Kiedy Catherine się obudziła, Prudence już nie było. Niedziele miała wolne i na ogół starała się je w pełni wykorzystać. Catherine uznała, że to nawet lepiej. Świeciło słońce, niebo było niemal nieznośnie niebieskie, takie w zimne listopadowe dni można zobaczyć tylko nad Nową Anglią. Mimo to Catherine zapaliła wszystkie światła. Pomyślała, że chyba lekko jej odbija.
Czy w ogóle spała tej nocy? Nie była pewna. Coś jej się śniło, więc spać musiała. Widziała Nathana w dniu jego narodzin. Parła przez trzy godziny. „Już prawie, już prawie”, powtarzał lekarz. Przestała krzyczeć przed dwoma godzinami i teraz tylko dyszała ciężko, jak cierpiące zwierzę. Lekarze kłamali, Jimmy kłamał. Umierała, a dziecko rozrywało ją na pół. Następny skurcz. „Przyj!”, krzyknął lekarz. „Przyj”, krzyknął Jimmy. Zagryzła wargę i jeszcze ten jeden raz zaczęła przeć.
Dziecko wyskoczyło z niej tak nagle, że lekarz nie zdążył go złapać, i wylądowało na przykrytej prześcieradłami podłodze. Ucieszył się lekarz. Ucieszył się Jimmy. Ona tylko stęknęła. Potem położyli małego Nathana na jej piersi. Był siny, drobny, cały w śluzie.
Nie wiedziała, co myśleć. Nie wiedziała, co czuć. Nagle jednak Nathan poruszył się, jego malutkie wargi zaczęły szukać jej piersi, a ona rozbeczała się jak idiotka. Z jej oczu pociekły łzy wielkie jak groch, jedyne szczere łzy w jej życiu. Płakała z powodu Nathana, tej pięknej istotki, która zrodziła się z jej jałowej duszy. Płakała, bo nie wierzyła, że kiedyś spotka ją taki cud. I płakała, bo mąż trzymał ją w ramionach, dziecko szukało jej piersi i przez ułamek sekundy czuła, że nie jest sama.
Śniła o matce. Widziała ją, stojącą w drzwiach sypialni. Ona sama leżała w łóżku z szeroko otwartymi oczami. Nie wolno jej było spać, bo gdyby zasnęła, nadciągnęłaby ciemność, a z nią on. Przyciągnąłby jej głowę do swojego krocza. Ten zapach, ten zapach, ten zapach. Wygiąłby jej drobne ciałko do tyłu i stękając, wdarł się w nią jak wielbłąd próbujący przejść przez ucho igielne. Ten ból, ten ból, ten ból. Albo byłoby jeszcze gorzej. Jak wiele dni i tygodni później, kiedy nawet nie musiał jej do niczego zmuszać. Kiedy robiła, co chciał, bo opór był daremny, bo upokorzenia przestały się liczyć, bo dziewczynki, która została wrzucona do tej jamy, już nie było. Zostało tylko ciało, wyschnięta skorupa, która robiła, czego od niej oczekiwano, i była wdzięczna, że on w ogóle wracał.
Bo pewnego dnia nie wróci. Zdążyła to już zrozumieć. Pewnego dnia zmęczy się nią i odejdzie, a ona umrze tu, sama w ciemnościach.
W domu było za mało świateł. O trzeciej, czwartej, a może piątej nad ranem zebrała wszystkie świece. Latarki też się przydały. I światełko w piekarniku. I to w drzwiach lodówki. Lampy nad kuchnią. I te w szafce. Płomienie w dwóch kominkach na gaz. Potrzebowała światła, musiała mieć światło.
Śniła o Jimmym. O uśmiechniętym, szczęśliwym Jimmym. „Hej, co mam zrobić, żebyś mnie wyperfumowała?” O wściekłym, pijanym, zimnym Jimmym. „Jesteś pewien, że nic nie dostanie? Nie chcę, by dostała złamanego szeląga”.
Tak długo śniła o Jimmym, że o szóstej rano wyskoczyła z łóżka i pobiegła do łazienki zwymiotować.
A kuku, szeptał głos w głębi jej duszy. A kuku.
