Enoch odwrócił się od pojemnika i podniósł klocek. Z klocka wyciekła jakaś ciecz i teraz błyszczała na podłodze.
Zaniósł klocek do okna, by mu się przyjrzeć. Drewno było czarne, ciężkie, w jednym rogu miało pozostałość kory. Odcięto je piłą i ociosano, aby mogło zmieścić się w pojemniku, gdzie odpoczywał teraz Thubańczyk.
Enoch przypomniał sobie artykuł w gazecie z poprzedniego dnia, a może sprzed dwóch dni, w którym jakiś naukowiec dowodził, że inteligencja w środowisku płynnym może rozwinąć się tylko do pewnego stopnia. Uczony mylił się. Mieszkańcy Thubana osiągnęli wysoki stopień inteligencji. Istniały też inne płynne światy, należące do galaktycznej wspólnoty. Ludzkość musi się wiele nauczyć, ale również wiele oduczyć, jeśli kiedykolwiek zamierza zgłębić tajniki kultury galaktycznej.
Na przykład nieprzekraczalna prędkość światła.
Gdyby rzeczywiście pokonywanie przestrzeni z większą prędkością niż prędkość światła było niemożliwe, nie istniałby system galaktycznej komunikacji. Nie wolno jednak ganić Człowieka za to, że uznał prędkość światła za nieprzekraczalną. Człowiek, czy ktokolwiek inny, może polegać wyłącznie na obserwacjach, które dostarczają danych do twierdzeń. Ponieważ ziemska nauka nie odkryła dotąd niczego, co poruszałoby się szybciej od światła, musiała więc konsekwentnie przyjąć założenie, że nic nie jest w stanie tej prędkości przekroczyć. Ale pozostaje to jedynie założeniem.
Układy impulsów przenosiły istoty od gwiazdy do gwiazdy błyskawicznie, bez względu na odległość. Enoch stał i rozmyślał nad tym. Przyznał wreszcie, że trudno w to uwierzyć.
Istota pływająca w zbiorniku przed chwilą znajdowała się w innym zbiorniku, na innej stacji; materializator odtworzył cały układ — nie tylko ciało, lecz swoistą siłę witalną, która pobudzała tę istotę do życia. Potem układ impulsów przemierzył w jednej chwili kosmos, po czym przejął go system odbiorczy stacji Enocha, gdzie według wzoru odtworzono ciało, umysł, pamięć i powołano do życia istotę, która tak naprawdę spoczywała martwa w miejscu odległym o wiele lat świetlnych. W zbiorniku nowe ciało, umysł, pamięć i życie natychmiast przybrały pożądany kształt — tworzyły nowe istnienie, takie samo jak poprzednie; została zachowana tożsamość i świadomość (bieg myśli prawie nieprzerwany) — ta sama istota, jakkolwiek na to patrzeć.
Układy impulsów podlegały pewnym ograniczeniom, lecz nie miało to nic wspólnego z prędkością — przemierzały całą Galaktykę z nieznacznym opóźnieniem. Jednak w pewnych warunkach układ impulsów załamywał się, dlatego musiała istnieć taka duża ilość stacji. Tysiące stacji. Chmury pyłu, gazów, a także rejony silnie jonizujące zniekształcały układ. W tych sektorach Galaktyki, gdzie występowały takie warunki, odcinki pomiędzy stacjami zostały poważnie skrócone dla zachowania wierności odtwarzanego wzorca. Niektóre rejony trzeba było omijać ze względu na dużą koncentrację gazu i pyłu.
Enoch zastanawiał się, ile martwych ciał istoty z pojemnika zostało w innych stacjach na trasie podróży. To ciało za kilka godzin też miało spocząć martwe na dnie zbiornika, gdy układ istoty zostanie przesłany dalej na fali impulsów. Droga usłana trupami porzuconymi wśród gwiazd; niszczyło się je w kwasie, a następnie przelewało do zbiorników, podczas gdy osobnik podążał wciąż do celu swej podróży.
A cele podróży? Było wiele różnych powodów, dla których rozmaite istoty przemieszczały się od stacji do stacji, po całej Galaktyce. Zdarzyło się, że w trakcie pogawędki z podróżnikiem Enoch poznawał przyczynę i cel jego podróży, ale większość istot nie zdradzała swoich zamiarów, a on nie miał prawa pytać. Był przecież tylko zawiadowcą. Gospodarzem. Ale nie zawsze. Wielu podróżników radziło sobie bez gospodarza. W każdym razie, Enoch nadzorował działanie stacji, obsługiwał urządzenia, przygotowywał wszystko do przybycia podróżnych i wyprawiał ich w dalszą drogę, gdy nadchodził czas. Spełniał swoje nieliczne obowiązki, a kiedy było trzeba, okazywał gościnność.
