„Nie przestawałeś tego odczuwać — mówił do siebie w myślach Enoch podczas wędrówki przez las. — Nie było chwili, byś nie zdawał sobie sprawy z obecności tego. To było coś, co chciałeś przytulić do siebie i zatrzymać na zawsze, a nawet gdyby odeszło — z pewnością byś tego nigdy nie zapomniał.”
To było coś nie do opisania: miłość matki, duma ojca, adoracja ukochanej, bliskość przyjaciela — tym wszystkim i czymś więcej. Sprawiało, że największa dal zdawała się bliska, a złożoność zmieniała się w prostotę; przepędzało cały strach i troski, choć jednak tkwił w tym pewien głęboki smutek: uczucie, że już nigdy w życiu nie przyjdzie taka chwila jak ta, że zaraz owa chwila przepadnie na zawsze i nigdy nie powróci.
Ale nie tak się stało. Chwila rozkwitała, by wciąż trwać.
Lucy szła między nimi, przyciskając do piersi torbę z ukrytym Talizmanem. Przyciskała ją obiema rękami i Enoch, patrząc na nią, otoczoną miękkim blaskiem poświaty, nie mógł powstrzymać się od tego, by nie widzieć w niej małej dziewczynki, tulącej do piersi swojego ukochanego kotka.
— Przez całe stulecie — zaczął Ulisses — a może przez wiele stuleci, albo i nigdy, nie świecił tak wspaniale. Nie pamiętam czegoś podobnego. Jest cudowny, prawda?
— Tak — przyznał Enoch. — Jest cudowny.
— Teraz znów zjednoczymy się. Znowu będziemy odczuwali. Staniemy się jednym narodem.
— A ta istota, która go miała…
— Niezwykle przebiegła — stwierdził Ulisses. — Chodziło o okup.
— Więc Talizman został wykradziony.
— Nie znamy wszystkich okoliczności. Oczywiście dowiemy się wszystkiego.
Przedzierali się dalej przez las w milczeniu. Na wschodzie pomiędzy wierzchołkami drzew niebo jaśniało blaskiem, który zapowiadał wzejście księżyca.
— Jednego nie pojmuję — rzekł Enoch.
— Pytaj śmiało — zachęcił Ulisses.
— Jak ta istota mogła go nosić i nie odczuwać… nie czuć się złączona? W przeciwnym razie nie popełniłaby kradzieży.
— Raz na wiele miliardów trafia się ktoś, kto… jak to nazywacie? Powiedzmy: umie się dostroić. Ani w twoim, ani w moim przypadku Talizman nie zareagowałby. Moglibyśmy trzymać go w rękach nie wiadomo ile i nic by się nie stało. Ale ta jedyna istota wśród miliardów — wystarczy, że dotknie go palcem, i Talizman ożywa. Chodzi o pewną wrażliwość — nie wiem, jak to wyrazić — która rzuca most pomiędzy tym dziwnym urządzeniem a siłą duchową. Rozumiesz, to nie maszyna jako taka dociera do siły duchowej i ją przekazuje, ale umysł żywej istoty. To on z pomocą mechanizmu łączy nas z tą siłą.
Maszyna, mechanizm, zwykłe narzędzie — dojrzalszy technologicznie brat młotka, dłuta, motyki, a jednak tak dalece różny od nich jak ludzki mózg w porównaniu z pierwszym aminokwasem, który powstał na Ziemi we wczesnej młodości planety. Chciałoby się powiedzieć: oto kres rozwoju narzędzi, szczyt pomysłowości wszystkich umysłów. Ale czy można tak twierdzić? Być może granica wcale nie istnieje; może nigdy nie nadejdzie taki czas, gdy jakaś istota lub grupa istot zatrzyma się w pewnym punkcie i powie: Oto kres rozwoju, nie ma sensu dalej próbować. Przecież każdy postęp otwiera, jako efekt uboczny, wiele nowych możliwości, otwiera tyle dróg, że z każdym krokiem odkrywa się coraz więcej niezbadanych ścieżek. I tak bez końca.
Dotarli do skraju pola i szli dalej na przełaj w kierunku stacji. Od strony wzniesienia dobiegł odgłos biegnących stóp.
— Enoch! — ktoś krzyknął w ciemności. — Enochu, czy to ty?
Enoch rozpoznał głos.
— Tak, Winslowe. Co się stało?
Listonosz wynurzył się z mroku i stanął, zdyszany, na skraju blasku.
— Enochu, zbliżają się! Jadą kilkoma samochodami. Ale trochę im przeszkodziłem. Tam, gdzie z drogi skręca się do ciebie — wiesz — sypnąłem kilo gwoździ dekarskich w koleiny. To ich na chwilę powstrzyma.
— Gwoździe dekarskie? — spytał Ulisses.
— Ściga mnie motłoch. Gwoździe… — zaczął wyjaśniać Enoch.
— Ach, rozumiem — powiedział Ulisses. — Żeby przedziurawić opony.
Winslowe zbliżył się o krok. Blask Talizmanu przykuł jego uwagę.
— To Lucy Fisher, prawda?
— Tak, to ona — rzekł Enoch.
— Właśnie przed chwilą jej stary przyleciał do miasta z wrzaskiem, że znowu zniknęła. Do tej pory wszystko było w porządku, uspokoiło się, ale stary Hank znowu ich podburzył. Poszedłem więc do sklepu żelaznego i wziąłem te gwoździe dekarskie, żeby je rozrzucić na drodze.