O Boże, proszę, niech Jimmy wreszcie umrze.
Teraz była już prawie dziewiąta. Zaczęły się godziny wizyt w szpitalu. Dzwoniła tam już cztery razy. Nathan się obudził. Może się z nim zobaczyć.
Srać na to. Nie ufa szpitalowi. Nie jest tam dość bezpiecznie. Przywiezie syna do domu.
Wzięła płaszcz i klucze. Ostatni obchód domu. Aha, zapomniała o świecach. Przeszła przez wszystkie pokoje i zdmuchnęła płomyki, jeden po drugim, aż od dmuchania zakręciło jej się w głowie. Schodząc na dół, przypomniała sobie o paralizatorze. Trzymała go w sejfie. Poszła na górę do sypialni, by uzbroić się do walki z bezimiennym wrogiem.
Kto mógł napisać „a kuku” na jej wstecznym lusterku? Kto mógł zrobić coś takiego?
Wolała za dużo o tym nie myśleć. Gdzieś tam były odpowiedzi i większość z nich ją przerażała.
Sejf był szeroko otwarty, tak jak zostawili go policjanci. Zajrzała do środka. Tazer zniknął. Pieprzone szczury. Pewnie włączyli go do dowodów. Jakby tazer mógł ochronić ją przed pistoletem Jimmy’ego.
Wróciła na dół, gniew dodawał jej sił i pchał ją do drzwi. Do szpitala, do Nathana. Położyła dłoń na klamce, kiedy rozległo się pukanie. Odskoczyła w tył z ręką na piersi, jak uderzona obuchem. I znów usłyszała pukanie.
Bardzo powoli przyłożyła oko do judasza.
Troje ludzi. Policja.
Poczuła ucisk w dołku. Nie, pomyślała rozpaczliwie. Nie teraz. Nathan jest sam. Czy nie wiedzą, że w każdej chwili może nadjechać mężczyzna w niebieskim chevy?
O Boże, stało się. Zaczyna tracić rozum.
Znów zapukali. Bardzo powoli otworzyła drzwi.
– Catherine Gagnon? – spytał mężczyzna stojący na przodzie. Miał spłaszczony nos, jakby dostał w twarz o jeden raz za dużo. To zupełnie nie pasowało do jego stosunkowo eleganckiego szarego garnituru.
– Kim pan jest?
– Rick Copley, zastępca prokuratora hrabstwa Suffolk. A to detektyw D.D. Warren z policji bostońskiej – wskazał piękną, okropnie ubraną blondynkę – i śledczy Rob Casella z prokuratury okręgowej. – Tu wskazał wyjątkowo posępnego mężczyznę w ciemnym garniturze nadającym się tylko na pogrzeby. – Mamy kilka pytań. Możemy wejść?
– Właśnie szłam do syna – powiedziała.
– Postaramy się nie zabrać za dużo czasu. – Zastępca prokuratora okręgowego już wpychał się do środka. Dała za wygraną. Lepiej załatwić to teraz, zanim wrócą Nathan i Prudence.
Blondynka rozglądała się po holu z wyraźnym niesmakiem. Śledczy już zaczął robić notatki.
– Chyba byłoby wygodniej, gdybyśmy wszyscy usiedli. – Zastępca prokuratora zaprosił ich do salonu na lewo od holu. Catherine odłożyła torebkę, zrzuciła płaszcz. Z uwagą przypatrywała się zastępcy prokuratora. To on tu rządzi.
Była ciekawa, co sądzi o pogrążonych w żałobie wdowach. Znów podchwyciła jego spojrzenie. Było harde, przenikliwe, jak u drapieżnika obserwującego ofiarę. A więc to tak. Odkąd pamiętała, wywoływała u mężczyzn skrajne reakcje. Ci, którzy pożądali kobiet, jej pożądali jeszcze bardziej, Za to ci, którzy ich nienawidzili…
Uznała, że lepiej będzie skupić się na mężczyźnie w stroju żałobnika.
– Dobrze, że przyszliście – powiedziała i dumnie wyprostowana weszła lekkim krokiem do pokoju. – Wczoraj dzwoniłam do zakładu medycyny sądowej. Ku mojemu zdumieniu, okazało się, że nadal nie mogę odebrać ciała męża.
