Enoch spotkał listonosza w połowie drogi do stacji. Stary grat pędził podskakując na porośniętych trawą wybojach, roztrącając wybujałe gałęzie krzewów.
Ujrzawszy Enocha, Wins zaczął hamować, wreszcie stanął i czekał w samochodzie.
— Robisz objazd czy zmieniłeś trasę? — spytał Enoch zbliżając się.
— Nie czekałeś przy skrzynce, a musiałem się z tobą zobaczyć.
— Jakaś ważna przesyłka?
— Nie, nie chodzi o pocztę. Chodzi o starego Hanka Fishera.
Jest teraz w Millville, zamawia kolejkę za kolejką w knajpie „U Eddiego” i gardłuje na lewo i prawo.
— Stawianie wszystkim nie leży w naturze Hanka.
— Rozpowiada wszem i wobec, jak to chciałeś uprowadzić Lucy.
— Nie uprowadziłem jej — powiedział Enoch. — Hank rzucił się na nią z batem, więc ukryłem ją do czasu, aż mu przeszło.
— Nie powinieneś był tego robić, Enochu.
— Być może. Ale Hank był gotów zbić ją na kwaśne jabłko.
Dostało się jej zresztą raz czy dwa.
— Hank chce ci narobić kłopotu.
— Groził, że to zrobi.
— Mówi, że najpierw porwałeś dziewczynę, potem strach cię obleciał, więc ją odprowadziłeś. Opowiada, jak to ukryłeś ją w domu, a on chciał się tam dostać i nie mógł. Mówi, że jakiś dziwny ten twój dom. Ponoć siekiera mu pękła od uderzenia w okno.
— Nic w tym dziwnego. Hank po prostu ma bujną wyobraźnię.
— Dobrze, ale to nie wszystko. Żaden z nich w biały dzień i przy zdrowych zmysłach nie zacznie rozróby. Ale w nocy po pijanemu stracą resztki rozsądku. Jest kilku takich, którzy mogą się wybrać do ciebie.
— Hank pewnie im mówił, że siedzi we mnie czart.
— Żeby tylko to — westchnął Wins. — Chwilę słuchałem, nim ruszyłem w drogę. — Sięgnął do torby i wygrzebał plik gazet; wręczył je Enochowi. — Enochu, muszę ci coś powiedzieć. Może o tym nie wiesz. Łatwo jest nastawić ludzi przeciw tobie — bo tak żyjesz i w ogóle. Jesteś dziwny. Nie, nie chcę przez to powiedzieć, że coś jest z tobą nie w porządku — znam cię przecież i wiem — ale ludzie, którzy cię nie znają, łatwo uwierzą we wszystko. Nie ruszali cię dotychczas, bo nie dawałeś im żadnego powodu. Ale gdy Hank podburzy ich swoim gadaniem…
Nie dokończył.
— Masz na myśli pospolite ruszenie — dopowiedział Enoch.
Wins skinął głową w milczeniu.
— Dziękuję — rzekł Enoch. — Jestem ci wdzięczny za ostrzeżenie.
— Czy to prawda, że do twojego domu nie można się dostać?
— spytał listonosz.
— Właściwie tak. Nie włamią się do domu ani go nie spalą.
Nie mogą nic zrobić.
— W takim razie na twoim miejscu nie ruszałbym się z domu dziś wieczór. Siedziałbym w środku i nie wystawiał nosa.
— Chyba tak zrobię. Zdaje się, że to niezły pomysł.
— To tyle — powiedział Wins. — Chyba nic więcej nie mam.
Pomyślałem sobie: lepiej, żebyś wiedział. Chyba będę musiał przebić się do drogi na wstecznym. Nie ma jak wykręcić.
— Jedź pod dom. Tam zawrócisz.
— Droga niedaleko — odrzekł Wins. — Dam sobie radę.
Samochód powoli odjeżdżał w tył.
Enoch patrzył za nim.
Podniósł rękę w geście pozdrowienia, gdy samochód miał zniknąć za zakrętem. Wins pomachał w odpowiedzi i za chwilę pojazd został połknięty przez gęstwinę obrastającą drogę z obu stron.