Spojrzał na klocek i wyobraził sobie, jak bardzo Winslowe się nim ucieszy. Rzadko trafiał się kawałek drewna tak czarny i o tak dobrej fakturze.
Co pomyślałby Winslowe, gdyby wiedział, że jego rzeźby są z drzewa, które rosło na nieznanej planecie, oddalonej o wiele lat świetlnych? Enoch zdawał sobie sprawę, że Winslowe musiał czasem zastanawiać się, skąd pochodziło drewno i w jaki sposób zdobył je jego przyjaciel. Nigdy jednak o to nie spytał. Z pewnością Winslowe zauważył, iż było coś dziwnego w człowieku, który przychodził codziennie do skrzynki, by się z nim spotkać. O to również nie spytał.
„To jest właśnie przyjaźń” — pomyślał Enoch.
Drewno, które trzymał w rękach, było również dowodem przyjaźni okazanej przez gwiazdy skromnemu zawiadowcy odległej stacji, zagubionej wśród głuszy jednego z ramion Galaktyki, z dala od centrum.
Najwyraźniej krążyła wieść, błądząc w czasie i przestrzeni, że pewien zawiadowca zbiera egzotyczne drewno; w taki sposób zbiór się powiększał. Dary pochodziły nie tylko od istot zaprzyjaźnionych, lecz także od nieznajomych — na przykład od gościa w pojemniku.
Enoch położył klocek na biurko i podszedł do lodówki. Wyjął kawałek dojrzałego sera, który parę dni temu przyniósł mu Winslowe, i małą paczuszkę owoców przywiezionych dzień wcześniej przez przybysza z Sirry X.
— Zbadane — oświadczył wówczas podróżnik. — Możesz jeść bez obawy. Nie zakłóci twojego metabolizmu. Próbowałeś kiedyś? Nie? Szkoda. Smakowite. Jak chcesz, następnym razem przywiozę więcej.
Z szafki obok lodówki Enoch wyjął mały, płaski bochenek chleba — część przydziału, który regularnie otrzymywał z Galaktyki Centralnej. Wypiek z ziarna nie znanego na Ziemi miał wyraźnie orzechowy smak z odrobiną jakiejś obcej przyprawy. Położył jedzenie na stole, który nazywał stołem kuchennym, mimo że nie było już kuchni. Postawił czajnik na kuchence i wrócił do biurka.
List wciąż leżał na biurku, włożył go więc do szuflady. Wybrał z czasopism New York Times i usiadł na ulubionym fotelu.
USTALONO TERMIN NOWEJ KONFERENCJI POKOJOWEJ — oznajmiał tytuł na pierwszej stronie.
Kryzys dojrzewał od kilku tygodni, najnowszy z długiej serii kryzysów, jakie od lat trzymały świat w napięciu.
„Najgorsze — pomyślał Enoch — że większość kryzysów jest sterowana: raz jedna, raz druga strona dąży do przewagi na szachownicy wielkiej polityki w próbie sił trwającej od zakończenia drugiej wojny światowej.”
Teksty w Timesie dotyczące konferencji utrzymane były w tonie beznadziejności, niemal fatalizmu, jak gdyby autorzy tekstów, a może także dyplomaci i wszyscy zainteresowani, spodziewali się fiaska konferencji, co z pewnością przyczyniłoby się do pogłębienia kryzysu.
Jeden z pracowników waszyngtońskiej filii Timesa pisał:
Obserwatorzy w stolicy nie są do końca przekonani, czy oczekiwana konferencja posłuży — jak już nieraz bywało — dalszemu odroczeniu właściwej rozgrywki czy też przybliży perspektywę porozumienia. Z wielu stron dobiegają głosy nie ukrywanej obawy, że konferencja zamiast wskazać drogi przybliżenia rozwiązań kompromisowych, podsyci raczej płomień kontrowersji. W powszechnym odczuciu konferencja dostarczy okazji do trzeźwego rozważenia faktów i argumentów, będzie to jednak — według przewidywań — okazja nie wykorzystana.
