W poniedziałek rano Bobby’ego wyrwało ze snu światło, nieustępliwie wdzierające się pod jego powieki. Bolało go ramię. Nad ranem, nie pamiętał nawet kiedy, przeniósł się od stołu w kuchni na sfatygowaną kanapę. Teraz leżał na brzuchu na pachnących stęchlizną poduszkach, z prawą ręką dyndającą nad podłogą i sprężynami wpijającymi się w różne części ciała.
Usiadł powoli, tłumiąc jęk. Jezu, za stary jest na takie wygłupy.
Wstał, wyciągnął ręce nad głową i skrzywił się, czując ciarki na całym ciele. Jasne światło dnia wlewało się przez wysokie okna w kuchni. Chwiejnym krokiem wszedł do salonu i rozejrzał się za zegarem.
Dziesiąta rano. Cholera! Siedem godzin snu. Wyspał się pierwszy raz od wielu dni. I głupio zrobił, zważywszy na to, że ma czas do piątej. Musi coś zjeść, wziąć prysznic, ogolić się. Musi się ruszyć, musi… coś zrobić.
Poszedł do łazienki i poniewczasie przypomniał sobie o wiadomościach nagranych na automatycznej sekretarce. Powinien skontaktować się z porucznikiem. A przynajmniej zadzwonić do ojca.
A te głuche telefony?
Pierwszą część nocy spędził z trupem, drugą z psychologiem. Dziwne, ani jedno, ani drugie doświadczenie nie rozjaśniło mu w głowie. Skoro zginęła Prudence, to Catherine też jest w niebezpieczeństwie, chociaż doktor Lane sugerowała, że właśnie Catherine Gagnon jest najgroźniejsza.
A Bobby? Słowo honoru, wierzył jej, kiedy mówiła, że nie robi Nathanowi krzywdy. Wierzył jej. I to bał się o nią.
Na siedem godzin przed upływem danego mu terminu wszedł pod prysznic. Włożył głowę pod gorący strumień. Musi myśleć trzeźwo. Być czujny. Potrzebuje siły.
I wtedy przyszedł mu do głowy pierwszy dobry pomysł od wielu dni.
Wyskoczył spod prysznica. Nagi, ociekający wodą, podszedł do telefonu, wykręcił numer.
– Cześć, Harris. Spotkajmy się.
Robinson nuciła. Nie miała dobrego słuchu, więc nie wychodziło jej to najlepiej. Robiła to jednak zawsze, kiedy była zdenerwowana.
Miała policyjny skaner. Przez całą noc podsłuchiwała rozmowy o ciele znalezionym w mieszkaniu Gagnonów. Nie brzmiało to dobrze.
Wolała nie ryzykować. W pewnych sytuacjach człowiek musi przede wszystkim ratować własną skórę. To właśnie jest jedna z takich sytuacji.
Spakowała się szybko. Do spłuczki przyczepiona była wodoodporna skrzynka zawierająca różne karty kredytowe i sfałszowane dokumenty. Schowała ją do torby. Potem ubrania. Paralizator. Pistolet. Mały notes.
To wszystko.
Dom był wynajęty. Nie miała własnych mebli, nie kupowała nawet serwetek. Im mniej człowiek ma rzeczy, tym mniej ma do stracenia. I mniej dowodów, które można przeciwko niemu wykorzystać.
Pora posprzątać. Wyjęła amoniak i zaczęła wycierać wszystkie odkryte powierzchnie; amoniak bez śladu usuwa odciski palców i tłuste plamy. Po namyśle – przypominając sobie krwawą jatkę urządzoną przez pana Bosu – stwierdziła, że amoniak nie będzie już potrzebny.
Wzięła kanister z benzyną i zaczęła polewać nią podłogę.
Po pięciu minutach stała już pod tylnymi drzwiami z zapałką w ręku.
Chwila wahania. Ukłucie żalu. To miała być jej najlepsza robota. Duże ryzyko, ale kurczę, ile kasy. Piękna, kusząca gotówka. Potem mogłaby wreszcie odpocząć. Oczami duszy widziała już piaszczystą plażę, zimne drinki i przejrzystą błękitną wodę sięgającą po horyzont. Wreszcie, po tylu latach, spokój.