Enoch odwrócił się powoli i ruszył do stacji.
„Motłoch — myślał. — Dobry Boże, motłoch! Zgraja miotająca się z wrzaskiem wokół stacji, dobijająca się do drzwi i okien w huku wystrzałów przekreśli ostatnią nikłą szansę tego — jeśli była jeszcze jakaś szansa — że Galaktyka Centralna odstąpi od zamiaru porzucenia stacji. Taka demonstracja dostarczy mocnego argumentu zwolennikom zaniechania ekspansji w głąb spiralnego ramienia. Dlaczego tak wiele spraw musiało zbiec się w czasie? Całymi latami nic się nie działo, a teraz wszystko wali się w ciągu kilku godzin. Jakby okoliczności sprzysięgły się przeciwko mnie. Jeżeli nadciągnie motłoch, nie tylko los stacji zostanie przypieczętowany, ale również ja nie będę miał innego wyboru, jak tylko przyjąć ofertę stanowiska zawiadowcy innej stacji. Wbrew własnej woli zostanę pozbawiony możliwości zostania na Ziemi.”
Nagle zdrętwiał; uświadomił sobie, że całkiem prawdopodobne było wycofanie oferty przeniesienia go do innej stacji. Obecność motłochu pałającego żądzą krwi obciążyłaby zarzutem barbarzyństwa cały rodzaj ludzki bez wyjątku, więc także i jego samego. Zastanawiał się, czy nie powinien zejść nad strumień i spotkać się znów z Lewisem. Można było przecież poczynić jakieś kroki, by zapobiec rozruchom. Zdawał sobie jednak sprawę, że w takim przypadku winien będzie jakieś wyjaśnienie, a obawiał się wyjawiać zbyt wiele. Poza tym być może nikt mu nie zagrażał. Miał nadzieję, że nikt nie potraktuje poważnie słów Hanka Fishera i cała sprawa spali na panewce.
Postanowił zostać na jakiś czas w stacji.
„Może żaden podróżny nie zjawi się podczas napadu motłochu — myślał — jeśli taki nastąpi — i cały incydent ujdzie uwagi Galaktyki. Przy odrobinie szczęścia może się uda. Zwykle po złej passie przychodzi dobra. Ostatnie kilka dni nie należało do szczęśliwych.”
Doszedł do przekrzywionej furtki, przez którą wchodziło się na podwórze, i zatrzymał się, by popatrzeć na dom; z jakiegoś niepojętego powodu próbował zobaczyć go takim, jakim znał z dzieciństwa.
Dom stał jak zawsze, niezmienny, z jednym wszakże wyjątkiem: dawniej miał koronkowe firanki w każdym oknie. Podwórze wokół zarosło z biegiem lat: kępa bzu z każdą wiosną rozkrzaczała się w splątany i wybujały gąszcz, wiązy posadzone ręką ojca Enocha zmieniły się z dwumetrowych wiotkich patyków w ogromne drzewa, krzak herbacianej róży przy rogu domu padł ofiarą dawno zapomnianej zimy, znikły kwietniki i mały ogród ziół przy furtce, zarośnięty teraz nie koszoną trawą. Z kamiennego muru po obu stronach furtki zostały jedynie garbate wybrzuszenia. Napór stuletnich mrozów, żywotność pnączy i traw oraz długie lata zaniedbywania dopełniły dzieła zniszczenia i za następne sto lat nie będzie już śladu wybrzuszeń. Dalej, na zboczu, gdzie erozja zrobiła swoje, na niektórych odcinkach nie pozostało już śladu muru.
Wszystko się zmieniło, a on dopiero teraz zwrócił na to uwagę. Dlaczego dopiero teraz? Czy dlatego, że być może powróci na Ziemię? — on, który nigdy nie wyrzekł się ziemi, słońca i powietrza, nigdy nie opuścił ich, lecz dłużej niż innym ludziom dane mu było spacerować nie po jednej planecie, ale po wielu, hen, daleko wśród gwiazd.
