Catherine jechała do ojca. Zapadał zmrok, kolejny dzień przedwcześnie dokonywał żywota, zwiastując nadejście zimy. Była zmęczona. Ledwo widziała na oczy, za mocno ściskała kierownicę, starała się zmienić pozycję. Nie lubiła prowadzić. Co rusz odkręcała szybę, by orzeźwiło ją zimne powietrze, lub nastawiała głośniej odtwarzacz. Jimmy zawsze żartował z niej, że gdyby wybrała się w dłuższą podróż, od razu by zasnęła i zabiła się przed pierwszym postojem.
Skrzywiła się na myśl o nim. Poczuła bolesne ukłucie w sercu. Kiedy ostatnio powiedzieli sobie coś miłego? Kiedy przestali udawać, że się kochają? Właściwie co za różnica. Był stałym elementem jej pejzażu i brakowało jej go tak, jak innym brakowałoby amputowanej kończyny. Straciła coś bardzo dla niej ważnego.
Wjechała do dzielnicy ojca. Do swojej dzielnicy. Rodzice kupili ten dom, kiedy miała pięć lat. Stał na kawałeczku ziemi, otoczony innymi skromnymi domami na małych parcelach. Przez te wszystkie lata niewiele się tu zmieniło. Te same białe ściany, te same czerwone okiennice. W środy przyjeżdża śmieciarka. W soboty ludzie pracują w ogródkach. A w czwartkowe wieczory jej ojciec spotyka się z McGlashenami i Bodellami na piwie i kartach. Potem opowiada o ich dzieciach i wnukach, jej rówieśnikach, którzy teraz są kierownikami sklepów lub pracują w bankach, jeżdżą minivanami i mieszkają we własnych domach z rudymi dzieciakami i wielkimi rozdokazywanymi psami. I wiodą normalne, szczęśliwe życie.
Czasami zastanawiała się, dlaczego nie spotkało to któregoś z nich. Czemu to nie oni natknęli się na niebieskiego chevy? Dlaczego to nie ich zaczepił facet szukający nieistniejącego zaginionego psa?
Boże, jak ona nie cierpi tej ulicy.
Zaparkowała mercedesa na podjeździe. Na ganku paliły się światła, oświetlając wąską, wyłożoną cegłami ścieżkę i cztery schodki. Odetchnęła głęboko, powtórzyła sobie w duchu, po co tu przyjechała, i wysiadła z wozu.
Zimno uderzyło ją w twarz. Oddychała szybko i płytko. Spojrzała w głąb ulicy, gdzie ciemność gęstniała za drzewami, tworząc ciemny tunel, z którego nie było ucieczki. Po drugiej strome zobaczyła to samo.
Zadrżała. I nagle poczuła dziką nienawiść do tego miejsca. Tego domu, ogródka, całej dzielnicy. To złośliwy los przywiódł tu jej rodziców. A jeszcze gorsze było to, że tu zostali.
„To nie wina dzielnicy – cierpliwie tłumaczył ojciec matce po tym, jak to się stało. – To wina jednego człowieka. Co pomyśli Catherine, jeśli się przeprowadzimy?”
Pomyślałabym, że wam na mnie zależy.
Odetchnęła głęboko, stwierdziła, że jeszcze trochę, a zbzikuje. Zacisnęła dłonie w pięści. Pomyśl o jakimś szczęśliwym miejscu, powiedziała sobie rozpaczliwie. Potem stwierdziła: „Pieprzyć to”, i ruszyła do drzwi.
Ojciec już na nią czekał. Otworzył drewniane drzwi i odsunął się na bok.
Wziął od niej płaszcz i jak zwykle zapytał:
– Jak się jechało?
– Dobrze.
– Duży ruch?
– Nie.
– W drodze powrotnej pewnie będzie większy, jak to w sobotni wieczór.
– Poradzę sobie.
Bąknął jeszcze coś o korkach – dzielnica Catherine nie podobała mu się tak bardzo, jak jego dzielnica – po czym gestem zaprosił ją do małego salonu. Wciąż ten sam włochaty złoty dywan, ta sama brązowa sofa w kwiaty. Kiedyś zaproponowała, że kupi mu nowe meble. Nie chciał. Sofa jest wygodna, dywan trwały. Nie potrzebuje jakichś tam luksusów.