— Jaki motłocb? — spytał Ulisses. — Nie rozu…
— Facet od żeń-szenia jest koło domu — przerwał mu Winslowe, który aż się palił, żeby przekazać informacje. — Czeka na ciebie. Ma ciężarówkę.
— To Lewis z ciałem Mglistego — rzekł Enoch.
— Jest trochę niespokojny — ciągnął Winslowe. — Powiedział, że miałeś na niego czekać.
— Może nie powinniśmy tak tutaj stać — wtrącił Ulisses. — Mój sterany rozum podpowiada mi, że komplikuje się naraz wiele spraw.
— Powiedz mi — wrzasnął listonosz — co tu się właściwie dzieje?! Co tam Lucy trzyma i kto to jest ten gość koło ciebie?
— Później — odrzekł Enoch. — Później ci powiem. Teraz nie ma czasu.
— Ale Enochu, zbliża się ta zgraja.
— Zajmę się nimi, kiedy będę musiał. W tej chwili są ważniejsze sprawy.
Pobiegli całą czwórką w górę zbocza, przedzierając się przez wysokie po pas zarośla. Przed nim ciemna bryła stacji górowała na tle nieba.
— Oni są przy zakręcie — wysapał Winslowe. — Te światła, widziałeś? To były reflektory samochodu.
Dotarli na podwórze i popędzili w stronę domu. Czarny kształt wielkiej ciężarówki zamigotał w poświacie rzucanej przez Talizman. Z mroku wyłoniła się postać, która spiesznie podążyła w ich stronę.
— Czy to pan, Wallace?
— Tak — odpowiedział Enoch. — Przepraszam, że musiał pan czekać.
— Zaniepokoiłem się trochę — rzekł Lewis — gdy zobaczyłem, że pana nie ma.
— Nieprzewidziane okoliczności — wyjaśnił Enoch. — Trzeba było zająć się pewną sprawą.
— Czy ciało czcigodnego — wtrącił się Ulisses — jest w samochodzie?
Lewis przytaknął.
— Jestem szczęśliwy, że możemy to naprawić.
— Będziemy musieli zanieść je do sadu — powiedział Enoch.
— Nie da rady wjechać tam ciężarówką.
— Wówczas ty go niosłeś — rzekł Ulisses.
Enoch skinął głową.
— Przyjacielu — zaczął przybysz z gwiazd — czy pozwolisz, że tym razem mnie wolno będzie dostąpić tego zaszczytu?
— Ależ tak, oczywiście — odparł Enoch. — Myślę, że on byłby z tego zadowolony.
Na usta cisnęły mu się słowa, lecz powstrzymał się, gdyż zabrzmiałyby nieodpowiednio. Pragnął wyrazić podziękowanie za zwolnienie go z obowiązku pełnego zadośćuczynienia, za gest uwalniający go od dopełnienia litery prawa.
Winslowe u jego boku powiedział:
— Nadchodzą. Słyszę ich.
Nie mylił się.
Od gościńca dochodził miękki odgłos kroków, niespieszne szuranie w pyle drogi — wyzywające, powolne stąpanie potwora pewnego swojej zdobyczy.
Enoch obrócił się i uniósł karabin, mierząc w stronę dobiegających z ciemności kroków.
Za nim Ulisses powiedział cicho:
— Może będzie lepiej, jeśli złożymy go w grobie w pełnym blasku naszego odzyskanego Talizmanu.
— Ona cię nie słyszy — powiedział Enoch. — Pamiętaj, że jest głucha. Musisz jej pokazać.
Nie dokończył, ponieważ niespodziewanie dookoła rozlała się jasność.
Enoch zdusił krzyk, obracając głowę w kierunku grupki przy samochodzie. Torba, w której spoczywał Talizman, leżała u stóp Lucy; dziewczyna z dumą trzymała wysoko roziskrzoną jasność, by ta ogarnęła podwórze, wiekowy dom i rozlała się dalej, na pole.
Zapanowała cisza. Jakby cały świat wstrzymał oddech i stanął, czekając zewu, który nie zabrzmiał i nigdy nie zabrzmi, ale zawsze będzie oczekiwany.
Wraz z ciszą nastało przemożne poczucie bezpieczeństwa — spokój odczuwany w każdym zakamarku jestestwa. Nie było w tym nic sztucznego, narzuconego. Pokój zapanował prawdziwie, jak spokój ducha, który przychodzi wraz z ciszą zachodu po długim upalnym dniu. Odczuwany duszą i ciałem. Miało się wrażenie, że zapanował nie tylko w pobliżu stacji, lecz rozszedł się we wszystkich kierunkach po najdalszy kres nieskończoności, a jego głębia pozwoli mu trwać dotąd, aż wieczność wyda ostatnie tchnienie.
Enoch przypomniał sobie o zbliżających się ludziach i zwrócił twarz w ich stronę. Stali na skraju blasku szarą, stłoczoną grupą jak wilki podkradające się pod granicę pomiędzy mrokiem a nikłą łuną obozowego ogniska.
Patrzył, jak wycofują się w ciemność, z której przyszli, w pyle drogi.
Jeden z nich odwrócił się i pomknął w dół wzgórza w stronę lasu, wyjąc w szalonym strachu niby przerażony pies.
— To Hank — powiedział Winslowe. — To Hank biegnie.
— Przykro mi, że go wystraszyliśmy — rzekł Enoch z powagą. — Żaden człowiek nie powinien się tego bać.
— On się boi samego siebie — stwierdził listonosz. — Strach jest w nim.
„To prawda — pomyślał Enoch. — Taki już jest Człowiek — i zawsze taki był. Nosi w sobie strach. Zawsze boi się najbardziej siebie samego.”