Czajnik przechodził właśnie ciężką próbę wytrzymałości; Enoch rzucił gazetę i pospieszył go odstawić. Wyjął z szafki filiżankę i poszedł do stołu. Zanim jednak zabrał się do jedzenia, wrócił do biurka, otworzył szufladę i wyjął swój wykres; rozwinął go na blacie. Kolejny raz zastanawiał się, czy wykres ten miał to w ogóle jakieś znaczenie, choć czasami niektóre jego fragmenty nabierały jakby sensu.
Oparł wykres na mizariańskiej teorii statystyki, lecz natura badanego zagadnienia zmusiła go do zmiany danych i substytucji niektórych wartości. Zapytywał teraz siebie po raz setny, czy nie popełnił błędu. Czy jego zmiany nie zniszczyły systemu? A jeśli tak, czy poprawa błędów przywróci wnioskowaniu prawdziwość?
„Oto czynniki — pomyślał — wskaźnik urodzin, liczba mieszkańców Ziemi, umieralność, kursy walut, siatka kosztów utrzymania, współczynnik uczestnictwa w nabożeństwach, rozwój medycyny, postęp techniczny, wskaźnik uprzemysłowienia, rynek pracy, tendencje w światowym handlu — i wiele innych, zdawałoby się nieistotnych: ceny na aukcjach dzieł sztuki, upodobania turystów oraz trasy ich podróży, prędkość środków transportu, występowanie chorób psychicznych.”
Metoda statystyczna opracowana przez matematyków z Mizara sprawdzała się wszędzie, w każdych warunkach, jeżeli stosowana była poprawnie. Ale Enoch zmuszony był dostosować ją do warunków ziemskich i w rezultacie dokonał pewnych zmian. Czy tak zmieniony system da właściwe wyniki?
Przeszedł go dreszcz. Jeżeli nie popełnił błędu, jeśli przystosowanie do warunków innej planety nie wprowadziło go w błąd, Ziemia zmierzała wprost ku następnej wojnie światowej, wprost ku atomowej zagładzie.
Puścił wykres, a ten zwinął się w rulon. Sięgnął po owoc przywieziony przez istotęz Sirry i odgryzł kawałek. Obracał go na języku, smakując delikatny miąższ. Przyznał rację tej dziwnej ptasiej istocie, która zachwalała poczęstunek.
O ile dobrze pamiętał, przez pewien czas miał nadzieję, że wykres oparty na teorii mizarianskiej wskaże drogę do trwałego pokoju lub przynajmniej do zakończenia wszelkich wojen. Jednak wykres nie dawał najmniejszej wskazówki, jak osiągnąć pokój. Nieubłaganie, bezlitośnie wskazywał jeden kierunek: ku wojnie.
Ile jeszcze wojen mogła przetrwać ludzkość?
Żaden człowiek, oczywiście, na to pytanie nie odpowie. Prawdopodobnie tylko jedną wojnę. Nie wiadomo ile użyto by broni w następstwie przyszłego konfliktu i jakie byłyby w przybliżeniu tego skutki. Wojna była złem nawet wówczas, gdy ludzie stawali naprzeciw siebie z bronią w ręku; w przyszłej wojnie potężne ładunki śmierci będą przewalać się po niebie, by pochłonąć całe miasta. Ich celem nie będą skupiska wojskowe, lecz całe narody.
Enoch wyciągnął rękę po wykres i zaraz ją cofnął. Już nie musiał patrzeć na wykres. Znał go na pamięć. Nadziei nie było. Mógł siedzieć i rozważać szczegóły aż do sądnego dnia i tak to nic nie zmieni. Nie było nadziei. Świat znów staczał się z hukiem, zaślepiony i bezradny, wprost w kolejną zawieruchę wojenną.
Wrócił do jedzenia, a owoc okazał się jeszcze lepszy niż za pierwszym kęsem. „Następnym razem przywiozę ci więcej” — powiedziała istota. Ale zanim wróci, upłynie sporo czasu. A może nie wróci już nigdy. Większość istot przybywała tylko raz, choć kilka zjawiało się niemal co tydzień — starzy zaprzyjaźnieni podróżni.
Przypomniał sobie, że kiedyś przed laty pewna mała grupa Mglistych za każdym razem załatwiała sobie dłuższy postój, by móc usiąść wokół stołu i przegadać parę godzin. Przybywali oni obładowani koszykami z prowiantem jak na jakiś piknik. Potem przestali przyjeżdżać; Enoch od lat nie widział żadnego z nich.
„Szkoda — pomyślał Enoch — świetnie czułem się w ich towarzystwie.”
Wypił jeszcze jedną kawę i dalej siedział bezczynnie w fotelu, wspominając dawne dobre czasy, gdy odwiedzali go Mgliści.
