Pan Bosu czuł się świetnie. Spróbował red bulla i red buli był super. Serce łomotało mu w piersi, nogi same niosły go naprzód. Był ożywiony, pełen energii, stoczył dziesięciorundową walkę i był gotów na następnych dziesięć rund. Czuł się, jakby urosły mu skrzydła.
– Figlarz! – zawołał. – To wielki dzień. Czuję to w kościach. Dziś poznamy szefa!
Figlarz, siedzący na fotelu pasażera, zamerdał ogonem.
– Wiesz co? Szef uważa mnie za głupka. Myśli, że nędzne kilkadziesiąt tysięcy to wystarczająca zapłata za to, że odwalam za niego całą brudną robotę, narażając swoje życie i wolność. Powiedz, Figlarz, czemu miałbym poprzestać na trzydziestu, pięćdziesięciu czy choćby stu tysiącach, skoro wszystko i tak muszę załatwić sam?
Figlarz posłusznie przekrzywił łebek.
– No właśnie! Srać na te drobniaki. Spadamy stąd. Dziś zgarniemy główną wygraną.
Pan Bosu znalazł tę dzielnicę bez trudu. Kiedy skontaktowała się z nim Robinson, to była jego pierwsza prośba. Chciał wiedzieć wszystko o Catherine. O jej domu, rodzinie, mężu, synu. Dostał jej historię zatrudnienia. Zażądał zdjęć, danych z prawa jazdy i innych szczegółów, jak choćby listy zakupów czy nazwy jej ulubionej restauracji. Wiedział, że jej matka umarła młodo, ojciec mieszka sam, ludzie podejrzewają ją o to, że znęca się nad synem i że zaaranżowała śmierć swojego męża. Niektóre z tych informacji były nieistotne. Większość jednak go zaintrygowała.
Fakt, że jej rodzice się nie przeprowadzili – to zaciekawiło go najbardziej. Nie żeby uważał, że to dziwne, chore czy pospolite. Chodziło o to, że gotów był się założyć o ostatniego centa, że jego rodzice też wciąż siedzą w tym samym starym domu, na tej samej starej sofie i patrzą co dzień na ten sam stary salon. Dobrali się z Catherine jak w korcu maku. Nie spodziewał się tego na początku, kiedy zabrał ją z ulicy tak szybko, że nawet nie zdążyła krzyknąć, a jej książki rozsypały się na chodniku. Docierało to do niego powoli, dzień po dniu, im dłużej pozwalał jej żyć.
Ona jedna na tym świecie może naprawdę zaspokoić jego potrzeby. Ona jedna zna jego prawdziwe oblicze.
Dzień, w którym zniknęła, był najgorszym dniem w jego życiu.
Ale to nic. Wkrótce znów wszystko będzie jak dawniej.
Pan Bosu, pogwizdując, skręcił na podjazd pod domem. Wysiadł, nie przestając gwizdać.
– Zostań – powiedział do Figlarza. – Tym razem działam solo. Wszedł po schodach, zapukał do drzwi.
Z domu dobiegł nieufny głos.
– Kto tam?
Pan Bosu uśmiechnął się. Otworzył legitymację, którą znalazł przy Colleen, i machnął nią przed judaszem. Tak by ojciec Catherine zobaczył dokument, ale nie zdążył przyjrzeć się zdjęciu.
– Detektyw Bosu – powiedział. – Przykro mi, panie Miller, ale mam złe wiadomości w związku ze sprawą sprzed lat. Musimy porozmawiać.
– Chodzi o Richarda Umbria? – spytał pan Miller.
– Tak.
Ojciec Catherine otworzył drzwi. A pan Bosu wszedł do środka.
Okazało się, że Frank Miller nie jest głupi. Pan Bosu spodziewał się zobaczyć kogoś niższego, bardziej skurczonego, bardziej przygniecionego ciężarem, jaki zły los zrzucił mu na barki. Kogoś takiego jak jego ojciec.
Tymczasem Frank Miller był wysoki, wyprostowany, szczupły. Sprawny jak na człowieka w jego wieku, bez wątpienia dumny z tego, że radzi sobie sam.
Obrzucił wzrokiem potężną sylwetkę pana Bosu, jego postarzałą, nalaną twarz, i znieruchomiał.
– Czy my się znamy…? – zaczął. I wtedy go poznał. Wybałuszył oczy. Po czym nagle podniósł prawą rękę i walnął go pięścią w oko.