Catherine usiadła na skraju sofy z dłońmi na kolanach. Wchodząc do tego pokoju, zawsze miała wrażenie, że wpada w pętlę czasu; nigdy nie wiedziała, gdzie patrzeć ani co czuć. Dziś utkwiła wzrok w dywanie.
– Muszę z tobą o czymś porozmawiać – powiedziała cicho.
– Napijesz się czegoś?
– Nie.
– Mam piwo korzenne. Lubisz je, prawda?
– Nie chce mi się pić, tato.
– A może dać ci wody? Przejechałaś kawał drogi, na pewno zaschło ci w gardle. Zaraz przyniosę.
Uznała, że nie ma sensu oponować. Zniknął w kuchni i po chwili wrócił z dwoma plastikowymi kubkami w stokrotki. Usiadł na tapczanie. Ona została na sofie. A jednak napiła się wody.
– Słyszałeś, co się stało – powiedziała wreszcie.
Ojciec unikał jej wzroku. Wodził oczami po całym pokoju. Wreszcie spojrzał na portret matki wiszący nad kominkiem. Catherine pomyślała, że bardzo się postarzał.
– Tak.
– Brakuje mi go – powiedziała cicho.
Ojciec milczał.
– Przykro mi, że tak to się skończyło. Że Jimmy nie żyje.
– Bił cię – przypomniał ojciec. Przyznał to po raz pierwszy.
– Czasami.
– Nie był dobrym człowiekiem.
– Nie.
– Aż tak zależało ci na jego pieniądzach?
Była zaskoczona jego ostrym tonem.
Coraz bardziej drżały jej ręce. Chciała wypić jeszcze jeden łyk wody, ale bała się, że upuści kubek. Zapragnęła uciec.
– Był dobry dla Nathana.
– Miał was oboje głęboko w dupie.
– Tato…
– Powinnaś była go rzucić.
– To nie takie proste, jak…
– Bił cię! Powinnaś go była zostawić. Ojciec nie patrzył na nią. – Powinnaś była tu wrócić.
Catherine otworzyła usta. Nie wiedziała, co powiedzieć. Ojciec nigdy dotąd jej tego nie proponował. Nigdy nie powiedział, co myśli o jej małżeństwie. Był na ślubie, uścisnął dłoń Jimmy’ego i życzył mu powodzenia. Potem liczyły się dla niego tylko karty, spotkania weteranów i codzienna rutyna. W Święto Dziękczynienia i Boże Narodzenie przyjeżdżał do jej teściów, jadł indyka, dawał Nathanowi prezent, całował ją w policzek, po czym znikał, wracał do dzielnicy, którą kochał, a której ona nienawidziła. Czasem zastanawiała się, czy byłoby inaczej, gdyby żyła matka. Nigdy się tego nie dowiedzą.
– To już bez znaczenia – powiedziała wreszcie.
– Fakt. – Jemu też ulżyło, że temat został zamknięty.
– Tyle że jest pewien kłopot. Gagnonowie, rodzice Jimmy’ego, podali mnie do sądu. Chcą mi odebrać Nathana. – Uniosła podbródek. – Twierdzą, że go maltretuję.
Ojciec nie odpowiedział. Napił się wody, obrócił plastikowy kubek w dłoniach i upił następny łyk. Cisza się przedłużała. Catherine była coraz bardziej zdumiona. A gdzie gwałtowne zaprzeczenia? Gdzie zażarta obrona czci córki? Jeszcze przed minutą mówił, że skoro miała kłopoty w małżeństwie, mogła poprosić go o pomoc. I co?
– Chodzi o te choroby? – spytał wreszcie.
– Twierdzą, że robię coś Nathanowi, podtruwam go, sama nie wiem. Myślą, że celowo wpędzam go w chorobę.
Ojciec podniósł na nią oczy.
– A jest tak?
– Tato!
– Często bywa w szpitalu.
– Jest chory!
– Lekarze nigdy nic nie stwierdzają.
– Ma zapalenie trzustki! Teraz, w tej chwili! Zadzwoń do doktora Rocco, czy do kogo chcesz. – Zerwała się na nogi. – Jest moim synem! Robię wszystko, żeby mu pomóc. Jak możesz… jak śmiesz! Do cholery, jak śmiesz!