Jego ucho pochwyciło szelest i obrócił szybko głowę. Ujrzał ją. Siedziała na sofie, ubrana w surowe krynoliny z lat sześćdziesiątych dziewiętnastego wieku.
— Mary! — krzyknął zaskoczony wstając.
Uśmiechała się do niego w swój wyjątkowy sposób. Była piękna, jak żadna inna kobieta.
— Mary, jak dobrze, że jesteś.
Oparty o gzyms kominka stał jeszcze ktoś, jeden z jego przyjaciół, ubrany w błękitny mundur Północy, z szablą u pasa.
— Witaj, Enochu! — powiedział David Ransome. — Mam nadzieję, że nie przeszkadzamy.
— Skądże! — odrzekł Enoch. — Przyjaciele są zawsze mile widziani.
Stanął przy stole, a przeszłość była tuż obok — stare dobre czasy spokoju, pachnące różami, wolne od trosk dni, z którymi Enoch nigdy się nie rozstawał.
Gdzieś w oddali rozlegał się dźwięk piszczałki i werbla, chrzęściła bojowa uprząż, gdy chłopcy szli na wojnę, na przedzie pułkownik w galowym mundurze i jego czarny ogier, łopot sztandarów pułku na silnym czerwcowym wietrze.
Enoch podszedł do sofy. Lekko ukłonił się Mary.
— Jeśli pozwolisz… — powiedział.
— Oczywiście, proszę — odparła. — Gdybyś jednak był zbyt zajęty…
— Nie, skądże — rzekł. — Miałem nadzieję, że was zobaczę.
Usiadł obok niej, jednak nie za blisko. Prześlicznie ułożyła ręce na łonie. Zapragnął porwać jej dłonie w swoje i przez chwilę potrzymać, lecz wiedział, że nie może. Bo, tak naprawdę, jej nie było.
— Już prawie tydzień minął, odkąd cię widziałam. Jak ci idzie praca, Enochu?
Potrząsnął głową.
— Wciąż same kłopoty. Ktoś cały czas mnie obserwuje.
A wykres przepowiada wojnę.
David odszedł od kominka i zbliżył się do nich. Usiadł na fotelu i poprawił szablę.
— Wojna w dzisiejszych czasach to sprawa godna pożałowania. — powiedział. — Nie tak walczyliśmy, Enochu.
— Nie tak — westchnął Enoch. — Wojna pociągnie za sobą fatalne skutki. Jeżeli na Ziemi wybuchnie kolejny konflikt, ludzkość co najmniej na wiele stuleci (albo na zawsze) straci możliwość przynależności do kosmicznej wspólnoty.
— Może to i dobrze — skonstatował David. — Chyba nie jesteśmy gotowi do połączenia się z tamtymi w kosmosie.
— Istotnie, raczej wątpię, czy dojrzeliśmy do tego — przyznał Enoch. — Ale kiedyś przyjdzie nasz dzień. Ten dzień jednak przesunie się daleko w przyszłość, jeśli rozpętamy nową wojnę.
Żeby przystać do innych cywilizacji, trzeba samemu się ucywilizować.
— A może oni się nie dowiedzą — powiedziała Mary. — O tej wojnie. Przecież nie wychodzą ze stacji.
Enoch pokręcił głową.
— Dowiedzą się. Myślę, że nas obserwują. Zresztą przeczytają w gazetach.
— Tych, które prenumerujesz?
— Zbieram je dla Ulissesa. Widzisz tę stertę w kącie? On je za każdym razem zabiera do Galaktyki Centralnej. Mam przeczucie, że gdy już przeczyta wszystkie gazety, wysyła je na krańce Galaktyki.
— Czy wyobrażasz sobie, co powiedzieliby w redakcjach tych gazet, gdyby znali zasięg ich obiegu? — spytał David.
Enoch uśmiechnął się.
— W Georgii wychodzi gazeta — ciągnął David — która opada na Ducie jak rosa. Musieliby wymyślić coś, co pasowałoby do Galaktyki.
— Z ukosa — rzuciła zaraz Mary — opada na Galaktykę z ukosa. Co o tym sądzicie?
— Świetne — powiedział David.
— Biedny Enoch — rzekła Mary. — My tu sobie żartujemy, a Enoch mą kłopoty.
— Ja ich i tak nie rozwiążę. Tyle że się niepokoję — odrzekł Enoch. — Mogę pozostać tu w stacji i problemy znikną. Zamykam drzwi i zostawiam za nimi wszystkie kłopoty świata.
