Clifford D. Simak Stacja tranzytowa

1.

Ustał zgiełk. Dym unosił się jak wstążki szarej mgły nad umęczoną ziemią, nad strzaskanymi płotami i brzoskwiniowym sadem, rozniesionym w drzazgi przez ogień artylerii. Na moment wszystko ucichło, jakby pokój nastał na paru kilometrach kwadratowych pola, gdzie przed chwilą ludzie rzucali się z wrzaskiem jeden na drugiego w szale zapiekłej nienawiści, w ferworze odwiecznych zmagań, by wreszcie paść z wyczerpania.

Zdawało się, że dudniący grzmot w nieskończoność będzie się przewalał aż po granice horyzontu: tryskające w niebo fontanny ziemi, dzikie rżenie koni przemieszane z ochrypłym rykiem mężczyzn, raz po raz ostry, metaliczny świst, a po nim głuchy wybuch, smalące błyski ognia, blask stali i zuchwałość kolorów miotanych wiatrem bitwy.

Wszysto ustało i zaległa cisza.

Lecz tego dnia cisza, przerywana co chwila jękami bólu, wołaniem o wodę i modlitwą o śmierć, nie miała tu prawa wstępu. Jęki, krzyki, wołania ciągnęły się godzinami w promieniach letniego słońca. Później bezładnie porozrzucane kształty znieruchomiały i ucichły, a w powietrzu zaczął unosić się smród dławiący każdego, kto mijał płytkie groby.

Nikt nie zbierze pszenicy, drzewa nie zakwitną wiosną. Na pochyłej ziemi, obok słów nie wypowiedzianych i nie dokonanych czynów, wilgotne szczątki wznosiły krzyk bezsensu niepotrzebnej śmierci.

Dumnie brzmiące nazwy okryła jeszcze większa chwała, ale przez wieki pozostaną już tylko nazwami: Żelazna Brygada, Piąty New Hampshire, Pierwszy Minnesota, Drugi Massachusetts, Szesnasty Maine. Był tam Enoch Wallace.

Wciąż ściskał strzaskany muszkiet w rękach pokrytych pęcherzami. Twarz osmalił mu proch. Na butach zaschło błoto i krew… Nie poległ.

Загрузка...