– W takich okolicznościach musi to trochę potrwać.
– Ma pan dzieci, panie Copley?
– Dwoje – odpowiedział zimno.
– Wyobraża pan sobie, jak cierpiałyby po utracie ojca?
W odpowiedzi tylko przeszył ją wzrokiem.
– Mój synek przeżywa ciężkie chwile - mówiła cicho. – Chciałabym załatwić wszystkie formalności związane z pogrzebem, żebyśmy mieli już to za sobą. Im szybciej pogodzi się z tym, co się stało, tym szybciej będzie mógł dojść do siebie.
Nie zareagowali. Catherine usiadła naprzeciwko nich na starym drewnianym krześle. Założyła nogę na nogę i splotła dłonie na kolanie. Była ubrana stosownie do swojej roli: w czarną spódnicę z paskiem i fioletowo-szary kaszmirowy golf. Miała perłowe kolczyki, obrączkę, jej długie czarne włosy spięte były w kok. Wyglądała jak pełna godności wdowa i doskonale o tym wiedziała.
Jeśli chcą dręczyć wdowę, proszę bardzo.
Milczenie przerwał zastępca prokuratora okręgowego. Odkaszlnął znacząco.
– Mamy pewne pytania dotyczące czwartkowej nocy – powiedział. – Mogłaby pani jeszcze raz wyjaśnić nam kilka spraw?
W odpowiedzi tylko spojrzała na nich wyczekująco.
– Hm, no dobrze.
Śledczy Hades z uwagą wertował notes. Catherine przestała mu się przyglądać, zamiast tego wbiła wzrok w blondynkę. Co ona tu robi? Przecież zabójstwo popełnione przez policjanta to sprawa wyłącznie dla prokuratury.
– Co się tyczy kaset wideo z systemu monitoringu… Zdaje się, że brakuje tej z głównej sypialni.
– Bo jej niebyło.
– Słucham? Firma, która instalowała system, mówiła nam, że w sypialni jest kamera.
Spojrzała spokojnie na śledczego Casellę.
– Nie była włączona.
– Tak?
– Cóż za korzystny zbieg okoliczności – mruknęła blondynka.
Catherine zignorowała ją.
– Kamera jest włączana, kiedy wychodzimy. Jimmy ustawił ją tak, by wyłączała się automatycznie o północy.
– Ciekawe – powiedział Casella – bo z pani wcześniejszych zeznań wynika, że Jimmy wrócił o dziesiątej, więc kamera powinna być włączona.
– Powinna, ale okazało się, że panel sterowania nie zna się na zegarze.
– Słucham?
– Chcecie, to sprawdźcie – zaproponowała Catherine. – Zegar panelu sterowania spieszy się o dwie godziny, więc dziesiąta to dla niego północ. – Wzruszyła ramionami. – Jimmy nie bardzo znał się na elektronice. Całe to zamieszanie z czasem letnim i zimowym… pewnie coś mu się poprzestawiało.
– Firma ochroniarska nic o tym nie wspominała.
– Bo pewnie im o tym nie powiedział.
Trzej śledczy wymienili znaczące spojrzenia.
– Mówiła pani, że pokłóciliście się z mężem – rzekł wreszcie Casella. – Z jakiego powodu?
Catherine spojrzała na niego z nienawiścią. Mówiła o tym już w piątek rano, kiedy krew w sypialni była jeszcze świeża. Wkurzało ją, że kazali jej znów to powtórzyć.
– Jimmy bywał zazdrosny, zwłaszcza gdy sobie popił. W czwartek wieczorem zaczął się awanturować z powodu lekarza Nathana. Chciałam pójść do niego z Nathanem, bo źle się czuł. Jimmy myślał, że to tylko pretekst do spotkania z byłym kochankiem.
– Spotykała się pani z doktorem Tonym Rocco? – Zastępca prokuratora okręgowego udawał zaskoczonego tą nowiną, choć oboje wiedzieli, że odstawia szopkę. Policja miała swoje sztuczki, ona swoje. Czym właściwie jest ta rozmowa: grecką tragedią czy szekspirowską komedią?