— Ale tego nie zrobisz.
— Nie, nie mogę.
— Chyba masz słuszność, podejrzewając, że te cywilizacje obserwują nas — powiedział David. — Pewnie liczą się z możliwością, że pewnego dnia zaproszą ludzkość do przyłączenia się do nich. Gdyby tak nie było, po co mieliby budować stację na Ziemi?
— Cały czas rozszerzają sieć połączeń — wyjaśnił Enoch. — Potrzebowali stacji w tym układzie słonecznym, żeby przedłużyć linię do ramienia Galaktyki.
— Być może — przyznał David. — Ale nie musieli wybierać Ziemi. Mogli zbudować stację na Marsie i powierzyć obsługę obcym; na jedno by wyszło.
— Często zastanawiam się nad tym — powiedziała Mary. — Oni chcieli mieć stację na Ziemi i ziemskiego zawiadowcę. Musi istnieć jakiś powód.
— Miałem taką nadzieję — rzekł Enoch — ale obawiam się, że przybyli za wcześnie. Jeszcze nie czas. Ludzkość nie dorosła.
Wciąż jesteśmy niedojrzali.
— To wstyd, że wiemy tak mało — stwierdziła Mary. — Tylu rzeczy musimy się nauczyć. Ich wiedza jest ogromna w porównaniu za naszą. Weźmy na przykład ideę religii.
— Nie wiem — odrzekł Enoch — czy można nazwać to religią.
Są tam pewne rzeczy, które połączylibyśmy z religią. Ale nie opiera się to na wierze. Nie musi. Opiera się na wiedzy. Mieszkańcy Galaktyki po prostu wiedzą.
— Mówisz o sile duchowej.
Tak, ona istnieje, podobnie jak inne siły, które tworzą Wszechświat. Siła duchowa istnieje, tak samo jak czas, przestrzeń, grawitacja i wszystkie inne czynniki tworzące Wszechświat pozamaterialny. Istnieje, a oni potrafią nawiązać z nią kontakt…
— Ale czy nie wydaje ci się — spytał David — że ludzkość może to wyczuwa? Ludzie nie wiedzą, lecz czują. I sięgają, by tego dotknąć. Nie mają wiedzy, więc robią, co mogą za pomocą wiary. A ta sięga zamierzchłych czasów.
— Zgoda — przyznał Enoch. — Ale wiara to nie siła duchowa, którą mam na myśli. Są inne sposoby: środki materialne, metody, systemy filozoficzne, którymi ludzkość mogłaby się posłużyć. W każdej dziedzinie wiedzy można znaleźć coś dla nas, czego jeszcze nie znamy.
Enoch wrócił myślami do dziwnej duchowej siły i jeszcze dziwniejszego przyrządu, zbudowanego eony czasu wstecz, który umożliwiał mieszkańcom Galaktyki nawiązanie kontaktu z ową siłą. Urządzenie miało nazwę, ale w języku angielskim nie istniał jej odpowiednik. Słowo „talizman” stosunkowo najlepiej oddawało znaczenie, lecz nazbyt prymitywnie. Z drugiej strony, Ulisses użył właśnie nazwy „talizman”, gdy rozmawiali o tym urządzeniu przed laty.
Było tyle spraw, tyle teorii w Galaktyce, których nie można było wyrazić w żadnym z ziemskich języków. Talizman był czymś więcej niż talizmanem, a urządzenie noszące tę nazwę nie było zwykłą maszyną. Na Talizman składały się pewne zasady mechaniki, lecz także psychiki — może jakaś nieznana na Ziemi psychiczna energia. I oprócz tego wiele innych rzeczy. Enoch czytał trochę na temat siły duchowej i Talizmanu; pamiętał, że w trakcie czytania zauważył, jak wiele mu brakowało, jak wiele brakowało ludzkości do zrozumienia tych problemów.
Talizman działał jedynie w obecności istot o określonym rodzaju umysłu i czymś poza tym (może o pewnym typie duszy?). „Wrażliwi” — tego określenia używał Enoch, tłumacząc w myślach nazwę będącą nazwą owych istot, ale znów nie był pewien, czy słowo to stanowiło odpowiednik. Talizman powierzany był opiece najzdolniejszym, najlepszym czy też najbardziej oddanym (nie wiadomo) galaktycznym wrażliwym, którzy przenosili go od gwiazdy do gwiazdy w wiecznej wędrówce. Na każdej planecie mieszkańcy przybywali, by nawiązać osobisty kontakt z siłą duchową za pośrednictwem Talizmanu i jego strażnika.