Wrzeszczała, wrzeszczała jak dzikuska, na jej szyi nabrzmiały żyły i w głębi duszy zrozumiała, że to właśnie chciała zrobić od kilku dni. A dokładnie od wtorku rano, kiedy podniosła słuchawkę i usłyszała, że Jimmy jakby nigdy nic rozmawia z adwokatem o rozwodzie.
„Jesteś pewien, że nie dostanie ani grosza? – spytał. – Moi rodzice stawiają sprawę jasno: nie dadzą jej złamanego szeląga”.
„Nie dostanie Nathana, nie dostanie pieniędzy - zapewnił prawnik. – Wszystko załatwione. Za godzinę mogę złożyć dokumenty”.
– Kocham mojego syna! – krzyknęła do ojca. – Dlaczego nikt nie może w to uwierzyć?
I wtedy się załamała. Nogi się pod nią ugięły. Opadła na paskudną brązową sofę, jej ramionami wstrząsnął szloch. Przez chwilę wydawało jej się, że Jimmy i Nathan jednak ją opuścili, a ona wróciła do swojej zaszczurzonej nory, bez rodziny, bez pieniędzy, sama jak palec. Wkrótce nadjedzie niebieski chevy. W ziemi otworzy się dziura. I nikt jej nie uratuje.
Ojciec wciąż siedział naprzeciwko niej, z oczami utkwionymi w portrecie matki. To wreszcie dodało jej sił. Wzięła się w garść, otarła suche oczy grzbietem dłoni.
– Pomożesz mi? – spytała cicho.
– Potrzeba ci pieniędzy?
– Nie, tato. – Znów powrócił szorstki ton. Złapała się na tym i zmusiła się, by mówić spokojnie, jak do dziecka. – Odbędzie się rozprawa. O przyznanie opieki nad dzieckiem. Byłam dziś u adwokata. Gagnonowie powołają świadków, którzy zeznają, że jestem złą matką. Ja potrzebuję takich, którzy temu zaprzeczą. A przynajmniej – poprawiła się – powiedzą, że nie stanowię zagrożenia dla Nathana.
– Gdzie on teraz jest?
– W szpitalu. Ma zapalenie trzustki.
– Nie powinnaś być przy nim?
– Oczywiście, że powinnam! – Próbowała odetchnąć głęboko. – Ale jestem tu, tato, i rozmawiam z tobą o przyszłości Nathana, bo wbrew temu, co myślą wszyscy, nie chcę stracić syna.
– Gagnonowie nie są złymi dziadkami.
– To prawda. Jestem pewna, że na swój sposób kochają Nathana.
– Tylko on im został.
– Mnie też.
– Myślę, że dobrze by się nim opiekowali.
Catherine zamrugała, trochę zdziwiona.
– Ja też.
Ojciec wreszcie na nią spojrzał. Była zaskoczona, widząc ból malujący się na jego twarzy.
– Byłaś takim wesołym dzieckiem.
– Tato?
– Znalazłem stare filmy. Sprzątałem strych, przeglądałem rupiecie. Wiesz, mam artretyzm, coraz trudniej mi chodzić po schodach. Pomyślałem więc, że dobrze byłoby zrobić tam porządek, dopóki jestem w stanie. Znalazłem stare filmy. Wczoraj je oglądałem.
Nie mogła wydobyć głosu. W kącikach jego oczu zalśniły łzy.
– Byłaś taka śliczna – szepnął. – Miałaś ciemne włosy związane wielką czerwoną wstążką. Matka czesała cię co rano, a ty wybierałaś wstążkę. Najbardziej lubiłaś czerwoną i różową. Byłaś na podwórku. To chyba były twoje urodziny, ale na filmie nie widać tortu. Przyszło dużo dzieci, kąpaliście się w baseniku. Śmiałaś się i pluskałaś, piszczałaś, kiedy oblewałem cię wodą z węża. Śmiałaś się – powtórzył bezradnie. – Catherine, od dwudziestu lat nie widziałem, żebyś choć raz się roześmiała.
Coś ścisnęło ją w piersi. Pomyślała, że powinna się odezwać, ale pokręciła tylko głową, jakby chciała zaprzeczyć.
– Matka tak bardzo cię kochała. – Nagle wstał i odwrócił się. – Dobrze, że nie żyje. Dobrze, że nie zobaczyła, co się stało.