Nagle poczuła się śmiertelnie zmęczona. Chce zobaczyć Nathana. Chce wiedzieć, że przynajmniej on jest bezpieczny. Powiedziała bez cienia emocji:
– Tak, mieliśmy z Tonym romans. Skończyliśmy ze sobą wiele miesięcy temu i jak zapewniłam Jimmy’ego, to była przeszłość.
– A gdzie znajdowała się niania, Prudence Williams, w trakcie tej rozmowy? – Pałeczkę przejął Casella.
– Czwartkowe wieczory ma wolne. I niedziele.
Casella zmarszczył brwi.
– Ale pani mąż wrócił do domu dość późno. Jest pani pewna, że Prudence jeszcze wtedy nie było? Może była na górze, w swoim pokoju?
– O ile wiem, spędziła tę noc z kimś.
– Z chłopakiem? – Blondynka po raz pierwszy zabrała głos. Patrzyła przenikliwie na Catherine. – Spędzała z nim wszystkie czwartkowe noce?
– Większość.
– Korzystny zbieg okoliczności – mruknęła blondynka.
Catherine puściła jej słowa mimo uszu.
– A pani syn? – spytał śledczy Hades. – Jak to się stało, że był świadkiem waszej kłótni?
– Obudził się po jedenastej, miał zły sen. Kiedy poszłam do jego pokoju, by go uspokoić, usłyszałam Jimmy’ego. Od razu… od razu zorientowałam się, że będzie źle.
– To znaczy?
– Że pił. Poznałam to po tym, jak trzasnął drzwiami. I jak zaczął mnie wołać. Nathan oczywiście przeraził się jeszcze bardziej.
Nie żeby cokolwiek powiedział. Nathan nigdy nic nie mówił. Patrzył tylko na nią tymi poważnymi niebieskimi oczami, cały spięty. Jimmy wrócił do domu. Jimmy jest pijany. Jimmy jest silniejszy od nich obojga.
Tak bardzo chciała dla syna czegoś lepszego. O tym właśnie myślała w czwartkowy wieczór, kiedy Jimmy trzasnął drzwiami, kiedy zaczął krzyczeć, kiedy ruszył w stronę schodów. Spojrzała wtedy w oczy Nathana i przeraziła się na widok odbitego w nich swojego pozbawionego nadziei spojrzenia.
Czy tak właśnie czuła się jej matka, kiedy stała w drzwiach jej pokoju? Czy wiedziała, że zawiodła córkę? Czy zastanawiała się bezradnie, co robić?
– Kiedy Jimmy kupił broń? – spytał zastępca prokuratora.
– Nie wiem.
– Skąd ją wziął?
– Nie wiem.
– Wszedł z pistoletem na górę?
– Tak.
– Groził nim pani i Nathanowi?
Siedziała z uniesionym podbródkiem.
– Tak.
– I co pani zrobiła?
– Powiedziałam, żeby go odłożył. Że Nathan się boi.
– A co zrobił on?
– Roześmiał się, panie Copley. Powiedział, że w tym domu to nie on stanowi zagrożenie dla Nathana, tylko ja.
– Co chciał przez to powiedzieć?
Wzruszyła ramionami.
– Był pijany. Nie wiedział, co mówi.
– A co robił Nathan, kiedy to wszystko się działo?
– Nathan był…- Załamał jej się głos, ale zmusiła się, by mówić dalej. – Nathan siedział u mnie na kolanach. Wtulił twarz w moje ramię, by nie widzieć ojca. Zatkał sobie uszy. Powiedziałam Jimmy’emu, że położę Nathana do łóżka w naszym pokoju. Poprosiłam, żeby się uspokoił, bo straszy dziecko. Potem przeszłam obok niego do naszego pokoju. Zamknęłam drzwi na zasuwę i zadzwoniłam na policję.
– I wtedy Jimmy zaczął strzelać?
– Nie pamiętam.
– Sąsiedzi zgłosili, że słyszeli dwa strzały.
– Naprawdę?
Copley uniósł brwi.