Enoch zauważył, że cały drży na myśl o tym: czysta ekstaza obcowania z duchem, który unosi się w Galaktyce i bez wątpienia w całym wszechświecie. Przy tym poczucie pewności, że życie zajmuje miejsce szczególne w wielkim planie bytu, że każda istota — nieważne, czy mała i słaba czy też silna — liczy się w ogromnych otchłaniach przestrzeni i czasu.
— Co cię trapi, Enochu? — spytała Mary.
— Nic — odrzekł Enoch. — Rozmyślałem tylko. Przepraszam.
Teraz już będę słuchał.
— Mówiłeś o tym — powiedział David — co możemy odkryć w Galaktyce. Po pierwsze, ten dziwny rodzaj matematyki. Opowiadałeś nam kiedyś, że…
— Masz na myśli o matematykę z Arktura? — upewnił się Enoch. — Teraz wiem o niej niewiele więcej niż wtedy, gdy wam opowiadałem. To zbyt skomplikowane. Opiera się to na symbolizmie zachowań.
Pomyślał, że można mieć wątpliwości, czy określenie „matematyka” jest właściwe, choć analiza wskazuje, że jednak jest to rodzaj matematyki. Naukowcy na Ziemi mogliby z pewnością zastosować ten system, umożliwiający stworzenie socjotechniki opartej na logice i skuteczności, podobnie jak wykorzystuje się tradycyjną matematykę do budowy ziemskich wynalazków.
— I biologię z Andromedy — dodała Mary. — Oni skolonizowali wszystkie zwariowane planety.
— Tak, wiem. Ale Ziemia musi najpierw osiągnąć większą dojrzałość swoich emocjonalnych i intelektualnych zapatrywań, zanim odważymy się spróbować jak ci z Andromedy. Mimo to sądzę, że znalazłoby się wiele zastosowań.
Wzdrygnął się na myśl, jaki użytek zrobiono z biologii na Andromedzie. Oto dowód, że wciąż był Ziemianinem, nieobce mu były wszelkie przesądy i doktrynerstwo właściwe ludzkim umysłom. Bo przecież ci z Andromedy postąpili po prostu rozsądnie. Jeśli nie możesz skolonizować planety, mając taką a nie inną formę cielesną — najzwyczajniej zmieniasz się. Przeobrażasz się w istotę zdolną do życia na tej planecie i zdobywasz świat w nowo przybranej postaci. Jeśli trzeba, byś został robakiem — zmieniasz się w robaka albo w owada, skorupiaka czy cokolwiek innego. Zmieniasz nie tylko ciało, dostosowujesz również umysł do warunków, w których przyjdzie ci żyć na nowej planecie.
— No i środki farmakologiczne — dorzuciła Mary. — Lekarstwa. Wiedza medyczna, którą można stosować na Ziemi. Galaktyka Centralna wysłała ci paczkę.
— Pakiet leków — powiedział Enoch. — Skutecznie zwalczają niemal każdą chorobę na Ziemi. To chyba mnie boli najbardziej.
Wiem, że paczka leży tu, w szafce, właśnie na tym globie, gdzie tak wielu potrzebuje pomocy.
— Mógłbyś wysłać próbki — zaproponował David. — Do stowarzyszeń medycznych czy do jakiegoś koncernu farmaceutycznego.
Enoch pokręcił głową.
— Myślałem o tym, ale muszę liczyć się z Galaktyką. Mam zobowiązania wobec Centralnej. Oni dołożyli wszelkich starań, by stacja nie została wykryta. Poza tym Ulisses, wszyscy moi przyjaciele stamtąd. Nie mogę zniweczyć ich planów. Nie mogę zdradzić. Jeśli głębiej się zastanowicie, dojdziecie do wniosku, że robota Centralnej jest ważniejsza niż Ziemia.
— Podzielona lojalność — stwierdził David z odcieniem ironii.
Tak jest, dokładnie. Kiedyś, wiele lat temu, zamierzałem pisać artykuły do czasopism naukowych. Oczywiście nie medycznych; nie mam przecież pojęcia o medycynie. Co z tego, że lekarstwa leżą tu na półce, z opisem użycia. Po prostu tyle jest tych pigułek, proszków i maści, że nie wiadomo za co się wziąć.