Stał w słońcu późnego lata i dygotał na chłodnym wietrze, który zdawał się docierać z nieznanego wymiaru. Po raz pierwszy rozmyślał (pierwszy raz został zmuszony do zastanowienia się nad tym), kim właściwie był. Nawiedzonym, który musiał pędzić życie, nie będąc ani istotą z gwiazd, ani człowiekiem, usiłującym pozostać lojalnym zarówno wobec ludzkości, jak i Galaktyki, otoczonym cieniami dawnych czasów, które będą towarzyszyć mu w czasie i przestrzeni bez względu na jego wybór, na Ziemi i w gwiazdach? Kulturowym mieszańcem, niezdolnym zrozumieć ani Ziemi, ani gwiazd, ich dłużnikiem, nie spłacającym swoich długów? Bezdomną, zabłąkaną istotą, która nie odróżnia dobra od zła, gdyż poznała tyle różnych (przy tym logicznych) punktów widzenia na to, co jest dobrem, a co złem?
Wspiął się na wzgórze górujące nad strumieniem. Czuł się przepełniony ciepłym blaskiem odzyskanego człowieczeństwa — znów należał do ludzkości, złączony był z ludźmi sekretnym planem niby w chłopięcej zabawie. Ale czy można go było nazwać człowiekiem? A jeśli tak, jeśli starałby się o to, co stanie się z jego stuletnią lojalnością wobec Galaktyki Centralnej? Czy rzeczywiście pragnął być człowiekiem?
Wolno minął furtkę; w głowie wciąż kłębiły się pytania — wielki, nie kończący się natłok pytań bez odpowiedzi. Nie, nie narzekał na brak odpowiedzi, lecz na ich nadmiar.
Może Mary, David i pozostali wpadną wieczorem go odwiedzić; mogliby wtedy wspólnie wszystko rozważyć…
I nagle przypomniał sobie.
Nie przyjdą. Ani Mary, ani David, ani pozostali. Przez długie lata odwiedzali go, a teraz już nigdy nie przyjdą do niego; prysł czar, rozwiały się złudzenia, został sam.
Był samotny i pozostał samotny — z goryczą w sercu przyznał to. Wszystko było iluzją, nigdy nie istniało. Latami oszukiwał samego siebie; z wielkim zapałem, z ochotą zaludnił na niby ów kącik obok kominka tworami wyobraźni. Za pomocą obcej techniki, powodowany samotnością i tęsknotą za ludźmi, powołał je do istnienia — były realne dla wszystkich zmysłów z wyjątkiem nieomylnego dotyku.
Zawiódł go przy tym elementarny zmysł przyzwoitości.
Półstworzenia. Biedne, żałosne półistoty ni to z tego świata, ni to zjawy. Zbyt ludzkie w świecie zjaw, zbyt ulotne w świecie ludzi.
„Mary, gdybym tylko wiedział — gdybym wiedział, nigdy bym nie spróbował. Wybrałbym samotność.”
Nie był już w stanie tego naprawić. Już nic nie mógł zrobić.
„Co się ze mną dzieje?
Co się ze mną dzieje?”
Nie potrafił już jasno myśleć. Postanowił, że zostanie w stacji, by uniknąć spotkania z rozwydrzoną tłuszczą, która miała nadciągnąć. Zaraz jednak przypomniał sobie, iż przecież nie mógł zostać w środku, bo Lewis już wkrótce miał dostarczyć ciało Mglistego.
„Jeżeli pijana zgraja przybędzie w tym samym czasie co Lewis z ciałem — skutki będą nieobliczalne” — pomyślał.
Przystanął niezdecydowany.
Gdyby zawiadomił Lewisa o niebezpieczeństwie, ten mógłby nie przywieźć ciała, a przed upływem nocy Mglisty musiał spocząć w grobie.
Postanowił zaryzykować.
„Może motłoch się nie pojawi. A jeżeli nawet — musi istnieć jakieś wyjście z sytuacji.”
Przyrzekł sobie, że coś wymyśli.
Musiał coś wymyślić.