– Cholera – sapnął pan Bosu i zatoczył się do tyłu, zbyt późno osłaniając twarz. Staruch nie czekał. Uderzył go mocno w nerki. Po takich ciosach pan Bosu na pewno będzie pluł krwią.
Zauważył, że cofnął się pod same drzwi wejściowe. Dość tego dobrego, pomyślał, gdy Frank Miller bił go w lewy bok. Następnym razem weźmie ze sobą Figlarza. Za dużo roboty jak dla jednej osoby.
Miller znów wyprowadził prawy sierpowy. Wystarczy. Pan Bosu uniósł mięsistą dłoń i zablokował cios. Objął palcami dłoń starca i zaczął ściskać. Ścięgna wystąpiły mu na przedramieniu, kłykcie zbielały z wysiłku.
Miller zachwiał się. Pot wystąpił mu na czoło. Krew odpłynęła z twarzy. I dopiero teraz w jego oczach pojawił się strach.
– Gdzie chłopiec?
Miller nie odpowiedział.
– Wiem, że go masz. Nie miała dokąd pójść, więc przyprowadziła go do ciebie. – Pan Bosu odgiął dłoń Millera do tyłu tak, że kłykcie prawie sięgnęły przedramienia. Ojciec Catherine charczał z bólu.
– Wcześniej czy później i tak mi to powiesz. Wyciągnę to z ciebie. Pytanie tylko, jak bardzo będziesz przy tym cierpiał.
– Pierdol… się – syknął Miller i ku zaskoczeniu ich obu kopnął go w kolano. Pan Bosu osunął się na podłogę. Puścił rękę starca i Miller uciekł do kuchni.
Pan Bosu westchnął. Zostało tylko jedno wyjście. Wyjął nóż.
Kiedy wszedł do kuchni, Miller właśnie sięgał do schowka na narzędzia. Nie minął ułamek sekundy, a pan Bosu już patrzył w wylot lufy strzelby. Nie czekał. Zaatakował, skoczył naprzód z wyciągniętą lewą ręką, chwycił i podniósł lufę, podczas gdy Miller zmagał się ze spustem. Strzelba nie wypaliła i trudno się dziwić. Niewielu ludzi trzyma w domu naładowaną broń, tym bardziej w obecności dziecka.
To, że Miller sięgnął po strzelbę, powiedziało panu Bosu coś jeszcze. Schowek był o centymetry od tylnych drzwi. Miller ma dość czasu, by uciec. Tymczasem postanowił dalej walczyć.
Chłopiec jest w domu. Dlatego Miller nie uciekł. Nie mógł opuścić wnuka.
To szlachetne z jego strony, pomyślał pan Bosu. Mimo to bez wahania wbił mu ząbkowane ostrze pod żebra. Z ust Millera dobył się dziwny dźwięk. Nie krzyk. Nie jęk. Raczej westchnienie. Znak, że wiedział, co go czeka.
– Przykro mi, że straciłeś żonę – powiedział pan Bosu. – Inaczej teraz bym się nią zajął.
Wbił nóż głębiej i wyszarpnął go. A jednak nie było to takie trudne. Starzec bezwładnie zwalił się na podłogę. Pan Bosu pamiętał, by tym razem szybciej się cofnąć. Nie chciał zniszczyć drugiej pary butów.
Umył się w zlewie, krzywiąc się na widok plam krwi na rękawie i spodniach. Ależ się upaprał. Opłukał nóż i schował go do pochwy przypiętej do kostki. Zaczął przeszukiwać dom.
Znalazł chłopca na górze, w pokoju ozdobionym wypłowiałymi różowymi i fioletowymi kwiatami. Kiedy otworzył drzwi, mały powiedział z nadzieją:
– Mama?
Pan Bosu uśmiechnął się. Pierwszy raz widział go w szpitalu, tej nocy, kiedy załatwił lekarza. Wtedy chłopiec nazwał go tatusiem. Miło być kochanym.
Wszedł do pokoju, chłopiec usiadł na łóżku. Przez chwilą patrzyli na siebie w milczeniu: drobny, blady i schorowany chłopiec i wysoki, potężnie zbudowany i ubrudzony krwią mężczyzna.
– Chcesz zobaczyć pieska? – zapytał w końcu.
Chłopiec podał mu rękę.
Kiedy wychodzili, zadzwonił telefon. Pan Bosu nie potrzebował nadprzyrodzonych zdolności, by domyślić się, kto to. Podniósł słuchawką.
– Tato – powiedziała Catherine.
– Catherine – powiedział pan Bosu.
– O mój Boże.
– Cześć, skarbie. Twój synek cię pozdrawia.