Przy źródle czekał facet od żeń-szenia.
Enoch zauważył go z dość dużej odległości i w gwałtownym przypływie gniewu zadał sobie pytanie: „Czy on czasem nie czeka, by mi powiedzieć, że nie może zwrócić ciała Mglistego, bo coś tam wynikło, natrafił na nieprzewidziane trudności”.
Przypomniał sobie, jak poprzedniej nocy groził, że zabije każdego, kto będzie utrudniał przekazanie zwłok.
„Być może nie postąpiłem najrozsądniej” — pomyślał.
Nie miał pewności, czy istotnie zdolny był zabić człowieka — choć przecież nie pierwszy raz człowiek mógł zginąć z jego ręki. Lecz to było dawno i wówczas zabić znaczyło pozostać przy życiu.
Zamknął na chwilę oczy i po raz kolejny ujrzał stok wzgórza poniżej, na którym długie szeregi mężczyzn przedzierały się przez dymne zasłony. Wiedział, że ci ludzie wspinają się w jednym celu: by zabić jego i innych tkwiących na szczycie.
Nie było to ani pierwsze, ani ostatnie tego rodzaju przeżycie, lecz treść wszystkich lat zabijania skupiła się w jednym wspomnieniu — długiej i strasznej chwili, gdy patrzył na szeregi sylwetek ludzi wytrwale szturmujących wzgórze, by zabić właśnie jego.
Wówczas to właśnie pojął szaleństwo wojny, pusty gest, który z czasem straci wszelkie znaczenie, bezsensowny gniew stale podsycany, choć jego przyczyna dawno poszła w zapomnienie. Rażący brak logiki w mniemaniu, że jeden człowiek przez swą śmierć lub niedolę potwierdza pewną rację albo broni jakichś zasad.
„W pewnym punkcie swej długiej historii — rozmyślał Enoch — ludzkość przyjęła szaleństwo za zasadę postępowania, która przetrwała do dziś; gotowa jest zniszczyć samą siebie lub przynajmniej cały swój materialny i duchowy dorobek zdobyty przez wieki niełatwego rozwoju.”
Lewis siedział na pniu zwalonego drzewa; na widok zbliżającego się Enocha wstał.
— Czekałem na pana — powiedział.
Enoch przeskoczył strumień.
— Ciało zostanie dostarczone przed wieczorem — poinformował Lewis. — Waszyngton prześle je samolotem do Madison i stamtąd ciężarówką.
Enoch skinął głową.
— Miło słyszeć.
— Oni nalegali, żebym cię spytał raz jeszcze. Te zwłoki — co to właściwie jest?
— Powiedziałem panu wczoraj, że nie mogę nic powiedzieć.
Bardzo żałuję. Latami rozmyślałem nad sposobem przekazania wszystkiego, ale to niemożliwe.
— Ciało pochodzi spoza Ziemi — rzekł Lewis. — Jesteśmy tego pewni.
— Tak myślicie? — powiedział Enoch.
— I dom — dodał Lewis — też nie jest zwyczajny.
— Dom postawił mój ojciec — uciął Enoch.
— Ale coś go odmieniło. Nie takim go zbudował.
— Wszystko zmienia się z biegiem lat.
— Ale pan się nie zmienia.
Enoch uśmiechnął się.
— Nie może pan tego znieść, co? Uważa pan, że to nieprzyzwoite.
Lewis potrząsnął głową.
— Nie, tak nie myślę. W ogóle trudno mi cokolwiek powiedzieć. Obserwuję pana od dłuższego czasu i akceptuję pańską osobę. Naturalnie, nie rozumiem, jaką pan odgrywa rolę, ale w pełni akceptuję. Czasem myślę, że chyba zwariowałem, potem mi przechodzi. Nie chciałem się panu naprzykrzać. Starałem się zostawić wszystko tak, jak było. I cieszę się z tego, teraz gdy już pana znam. A jednak źle się dzieje. Zachowujemy się jak wrogowie, jak dwa psy, a tak być nie powinno. Sądzę, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Coś ma się stać, a ja nie chcę w żaden sposób temu przeszkodzić.
— Już pan przeszkodził — powiedział Enoch. — Zabrał pan ciało; nie można było zrobić nic gorszego. Gdyby nawet pan usiadł i zaczął zastanawiać się, jaką tu szkodę mi wyrządzić, żaden pomysł nie byłby podlejszy. Nie tylko wobec mnie. Wcale nie chodzi o mnie. Skrzywdził pan całą ludzkość.