– To znaczy, że nie jest pani pewna, czy Jimmy strzelał, czy nie?
– Nie obchodziło mnie, co on robi. Zajmowałam się Nathanem. Był śmiertelnie przerażony. „Mamusiu, czy umrzemy? Zapal światła, mamusiu. Musimy mieć dużo światła”, mówił.
– Czy wcześniej Jimmy kiedykolwiek zrobił krzywdę pani albo pani synowi?
– Kiedy wpadał w złość, rzucał różnymi przedmiotami. Czasem… mieliśmy pewne kłopoty, jak to w małżeństwie.
– Kłopoty? – To znowu ta blondynka. Mówiła z sarkazmem. – Co dwa tygodnie wzywano tu patrole. Tyle że sprawy w końcu posunęły się za daleko, prawda, pani Gagnon? Jimmy chciał rozwodu.
Catherine spojrzała na nią chłodno.
– To prawda.
– Miał pieniądze – ciągnęła blondynka. – Miał władzę. Najpierw się nad panią znęcał, a teraz jeszcze chciał panią wykiwać. Mówiąc szczerze, nikt nie może mieć pani za złe, że się pani trochę wkurzyła.
– Mieliśmy problemy. To nie znaczy, że nie mogliśmy ich rozwiązać.
– Nie no, bądźmy poważni. Facet panią bił i rzucał ciężkimi przedmiotami w pani dziecko. Jak można z kimś takim żyć?
– Nie znała pani Jimmy’ego…
– A pani go znała, a mimo to bawiła się w doktora z lekarzem syna.
Catherine drgnęła.
– Proszę bez wulgarności.
– W końcu zobaczyła się pani z doktorem Rocco, zgadza się?
– Nathan miał w piątek atak ostrego zapalenia trzustki. Oczywiście, że poszłam do doktora Rocco.
– Stęsknił się za panią? Chciałby pani do niego wróciła? Teraz, kiedy Jimmy odszedł…
– Obraża mnie pani. Ciało mojego męża jeszcze nie ostygło…
– Nie ostygło? Przyłożyła pani rękę do jego śmierci!
– Niby jak? Służąc mu za cel?
Blondynka przesunęła się na skraj sofy. Zaczęła wyrzucać z siebie pytania z szybkością karabinu.
– Kto wszczął kłótnię w czwartek wieczorem? Kto pierwszy wspomniał o doktorze Rocco?
– Ja. Nathan źle się czuł.
– Wspomniała pani o byłym kochanku zazdrosnemu mężowi?
– To lekarz Nathana!
– Dopuściła pani do tego, by lekarzem Nathana pozostawał pani kochanek, choć miała pani zazdrosnego, agresywnego męża?
Catherine zamrugała nerwowo. Na chwilę zabrakło jej słów. Rozpaczliwie próbowała wziąć się w garść.
– Nathan nie lubi nowych lekarzy. Nowi lekarze to nowe badania. Nie chciałam, by znów musiał przez to przechodzić.
– Ach, rozumiem. A więc widywała się pani z byłym kochankiem dla dobra syna?
– Doktor Rocco jest dobrym lekarzem!
– Jest?
– Jest – powtórzyła Catherine zdezorientowana.
– Pewnie jest pani zawiedziona, że dłużej nie będzie pani pomagał.
– To nie jego wina. James Gagnon to wpływowy człowiek. Tony nie miał wyjścia.
Po raz pierwszy blondynka była wyraźnie zbita z tropu. Zmarszczyła brwi i wymieniła z pozostałymi śledczymi spojrzenia, z których Catherine nie mogła niczego wyczytać.
– Kiedy ostatni raz widziała pani doktora Rocco? – spytała blondynka.
– W piątek wieczorem, gdy Nathan został przyjęty na oddział intensywnej terapii. Doktor Rocco powiadomił mnie, że nie może dłużej być jego lekarzem. Zrezygnował na prośbę ordynatora oddziału pediatrycznego. Skierował mnie do genetyka, doktora Iorfina. Jesteśmy umówieni na poniedziałek.
– A kiedy zdążyła się pani z nim umówić?
– Tony zrobił to za mnie.