Ale wiem dużo innych rzeczy, nauczyłem się. Niekoniecznie na każdy temat, ale zawsze jakieś wskazówki co do nowych kierunków. Wystarczające, by ktoś je podchwycił i kontynuował dzieło. Ktoś, kto wiedziałby, co z tym zrobić.
— Zastanów się. To nie miałoby sensu — zaoponował David.
— Nie masz żadnych kwalifikacji technicznych czy naukowych ani dorobku naukowego. Nie jesteś związany z żadną uczelnią ani instytutem. Pisma nie opublikowałyby twoich artykułów bez zamieszczenia informacji na temat twoich dotychczasowych osiągnięć.
— Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Dlatego nigdy niczego nie napisałem. Wiedziałem, że to nie ma sensu. Nie można winić za to redakcji. Oni muszą być odpowiedzialni. Ich pisma nie są otwarte dla byle kogo. A nawet gdyby uznali, że moje artykuły zasługują na publikację, i tak powinni najpierw dowiedzieć się, kim jestem. A to zaprowadziłoby ich wprost do stacji.
— Nawet gdyby ci się udało, też nie byłbyś całkiem w porządku — zauważył David. — Przed chwilą powiedziałeś, że winien jesteś lojalność Galaktyce Centralnej.
— Gdyby mi się w tym konkretnym przypadku udało — odrzekł Enoch — wszystko byłoby w porządku. Po prostu rzucam pomysł, a ziemscy naukowcy go rozwijają. Galaktyka Centralna nic na tym nie traci. Największy problem polega oczywiście na nieujawnianiu źródła.
— Jednak nie mógłbyś wyjawić im zbyt wiele. To znaczy, w ogóle mało wiesz. Ogromna wiedza galaktyczna leży na nie przetartym szlaku.
— Wiem — przyznał Enoch. — Na przykład inżynieria mentalna na Mankalinen III. Gdyby Ziemianie ją znali, z pewnością wynaleźliby sposób leczenia neurotyków i psychopatów. Moglibyśmy opróżnić wszystkie zakłady zamknięte i zburzyć je lub zmienić w coś innego. Stałyby się one całkiem niepotrzebne. Ale nikt nie zapozna nas z tą dziedziną — mogą to zrobić wyłącznie mieszkańcy Mankalinen III. Wiem tylko, że słyną z inżynierii mentalnej i nic poza tym. Nie mam zielonego pojęcia, na czym to polega. Takich rzeczy można dowiedzieć się tylko bezpośrednio u źródła.
— Tak naprawdę chodzi ci o wszystkie nie nazwane dziedziny, o których nie śniło się ludziom — powiedziała Mary.
— Na przykład my — rzucił David.
— David! — wykrzyknęła Mary.
— Nie ma sensu udawać, że jesteśmy ludźmi — stwierdził David z irytacją.
— Ależ jesteście — z napięciem w głosie odrzekł Enoch. — Dla mnie jesteście ludźmi. Jesteście jedynymi ludźmi, jakich mam. O co chodzi, Davidzie?
— Myślę, że nadszedł czas, by powiedzieć, czym naprawdę jesteśmy. Że my — to iluzja. Że stworzono nas i jesteśmy jedynie przywoływani. Że jedynym celem naszego istnienia jest przychodzić i rozmawiać z tobą, zastępować ci prawdziwych ludzi, których nie możesz mieć.
— Mary! — wykrzyknął Enoch. — Ty tak nie myślisz! Nie możesz tak myśleć! — Wyciągnął ręce w jej stronę i powoli je opuścił, przerażony świadomością, co mogłoby się stać. Po raz pierwszy spróbował jej dotkąć. Od tylu długich lat po raz pierwszy się zapomniał. — Przepraszam, Mary. Wiem, że nie powinienem.
Jej oczy błyszczały od łez.
— Gdybyś tak mógł! — powiedziała. — Och, gdybyś tylko mógł!
— David — rzekł nie odwracając się.
— David odszedł — powiedziała Mary.
— Nie wróci — westchnął Enoch.
Mary potrząsnęła głową.
— Co się stało, Mary? O co chodzi? Co ja takiego zrobiłem?
— Nic — odparła. — Tylko uczyniłeś nas zbyt podobnymi do ludzi. Uczłowieczaliśmy się coraz bardziej, wreszcie całkiem staliśmy się ludźmi. Już nie kukiełkami, laleczkami, lecz rzeczywiście prawdziwymi ludźmi. Myślę, że David nie może się z tym pogodzić — nie ze swoim człowieczeństwem, tylko z nierealnością. Jest człowiekiem, ale jednocześnie tylko cieniem.