— Nie rozumiem — rzekł Lewis. — Przykro mi, ale nic z tego nie rozumiem. Tam był napis, na kamieniu…
— To moja wina — przyznał Enoch. — Nie powinienem był kłaść tego kamienia. Ale wtedy wydawało mi się, że tak trzeba.
Nie myślałem, że ktoś przyjdzie węszyć i…
— To był pański przyjaciel?
— Przyjaciel? Ach, ma pan na myśli ciało. Właściwie nie. Nie ta konkretna osoba.
— Żałuję, że tak się stało — powiedział Lewis.
— Żal nic tu nie pomoże.
— A może da się jeszcze coś zrobić? Oprócz, oczywiście, przywiezienia ciała?
— Tak, jest coś do zrobienia — odrzekł Enoch. — Niewykluczone, że będę potrzebował pomocy.
— Niech pan mówi — powiedział Lewis. — Jeśli to wykonalne…
— Przydałaby się ciężarówka — powiedział Enoch. — Żeby wywieźć parę rzeczy. Dokumentację i podobne sprawy. To dość pilne.
— Załatwione. Będzie czekała. Z ludźmi, którzy pomogą ją panu załadować.
— Może zechcę porozmawiać z jakimś autorytetem. Wysokim autorytetem. Prezydent. Sekretarz stanu. Może sekretarz ONZ-tu. Jeszcze nie wiem. Muszę się zastanowić. Chodzi mi nie tylko o umożliwienie rozmowy, lecz także o jakąś gwarancję, że wysłuchają tego, co będę chciał im powiedzieć.
— Postaram się o przenośny sprzęt krótkofalowy — powiedział Lewis. — Będzie czekał w pogotowiu.
— I o kogoś, kto mnie wysłucha?
— Tak jest. Kogo tylko pan zechce.
— Jeszcze jedno…
— Tak?
— Może nie będę potrzebował niczego. Ani ciężarówki, ani całej reszty. Może przyjdzie mi zostawić wszystko po staremu.
Jeżeli tak się stanie, czy pan i inni w to zamieszani będziecie potrafili zapomnieć, że o cokolwiek prosiłem?
— Myślę, że tak — odrzekł Lewis. — Ale dalej będę prowadził obserwację.
— To mi nawet na rękę — wyznał Enoch. — Kiedyś mogę potrzebować pomocy. Ale już żadnych ingerencji.
— Czy nic więcej nie możemy dla pana zrobić?
Enoch potrząsnął głową.
— Dalej muszę radzić sobie sam.
Zorientował się, że powiedział chyba już zbyt wiele. W końcu, czy mógł ufać temu człowiekowi? Dlaczego miałby ufać komukolwiek?
Jeśli jednak zdecyduje się porzucić Galaktykę Centralną i powierzyć Ziemi swój los, będzie prawdopodobnie potrzebować pomocy. Ci z Galaktyki mogliby mieć jakieś zastrzeżenia co do jego zapisków i nieziemskich pamiątek. Jeśli postanowi zatrzymać je, pewnie będzie zmuszony działać w pośpiechu.
Czy naprawdę chciał porzucić Galaktykę Centralną? Byłby zdolny wyrzec się jej? Czy odrzuciłby stanowisko zawiadowcy innej stacji na innej planecie? Gdy przyjdzie czas decyzji, czy zdobędzie się na zerwanie więzi z innymi światami, z tajemnicami gwiazd?
Uczynił już pierwszy krok. Tutaj w ciągu ostatnich kilku minut bez głębszego zastanowienia — jakby już podjął decyzję — omówił warunki swojego zwrotu w stronę Ziemi.
Stał rozmyślając, zaskoczony własnym postępowaniem.
— Ktoś będzie tu czekał — powiedział Lewis. — Tu, przy tym strumieniu. Ja albo człowiek, z którym będę w kontakcie.
Enoch kiwnął głową w zamyśleniu.
— Codziennie w czasie pańskich porannych spacerów ktoś będzie spotykał się z panem — ciągnął Lewis. — Albo może pan przyjść tu do nas, kiedy tylko pan zechce.
„Ale konspiracja — pomyślał Enoch. — Jakby zgraja dzieciaków bawiła się w złodziei i policjantów.”
— Muszę już iść — powiedział. — Zaraz przyjedzie poczta.
Wins nie będzie wiedział, co się ze mną stało.
Ruszył w stronę szczytu.
— Do zobaczenia — rzucił Lewis.
— Do zobaczenia — odparł Enoch.
Zaskoczony, poczuł, że napełnia go otucha; jak gdyby nagle wszystko obróciło się na lepsze, dawno spisane na straty — odnalazło się.