Westchnęła. I zapaliła zapałkę.
Żadnego żalu, żadnego oglądania się za siebie. Bierzesz robotę, starasz się wykonać ją jak najlepiej. Ale zawsze trzeba mieć na względzie przede wszystkim własny interes. A w tej chwili w jej interesie było jak najszybciej się stąd zmyć.
Wyszła, rozejrzała się. Nigdzie żywej duszy.
Podeszła do zaparkowanego kawałek dalej samochodu. Wrzuciła torbę do bagażnika, siadła za kierownicą. Wtedy zauważyła małego białobrązowego szczeniaka skulonego na fotelu pasażera. A w lusterku wstecznym pojawiła się potężna sylwetka.
– Cześć, Colleen – powiedział pan Bosu. – Wyjeżdżasz dokądś?
Catherine nie spała. Siedziała na krześle w swojej dawnej sypialni i patrzyła, jak Nathan, wyczerpany, zasypia wreszcie w rogu jej starego podwójnego łóżka. Ojciec przyjął ją bez słowa sprzeciwu. Przyniósł więcej lamp. Stał w drzwiach, gdy Nathan rzucał się po łóżku i krzyczał ze strachu wywołanego czymś, co widział tylko on. Catherine cicho zanuciła piosenkę, którą ledwo pamiętała, a która przypomniała jej się zaraz po wejściu do rodzinnego domu. Kiedyś śpiewała ją matka. W starych dobrych czasach, jeszcze przed tym, jak Catherine spotkała mężczyznę szukającego zaginionego psa.
Zaśpiewała Nathanowi, a kiedy znów podniosła głowę, ojca już nie było.
Później, o piątej, może szóstej, Nathan się uspokoił, a Catherine zeszła na dół do ojca. Siedział w starym bujanym fotelu i patrzył niewidzącym wzrokiem przed siebie.
Powiedziała mu o Prudence. Nie odezwał się ani słowem. Powiedziała mu o doktorze Rocco i Prudence. O tym, że policja podejrzewa ją o zaaranżowanie śmierci Jimmy’ego, a jej teść zrobi wszystko, by dostać Nathana w swoje ręce.
Kiedy skończyła, wreszcie przerwał milczenie i powiedział:
– Nie rozumiem.
– To James, tato. James Gagnon. Myśli, że zrobiłam krzywdę Jimmy’emu, i postanowił odebrać mi Nathana.
– Przecież mówiłaś, że to policjant zastrzelił Jimmy’ego.
– Bo tak było. Ale James myśli, że to jakoś zaaranżowałam. Że chciałam, by Jimmy rzucił się na mnie z pistoletem, że zmusiłam go, by groził Nathanowi i mnie na oczach policjantów. James oszalał z rozpaczy. Kto wie, co mu chodzi po głowie.
Ojciec zmarszczył brwi.
– I to tak bardzo zmartwiło nianię, że się powiesiła?
Catherine musiała bardzo się starać, by ukryć zniecierpliwienie.
– Nie powiesiła się, została zamordowana. Miała skręcony kark. Mówiłam ci.
– To bez sensu.
– Co jest bez sensu? Że kobieta może zostać zamordowana? Czy że może się to stać w moim domu?
– Nie bądź złośliwa, Catherine.
– Ktoś chce mnie zabić!
– Nie wyciągaj pochopnych wniosków…
– W ogóle mnie nie słuchasz! James chce dostać Nathana. To oczywiste, że zapłacił komuś, by zabił wszystkich, którzy zechcą mi pomóc. Jeśli wkrótce nie oddam mu Nathana, być może będę następna.
– Wydaje mi się, że człowiek tak dobrze wychowany jak sędzia nie zniżałby się do morderstwa – stwierdził jej ojciec z uporem.
Catherine otworzyła usta, ale rzuciwszy okiem na zaciętą twarz ojca, od razu je zamknęła. To nic nie da. On żyje w swoim świecie. Chce wierzyć, że jego dzielnica jest oazą bezpieczeństwa, trzyma się cotygodniowych rytuałów, takich jak czwartkowy poker i niedzielne grille. Nie nadaje się do życia w świecie, w którym dziewczynki mogą być uprowadzane z ulicy, a z człowiekiem, którego boi się najbardziej, śpi się w jednym łóżku. Nie potrafił jej pomóc, kiedy była dzieckiem, tym bardziej nie wie, jak pomóc jej teraz.