To nie miało znaczenia, gdy byliśmy lalkami, kukiełkami, wtedy jeszcze nieludźmi. Nie odczuwaliśmy jak ludzie.
— Mary, błagam. Wybacz mi, Mary — wyszeptał.
Pochyliła się w jego stronę; na jej twarzy pojawiła się głęboka czułość.
— Nie ma tu nic do wybaczenia — odrzekła. — Myślę, że raczej powinniśmy być ci za to wdzięczni. Stworzyłeś nas z miłości i potrzeby serca, a to wspaniałe wiedzieć, że jest się kochanym i ktoś nas potrzebuje.
— Przecież ja już was dalej nie stwarzam — bronił się Enoch.
— Dawno temu, owszem, musiałem. Ale już tego nie robię. Teraz składacie mi wizyty z własnej woli.
„Ile to już lat? — pomyślał. — Chyba z pięćdziesiąt. Mary była pierwsza, David drugi. Oni byli pierwsi, najbliżsi i ukochani.”
Zanim to się stało, zanim w ogóle spróbował, spędzał czas studiując naukę bez nazwy, która wywodziła się od thaumaturgów z Alfarda XXII. Kiedyś, w innej atmosferze umysłowej, mogło to wydawać się czarną magią, ale nią nie było. Polegało raczej na uporządkowanej manipulacji pewnymi naturalnymi przejawami wszechświata, których istnienia ludzkość nigdy nie podejrzewała. Może Człowiek nigdy o nich się nie dowie; jak dotąd nie pojawiała się w nauce orientacja, mogąca zapoczątkować badania, jakie nieodzownie musiałyby poprzedzić odkrycie.
— David poczuł, że nie możemy tak w nieskończoność odgrywać naszych skromnych wizyt — powiedziała Mary. — Musiał nastąpić moment spojrzenia prawdzie w oczy.
— A pozostali?
— Przykro mi, Enochu. Reszta sądzi tak samo.
— A ty? Co ty o tym myślisz, Mary?
— Nie wiem. Ze mną jest trochę inaczej. Bardzo cię kocham.
— I ja…
— Nie, nie o tym mówię. Nie rozumiesz? Kocham cię.
Siedział wstrząśnięty, a świat huczał, mijając go w szalonym pędzie czasu, podczas gdy on sam tkwił w miejscu.
— Gdyby mogło tak zostać jak na początku — odezwała się Mary. — Cieszyliśmy się ze swego istnienia, a nasze emocje były tak płytkie; czuliśmy się szczęśliwi. Jak uszczęśliwione małe dzieci, baraszkujące w słońcu. Ale wszyscy dorośliśmy. Wydaje mi się, że ja najbardziej. — Uśmiechnęła się przez łzy. — Nie przejmuj się tak bardzo, Enochu. Możemy…
— Kochana — powiedział. — Kocham cię od dnia, gdy cię ujrzałem. Wydaje mi się, że nawet przedtem.
Wyciągnął do niej rękę, potem cofnął.
— Nie wiedziałam — szepnęła. — Nie powinnam była ci mówić. Dopóki nie wiedziałeś, że ja też cię kocham, mogłeś z tym żyć.
Pokiwał głową. Schyliła czoło.
— Dobry Boże, nie zasłużyliśmy na to. Nie zrobiliśmy nic, by na to zasłużyć. — Podniosła głowę i spojrzała na niego. — Gdybym tak mogła cię dotknąć.
— Możemy zostawić wszystko, jak było — zaproponował. — Będziemy robić to, co dotychczas. Możesz mnie odwiedzać, kiedy tylko zechcesz. Możemy…
Potrząsnęła głową.
— To nic nie da — powiedziała. — Żadne z nas tego nie wytrzyma.
Wiedział, że Mary ma rację. To był koniec. Przez pięćdziesiąt lat ona i pozostali odwiedzali go. I już więcej nie przyjdą. Prysł czar, rozwiała się kraina z bajki, a zaklęcie nie działało. Zostanie sam — bardziej samotny niż kiedykolwiek, bardziej, niż zanim ją ujrzał.
Ona już nie przyjdzie, a on nie będzie śmiał jej przywołać, nawet gdyby mógł; jego świat cieni i miłość do cienia — ten jedyny raz kochał naprawdę — odejdą na zawsze.
— Żegnaj, kochana — powiedział.
Za późno. Już odeszła.
Jakby z oddali dobiegł go jękliwy gwizd, oznajmiający przybycie wiadomości.