– Jak miło z jego strony – mruknęła blondynka, unosząc brew.
– Mój syn jest ciężko chory – mówiła spokojnie Catherine. – Potrzebuje specjalistycznej opieki. Żeby dostać się do specjalisty, trzeba mieć znajomości. Gdybym to ja zadzwoniła do doktora Iorfina, trafiłabym na listę oczekujących, a Tony mógł zapisać nas do niego od ręki. Może w życiu osobistym nie zawsze postępował uczciwie, ale jest bardzo dobrym lekarzem. Dla Nathana zawsze robił wszystko co w jego mocy.
– Wygląda na to, że nadal go pani kocha.
– Kochałam mojego męża.
– Nawet kiedy robił sobie z pani worek treningowy? Kiedy wymachiwał bronią? Wygląda na to, że wszystko nieźle się dla pani ułożyło, pani Gagnon. Ma pani dom, samochód, pieniądze i nie musi męczyć się z Jimmym. – Blondynka patrzyła na nią uważnie. – No i nikt nie może pani oskarżać o to, że znęca się pani nad synem. Można by powiedzieć, że ma pani wolną rękę.
Catherine wstała. Miała już tego dość. Wskazała drzwi.
– Proszę wyjść.
– Wie pani, porozmawiamy z Prudence. I z poprzednimi nianiami. Dowiemy się o wszystkim, co działo się w tym domu.
– Wynoście się!
– A potem porozmawiamy z Nathanem.
Catherine nadał uparcie wskazywała im drzwi. Trójka detektywów wreszcie wstała.
– Przykra sprawa z tym doktorem Rocco – powiedziała blondynka niedbałym tonem, kiedy szli przez wyłożony marmurem hol. – Najbardziej szkoda jego żony i dzieci.
– A co się stało?
– Nie żyje, oczywiście. Został zamordowany wczoraj wieczorem. Na parkingu pod szpitalem. – Blondynka zatrzymała się i wbiła wzrok w twarz Catherine, która tym razem nawet nie próbowała ukryć swojej reakcji. Była autentycznie wstrząśnięta. Po chwili szok przeszedł w zdumienie. A potem w przerażenie.
– Jak to się stało? – szepnęła.
– Pozdrowienia od pana Bosu – rzuciła blondynka, ale Catherine nie zrozumiała, o co chodzi.
Policjanci wyszli. W ostatniej chwili zastępca prokuratora okręgowego się odwrócił. W oczach znów miał ogień, jak fanatyk, który walczy o słuszną sprawę.
– Wie pani, co to są ślady prochu?
– Domyślam się.
– Mówiąc najprościej, kiedy ktoś strzela z pistoletu, zostają mu po tym ślady na dłoniach i ubraniu. Dzięki najnowszym osiągnięciom medycyny sądowej możemy je wykryć i na tej podstawie ustalić, czy dana osoba rzeczywiście pociągnęła za spust. Niech pani zgadnie, jakie badania zrobiliśmy w kostnicy, pani Gagnon. I czego nie znaleźliśmy na dłoniach ani ubraniu pani męża.
Catherine nie odezwała się ani słowem. I tak nie mogła już mówić. Nie mogła oddychać. Tony został zamordowany. Czy to przypadek? Pozdrowienia od pana Bosu, pomyślała gorączkowo. I krew zastygła jej w żyłach.
A kuku, a kuku, a kuku.
Nie wiedziała, nie rozumiała, o co chodzi, ale to już nie miało znaczenia. Niebezpieczeństwo wciąż czyha, każdy może cię dopaść, czy wiesz za co, czy nie. O Boże, Nathan miał rację. Potrzebują świateł. Mnóstwa świateł.
Czuła, że ciemność zaczynają osaczać. Nad jamą opuszczała się klapa. Wokół nic, tylko ziemia. A ona znów zostanie sama.
I wtedy przez narastającą panikę przebiła się jedna trzeźwa myśl. Musi dostać się do szpitala. Do Nathana.
Śledczy zeszli po schodach.
– Jeden błąd! – krzyknął Copley przez ramię. – Tyle mi wystarczy. Jeden drobny błąd, pani Gagnon, i będę miał panią w garści.