach dwa na trzy metry. Co dzień wypuszczano go na godzinę, by poćwiczył na zamkniętym dziedzińcu wielkości psiarni i się umył. Mógł oglądać świat przez prostokątne okno mniej więcej wielkości jego twarzy. Patrzeć, jak żółkną i opadają liście. Jak śnieg okrywa drzewa. Jak boleśnie powoli mijają pory roku, miesiąc po miesiącu, rok po roku.
Najlepsze, co mogło go czekać, to funkcja „woźnego”, sprzątającego blok, w zamian za nieco większą celę. Tak, to się nazywa szczyt marzeń. Najciekawszym zajęciem było oglądanie Britney Spears w telewizji. Tyle czasu. Nic, tylko siedzieć. Myśleć. I snuć plany. W więzieniu najważniejsza jest siła. Siła to pieniądze. Znienawidzono go, budził strach, ale był cierpliwy. Zbierał papierosy. Czekał, aż w więzieniu pojawi się świeża krew, ktoś, dla kogo przyszłość będzie ważniejsza od przeszłości.
Minęło osiem lat, nim upatrzył sobie odpowiedniego kandydata. Młody chłopak, niewiele starszy niż on sam, kiedy go zamknęli, tyle że w odróżnieniu od niego chudy i pryszczaty. Jak się okazało, w przedszkolu prowadzonym przez jego matkę kręcił świńskie filmiki z małymi dziewczynkami. Chłopak trafił na oddział specjalny, gdzie co noc siedział z wybałuszonymi oczami, świadom, że nie ma szans przetrwać. Czekał, aż go dopadną.
Mężczyzna zdążył ich jednak uprzedzić. Dał strażnikowi trochę pieniędzy, a ten w zamian przekazał chłopakowi liścik od pana Bosu. Jeszcze trochę forsy, kilka liścików i chłopak był gotowy. Pan Bosu go przekonał: jeśli chłopak chce przeżyć, musi zaatakować pierwszy. Jeśli w ciągu pierwszych kilku tygodni zdobędzie odpowiednią reputację, będzie miał święty spokój.
Dzieciak połknął haczyk; pan Bosu zaoferował dalszą pomoc. Jak zrobić nóż, jak go ukryć. Jak szybko wyjąć zaostrzony kawałek metalu i znienacka zaatakować. Aha, i jak wybrać odpowiedni cel.
Latynosi go nie obchodzili. Wiadomo, dla rozrywki zabiliby każdego białego. Pan Bosu chciał zapolować na grubszego zwierza.
To było w czwartek. Pornodzieciak podawał obiad w stołówce oddziału specjalnego. W kolejce stanęli dwaj biali więźniowie, których sobie upatrzył. Dzieciak powiedział: „Moment, trzeba przynieść świeże jedzenie”. Wyszedł zza lady, nikt nawet nie zwrócił na niego uwagi.
Pierwszego neonazistę załatwił, zanim ten zdążył się odezwać. Drugi zaskoczony podniósł tacę, a chłopak skoczył mu do gardła.
Później po więzieniu krążyły opowieści. O tym, jak zaskakująco silny okazał się ten chudy dzieciak. Jak rzucił się na dwóch rasistów niczym zwinna małpa, z obnażonymi zębami i dzikimi oczami, jak poderżnął im gardła. Więźniowie siedzący przy stołach nie wiedzieli, czy ich koszule poplamiła tryskająca krew, czy sos marinara z rozgotowanego spaghetti.
Rozpętało się prawdziwe piekło. Inni neonaziści zerwali się z miejsc i jak na tępych neandertalczyków przystało, rzucili się na najbliższych Latynosów, zamiast obezwładnić długorękiego dzieciaka zarzynającego członków ich gangu.
Strażnicy wpadli do stołówki z grubymi materacami i zaczęli strzelać z gumowych kul do każdego, kto był na tyle głupi, by stać. Zarządzono blokadę więzienia, zawyły syreny, a dzieciak stał na środku z nożem w zakrwawionej ręce i wrzeszczał: „Niech tylko któryś z was, dupojebcy, spróbuje mnie dotknąć!”
Wspaniała chwila, pomyślał mężczyzna. Był mile zaskoczony zachowaniem podopiecznego. Oczywiście po dwóch dniach chłopak zniknął. W pralni było dużo krwi, ale ani śladu ciała. Na wszelki wypadek przez jakiś czas nikt nie jadł klopsików.
Władze stanowe powołały specjalną komisję, która miała zająć się działalnością gangów w więzieniach. A naczelnik puścił im film o „wrażliwości rasowej”. Potem wszyscy mówili: „Wkurwiasz mnie ty, do twojej rasy nic nie mam”, zanim komuś obili mordę.
Mężczyzna czuł się dobrze przez kilka dni, po czym wrócił do gapienia się na ściany.
Nie było mu już jednak tak źle. Po więzieniu rozeszły się plotki o tajemniczym panie Bosu. Miał przyjaciół, miał znajomości. Nikt nie był pewien, co to właściwie za jeden, ale gościu wszystko potrafił załatwić, nawet za kratami.
Był zadowolony. Siedząc w pojedynczej celi, dokonał czegoś nadzwyczajnego – stał się postrachem więzienia.
Teraz już wiedział, biegając co dzień po dziedzińcu, robiąc pompki, brzuszki i przysiady, że na tym jego życie się nie skończy. Że stąd wyjdzie. Wróci do świata. Będzie twardszy i mądrzejszy.
I wszystko będzie dobrze.
Wtedy był chłopcem. Ulegał impulsom, popełniał błędy. Teraz jest mężczyzną. Zaprawionym w bojach. Wie, jak wiele warta jest cierpliwość. I zna kodeks karny na wylot.
Wspaniały pan Bosu nie będzie pracował w McDonaldzie. Nie zamierza harować jak wół za marne, grosze i do końca życia dziękować komuś, że łaskawie raczył zatrudnić takiego bandziora jak on.
Odsiedział swoje. I nigdy nie wróci za kratki.
O nie, on ma wizję swojej przyszłości. Dokładnie zaplanował dalszą karierę. Zaczął o niej myśleć, jeszcze zanim skontaktował się z nim tajemniczy dobroczyńca X, ten, który załatwił mu zwolnienie warunkowe i przekazał listę zleceń.
Pan Bosu zgarnie kupę forsy, w dodatku robiąc to, co potrafi najlepiej: niszcząc ludzkie życie.
Uśmiechnął się. Zgniótł styropianowy kubek i wstał od stolika. Inni klienci spojrzeli na niego. I natychmiast się odwrócili.
Dwadzieścia pięć lat temu pan Bosu popełnił jeden błąd. Darował jej życie.
Drugi raz tego błędu nie popełni.