Porywisty wiatr zawodził w koronach wysokich drzew. Przyćmione światło latarni wydobywało z mroku biel kępy brzóz, rosnącej na skraju niewielkiego urwiska, które opadało kilka metrów w dół; trzeba tu było skręcić w prawo, potem dalej schodzić po zboczu.
Enoch odwrócił się nieznacznie i spojrzał przez ramię. Lucy szła tuż za nim. Uśmiechnęła się i gestem pokazała, że wszystko w porządku. Przekazał jej na migi, że muszą skręcić w prawo i że powinna iść tuż za nim.
„Zresztą to zupełnie niepotrzebne — pomyślał. — Ona zna wzgórze równie dobrze jak ja, a może nawet lepiej ode mnie.”
Skręcił w prawo, podążył skrajem skalnego urwiska i przy wyrwie skierował się w dół. Z lewej strony słychać było bystry strumień, który spadał ze skał zaraz za polem.
Zbocze opadało teraz bardziej stromo, poprowadził więc w poprzek stromizny.
„Dziwne — pomyślał — nawet w ciemności rozpoznaję niektóre naturalne elementy krajobrazu: wykrzywiony biały dąb, który stoi pod niezwykłym kątem ponad ścianą zbocza, niewielki las czerwonych dębów, rosnących na skalnym rumowisku, gdzie nie dotrze do nich żaden drwal, oczko bagna wypełnione witkami bazi, wpasowane zgrabnie w niewielki taras na stromej ścianie.”
Daleko w dole widać było światła w oknach i Enoch skręcił w ich stronę. Spojrzał przez ramię, by upewnić się, czy Lucy podąża za nim.
Doszli do ogrodzenia z drągów i przeczołgali się pod nim. Dalej teren był już bardziej równy.
Gdzieś poniżej zaszczekał w ciemności pies, potem drugi. Przyłączyły się zaraz inne; całe stado zbliżało się, przeczesując zbocze. Przybiegły w tupocie łap, ominęły Enocha i rzuciły się na Lucy — nagle z czujnych strażników przemieniły się w komitet powitalny. Raz po raz któryś wyskakiwał w górę z kłębowiska. Ręce Lucy zajęte były poklepywaniem psich łbów. Jak na zawołanie naraz wszystkie psy rzuciły się przed siebie, dokazując radośnie, zatoczyły koło i przybiegły z powrotem.
W niedużej odległości od ogrodzenia z drągów był ogród warzywny. Enoch ruszył na przełaj, ostrożnie stąpając ścieżką między zagonami. Dotarli na podwórze. Stał przed nimi dom, chylący się ku ziemi, bliski ruinie; jego zarysy skrywała ciemność i tylko okna kuchni jarzyły się ciepłym, miękkim światłem lamp.
Enoch podszedł do drzwi kuchni i zapukał. Usłyszał kroki rozbrzmiewające na posadzce.
Drzwi otworzyły się i w otoczce światła stanęła pani Fisher: wysoka koścista kobieta, ubrana w coś, co bardziej przypominało worek niż suknię. Wpatrywała się w Enocha z wyrazem obawy i odwagi zarazem.
Wreszcie dostrzegła za jego plecami córkę.
— Lucy!
Dziewczyna skoczyła naprzód, wprost w ramiona matki.
Enoch postawił latarnię na ziemi, wsadził karabin pod pachę i przestąpił próg.
Rodzina siedziała przy kolacji wokół wielkiego stołu na środku kuchni. Pośrodku stołu stała ozdobna lampa naftowa.
Hank powstał, a jego trzej synowie i nieznajomy siedzieli na miejscach.
— Więc przyprowadził ją pan do domu — powiedział Hank.
— Odnalazłem ją — rzekł Enoch.
— Dopiero co przyszliśmy do domu. Mieliśmy zamiar znów iść i szukać jej.
— Pamięta pan, co pan powiedział dziś po południu?
— Mówiłem wiele rzeczy.
— Powiedział pan, że we mnie siedzi czart. Jeszcze raz podniesie pan rękę na tę dziewczynę, a ja panu pokaże, jaki to diabeł we mnie siedzi.
— Nie nastraszy mnie pan gadaniem — zaperzył się Hank.
A jednak się bał. Widać to było po wyrazie jego twarzy.
— Nie żartuję — rzekł Enoch.
Obaj stali przez moment naprzeciw siebie, wreszcie Hank usiadł.
— Może zechce pan zjeść z nami kolację?
Enoch pokręcił głową. Spojrzał na nieznajomego.
— Pan jest tym od żeń-szenia? — spytał.
Mężczyzna przytaknął.
— Tak mnie nazywają.
— Chcę z panem porozmawiać. Na dworze.
Claude Lewis wstał.
— Wcale nie musisz iść — powiedział Hank. — On nie może cię zmusić. Niech mówi tutaj.
— Chętnie się przejdę — rzekł Lewis. — Właściwie sam chciałem z tym panem porozmawiać. Pan Enoch Wallace, prawda?