Wstała cicho, myśląc ze smutkiem o Bobbym Dodge’u. Mogłaby do niego zadzwonić… Przeszedł ją dreszcz. Lekkie, niespodziewane mrowienie pleców. Nie wiedziała, czemu to przypisać, i poczuła się nieswojo.
Przed oczami stanęła jej jego twarz. Dotykała go, przekonywała i brała górę. I nagle… Spojrzał na nią. Spojrzał i zobaczył jej prawdziwe oblicze. I to wszystko popsuło.
Kobieta taka jak Catherine nie może dopuścić, by ktokolwiek zajrzał do jej duszy.
Otrząsnęła się z zamyślenia.
– Dziękuję, że zgodziłeś się nas przyjąć – powiedziała uprzejmie, z uniesionym podbródkiem. – Jutro poszukam jakiegoś lokum.
– Nie musisz wyjeżdżać – powiedział ojciec zimno.
– Muszę.
Wróciła na górę do syna.
Nathan znów zaczynał się miotać, rzucał głową na boki. Gładziła go po policzku, aż się uspokoił. Potem długo siedziała na piętach przy łóżku, głaszcząc synka po delikatnych brązowych włosach.
– Zawsze będę ci wierzyła – szepnęła. – Kiedy będziesz starszy, będziesz mógł mi mówić wszystko, a ja uwierzę.
Wkrótce potem zaczęły się telefony.
Pierwszy na jej komórkę, o dziewiątej rano. Recepcjonistka doktora Iorfina potwierdziła wizytę umówioną na trzecią po południu. À propos, pan doktor chciałby porozmawiać. Może Catherine przyszłaby wcześniej, na przykład o pierwszej? Nie, nie musi zabierać ze sobą Nathana. Byłoby nawet lepiej, gdyby przyszła sama.
Catherine odłożyła słuchawkę, serce waliło jej w piersi. Ze spotkań sam na sam z lekarzami nigdy nie wynika nic dobrego.
Wciąż dygotała, gdy usłyszała, że na dole dzwoni telefon.
Po pięciu minutach w drzwiach pokoju stanął ojciec. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek widziała go w takim stanie. Był zaszokowany, wręcz zdruzgotany.
– Dzwonił Charlie Pidherny – mruknął.
– Ten prawnik? – Charlie Pidherny był prokuratorem, który prowadził sprawę Catherine. Jakieś dziesięć lat temu przeszedł na emeryturę. Nie przypominała sobie, by kiedykolwiek się z nimi kontaktował.
– Wypuścili go – powiedział ojciec.
– Kogo?
– Umbria. Richarda Umbria.
Dziwne, słyszała to nazwisko, ale jakoś nie mogła skojarzyć gdzie.
– Nie rozumiem – powiedziała, jak jej ojciec przed kilkoma godzinami.
– W sobotę zwolnili go warunkowo. Tyle że Charlie twierdzi, że recydywistów nie wypuszcza się bez stosownego uprzedzenia i nie robi się tego w soboty. To musi być jakiś błąd. Tak, właśnie tak. Jakieś niedopatrzenie.
Catherine wciąż patrzyła na ojca, absolutnie niczego nie rozumiejąc. I wreszcie szok minął, przypomniała sobie to nazwisko i wszystko stało się jasne.
„Hej, skarbie. Zginął mi piesek. Nie pomogłabyś mi go poszukać?”
Wypadła z sypialni. W ostatniej chwili zdążyła dobiec do sedesu. Richard Umbrio, Richard Umbrio. „Przyjaciele mówią mi Rich, a po tym, co dla mnie zrobiłaś, chyba jesteśmy już przyjaciółmi?”
O Boże, wie już, co stało się z Tonym. I co spotkało Prudence.
Nathan, pomyślała, o Boże, Nathan, po czym wymiotowała dopóty, dopóki miała czym. Długo targały nią torsje, a po jej twarzy łzy płynęły.