– Tato…
– Coś jest z tobą nie tak, Catherine. Wróciłaś do nas, Bóg mi świadkiem, że cieszyliśmy się, że wyszłaś cało z tego piekła. Ale coś jest z tobą nie tak. Nasza córeczka umarła tamtego dnia i teraz nie wiem, kto przede mną stoi. Nigdy się nie śmiejesz. Czasem zastanawiam się, czy w ogóle coś czujesz.
Znów chciała zaprzeczyć, ale on zdecydowanie kiwał głową, jakby dotarł do kresu bardzo długiej podróży. Odwrócił się i spojrzał jej w oczy.
– Oddaj im Nathana.
– Jest moim synem.
– Mają dużo pieniędzy, dobrze się nim zaopiekują. Może nawet znajdą mu odpowiedniego lekarza.
– Cały czas takiego szukam!
Ojciec zdawał się jej nie słyszeć.
– Mogą zaprowadzić go do psychologa. My powinniśmy byli to zrobić z tobą.
Catherine zerwała się na równe nogi.
– Jesteś moim ojcem. Proszę cię o pomoc. Mogę na ciebie liczyć?
– To byłoby nie w porządku.
– Mogę na ciebie liczyć czy nie?
Wyciągnął do niej rękę. Cofnęła się gwałtownie, a ojciec uśmiechnął się smutno.
– Byłaś szczęśliwym dzieckiem – powiedział cicho. – Może nie jest jeszcze za późno. Może jeśli znajdziesz pomoc, znów będziesz mogła być szczęśliwa. Wiesz, tego najbardziej chciała twoja matka. Nawet kiedy zachorowała na raka. Nie modliła się o życie. Modliła się tylko o to, by jeszcze raz zobaczyć twój uśmiech. Ale ty się nie uśmiechnęłaś, Catherine. Twoja matka umierała, a tobie nawet usta nie drgnęły.
– Jesteś na mnie zły? O to chodzi? Wkurzyłeś się na mnie, bo nie mogłam się uśmiechać, kiedy moja matka umierała? Ty… ty…
Nie mogła mówić, oniemiała z szoku i wściekłości. Gdyby tylko wymacała kominek, mogłaby się przytrzymać drewnianego obramowania, znaleźć punkt oparcia. Zaraz jednak wyobraziła sobie swoją dłoń zaciskającą się na stojącym na kominku mosiężnym świeczniku i rozwalającą nim głowę ojca.
Myśląc o tym na chłodno, nie była pewna, co zaskoczyło ją bardziej: jej bezdenna rozpacz czy dzika furia.
– Dziękuję, że poświęciłeś mi czas – usłyszała swój głos.
Opuściła ręce. Zmusiła się, by rozewrzeć pięści. Odetchnęła głęboko. Powrócił spokój. Zimny. Jałowy. Ale lepszy niż jakiekolwiek uczucia.
Chciał, by była szczęśliwa? No to gdzie był, do cholery, kiedy pedofil wciągnął ją do samochodu? Gdzie, do cholery, był, kiedy ten zwalisty zboczeniec gwałcił ją raz po raz w zimnej, ciemnej jamie? Chciałby była szczęśliwa?
Wzięła płaszcz i bardzo powoli ruszyła do drzwi.
Ojciec nie odezwał się słowem. Stał w drzwiach i patrzył za nią gdy szła do samochodu. Podniósł dłoń na pożegnanie. Na widok tego swobodnego gestu przygryzła wargę, by powstrzymać się od krzyku.
Wrzuciła wsteczny bieg i powoli zjechała na drogę. Hamulec, jedynka, gaz. Jechała za szybko, zaciskając usta w wąską kreskę.
Potrzebuje wsparcia. Adwokat powiedział to wyraźnie. Bez tego Gagnonowie wygrają odbiorą jej Nathana. I prawdopodobnie nigdy więcej go nie zobaczy.
Zostanie sama. Bez grosza przy duszy.
O Boże, co ona zrobi?
Była zdruzgotana. Rozkojarzona. Rozpaczliwie szukała odpowiedzi. Dlatego nie zauważyła tego od razu, tylko dopiero na trzecim czy czwartym skrzyżowaniu. Kiedy podniosła głowę i spojrzała we wsteczne lusterko.
Ktoś zrobił to jej własną szminką, którą zostawiła między siedzeniami. To był jej ulubiony kolor, ciemny szkarłat, barwa walentynkowych róż i świeżej krwi.
Na lusterku widniał napis A kuku!