— Tak, to on — potwierdził Hank. — Już pięćdziesiąt lat temu powinna spotkać go śmierć ze starości. A spójrz, jak wygląda.
W nim siedzi czart. Mówię ci, on paktuje z diabłem.
— Zamknij się, Hank — uciszył go Lewis.
Obszedł stół i skierował się do drzwi.
— Dobranoc — rzekł Enoch do pozostałych.
— Proszę pana — powiedziała pani Fisher. — Dziękuję, że odprowadził pan córkę. Hank jej już nie uderzy. Mogę to panu przyrzec. Sama dopilnuję.
Enoch wyszedł i zamknął drzwi. Podniósł latarnię. Lewis już czekał na podwórzu. Enoch zbliżył się do niego.
— Odejdźmy kawałek — powiedział.
Zatrzymali się przy ogrodzie i zwrócili twarzami do siebie.
— Śledził mnie pan — odezwał się Enoch.
Lewis kiwnął głową.
— Pracuje pan dla kogoś, czy może śledził mnie pan ze zwykłej ciekawości?
— Niestety, to pierwsze. Nazywam się Claude Lewis. Właściwie nie mam powodu ukrywać — jestem agentem CIA.
— Nie jestem szpiegiem ani zdrajcą — powiedział Enoch.
— Nikt pana o to nie podejrzewa. Tylko pana obserwujemy.
— Wie pan o cmentarzu?
Lewis potaknął.
— Zabraliście coś z grobu.
— Tak. Z tego pod kamieniem z dziwnymi znakami.
— Gdzie to jest?
— Ma pan na myśli ciało? W Waszyngtonie.
— Nie wolno wam było tego robić — powiedział Enoch gniewnie. — Nawarzyliście piwa. Teraz musi pan ściągnąć ciało z powrotem. Jak najszybciej.
— Upłynie trochę czasu. Przewiozą je samolotem. Zajmie to około dwadziestu czterech godzin.
— Prędzej nie można?
— Może uda mi się trochę szybciej.
— Niech pan się postara. To bardzo ważne.
— Dobrze. Nie wiedziałem…
— Lewis.
— Tak?
— Niech pan nie gra ze mną. Żadnych sztuczek. Niech pan robi, co każę. Usiłujębyć opanowany, bo to jedyne wyjście. Ale jeden pana ruch… — Złapał Lewisa za koszulę. — Rozumiesz, Lewis?
Lewis stał w bezruchu. Nie próbował się uwolnić.
— Tak — powiedział. — Rozumiem.
— Dlaczego pan to zrobił, do cholery?!
— Taka moja robota.
— Robota, akurat. Śledziliście mnie, w porządku. Ale dlaczego splądrowaliście grób?
Puścił Lewisa.
— W tym grobie. Co to było? — spytał Lewis.
— To nie pański śmierdzący interes — odparł Enoch. — Ma pan sprowadzić ciało. Jest pan pewien, że się uda? Nic nie stoi na przeszkodzie?
Lewis potrząsnął głową.
— Absolutnie nic. Zadzwonię, jak tylko dotrę do telefonu.
Powiem im, że to rozkaz.
— To wszystko — rzekł Enoch. — Zwrócenie ciała będzie najważniejszą rzeczą, jaką pan w życiu dokona. Niech pan o tym nie zapomina. To dotyczy wszystkich na Ziemi. Pana, mnie — wszystkich. Jak się nie uda, odpowie mi pan za to.
— Tym karabinem?
— Może — powiedział Enoch. — Niech pan nie próbuje mnie zwodzić. Nie żartuję; jeśli będzie trzeba, nie zawaham się.
W tej sytuacji zabiję każdego, absolutnie każdego.
— Wallace, może mi pan powiedzieć, o co tu chodzi?
— Nie — odparł Enoch.
Podniósł latarnię.
— Idzie pan do domu?
Enoch kiwnął głową.
— Zdaje się, że nie przeszkadza panu, że pana obserwujemy.
— Nie — powiedział Enoch. — Przeszkadza mi tylko, że się wtrącacie. Oddajcie ciało i możecie mnie dalej śledzić, jeśli chcecie. Tylko nie naciskajcie. Nie pakujcie się w nie swoje sprawy. Trzymajcie łapy przy sobie.
— Ale przecież… dobry Boże, człowieku, tu się coś dzieje.
Może mi pan chyba coś powiedzieć…
Enoch zawahał się.
— Tylko ogólnie. O co chodzi? — naciskał Lewis. — Żadnych szczegółów, po prostu…
— Niech pan sprowadzi ciało — powiedział Enoch powoli. — Może jeszcze porozmawiamy.
— Zwrócę je — przyrzekł Lewis.
— Jeżeli nie — zagroził Enoch — to tak, jakby pan już nie żył.
Odwrócił się i przez ogród podążył w górę zbocza.
Lewis stał długo na podwórzu i patrzył jak latarnia, kołysząc się, niknie w oddali.