Wszedł do stacji. W pomieszczeniu panowała cisza; było w niej coś złowrogiego. Lampa płonęła na biurku, a obok, na stoliku do kawy, błyskała piramida kul, rzucając tęczowe blaski niczym lustrzana kula, którą używano w hałaśliwych latach dwudziestych, by zmieniać salę dansingową w krainę czarów. Maleńkie kolorowe refleksy fruwały po całym pomieszczeniu; przypominały zwariowane, roztańczone świetliki w technikolorze.
Chwilę stał niezdecydowany, nie wiedząc, gdzie się podziać. Czegoś mu brakowało i natychmiast uświadomił sobie czego. Przez wszystkie lata miał karabin, który trzeba było powiesić na ścianie albo położyć na biurku. Teraz już go nie miał.
„Muszę usiąść i zabrać się do pracy” — postanowił.
Trzeba było wszystko rozpakować i poustawiać. Dziennik wymagał uzupełnienia i czekały zaległe lektury. Było mnóstwo do zrobienia.
Ulisses i Lucy odeszli, udając się w podróż do Galaktyki Centralnej, ale wrażenie pozostawione przez Talizman wciąż trwało. Być może to uczucie będzie zawsze mu towarzyszyć.
Wolno podszedł do sofy i usiadł na niej. Naprzeciw piramida kul rozpryskiwała krystaliczny deszcz kolorów. Sięgnął po nią, lecz zaraz powoli odstawił. Po co miałby znów ją badać? Tyle razy próbował i nie udało mu się zgłębić jej tajemnic, czego więc się teraz spodziewał.
„Ładna rzecz — pomyślał — choć bezużyteczna.”
Zastanawiał się, jak Lucy sobie radzi, i doszedł do wniosku, że na pewno świetnie. Był pewien, że da sobie radę wszędzie.
„Zamiast tak siedzieć, powinienem zabrać się do pracy — zdecydował. — Mam mnóstwo zaległości. Zaraz Ziemia zacznie łomotać do drzwi. Odbędą się konferencje i spotkania, a za kilka godzin zjawią się dziennikarze. Lecz zanim to nastąpi, wróci Ulisses gotów do pomocy, a z nim być może inni.”
Postanowił najpierw coś zjeść; miał nadzieję, że jeśli posiedzi do późna w nocy, na pewno sporo nadrobi.
„Samotne noce sprzyjają pracowitości — pomyślał. — Właśnie teraz przyszła samotność, kiedy nie powinienem wcale odczuwać osamotnienia. Przecież nie jestem już sam, choć przed kilkoma krótkimi godzinami tak mi się zdawało. Teraz mam Ziemię i Galaktykę, Lucy i Winslowe’a, Ulissesa i Lewisa, i starego filozofa w sadzie.”
Wstał i podszedł do biurka. Wziął do ręki figurkę wyrzeźbioną przez Winslowe’a. Trzymał ją w świetle lampy stojącej na biurku i wolno obracał w dłoniach. Dostrzegł, że figurka wyraża samotność — niewypowiedziane osamotnienie człowieka idącego w pojedynkę.
Musiał jednak kroczyć sam. Nie mógł inaczej. Nie było żadnego wyboru. To było zadanie tylko dla jednego człowieka. Zostało jeszcze tyle do zrobienia, ale zakończył się pewien etap i rozpoczynał nowy.
Odstawił figurkę na biurko i przypomniał sobie, że nie podarował jeszcze Winslowe’owi kawałka drewna przywiezionego przez podróżnika z Thubana. Teraz już Winslowe mógł się dowiedzieć, skąd pochodziło drewno. Będą mogli razem przeglądać księgi zapisów, ustalać daty i pochodzenie każdego kawałka. Stary Winslowe będzie zadowolony.
Usłyszał szelest szat i odwrócił się.
— Mary! — krzyknął.
Stała na granicy cienia. Fruwające kolorowe błyski, wysyłane przez piramidę kul, nadawały jej wygląd przybysza z krainy baśni.
„To prawda — zaświtała mu szalona myśl — powróciłem do utraconej krainy czarów.”
— Musiałam przyjść — powiedziała. — Byłeś samotny, Enochu. Nie mogłam nie przyjść do ciebie.
Nie mogła nie przyjść. Może istotnie tak było. Według zasad, które ustalił, istniał zapewne przemożny nakaz, który zmuszał ją, by przychodziła, gdy tylko jej potrzebował.
„To pułapka — pomyślał — z której ani ona, ani ja nie możemy się wydostać. Zamiast wolnej woli — mordercza precyzja ślepego mechanizmu, który sam opracowałem. Nie powinna była mnie odwiedzać i pewnie wiedziała o tym równie dobrze jak ja, lecz nic nie mogła na to poradzić. Czy tak już zostanie na zawsze?”
Stał bez ruchu; rozdzierało go pragnienie Lucy i nierzeczywistość jej istnienia, a ona zbliżała się do niego.
Była już blisko, za chwilę stanie — znała przecież zasady, podobnie jak on sam; oboje nie potrafili przyznać się, że była to tylko iluzja.
Ale nie zatrzymała się. Podeszła tak blisko, że czuł jej delikatny zapach kwiatu jabłoni. Wyciągnęła rękę i położyła na jego ramieniu.
To nie było dotknięcie cienia. Czuł ucisk palców jej chłodnej ręki.
Stał sztywno, z jej dłonią na ramieniu.
„Błyskające światełka! — pomyślał. — Piramida kul!”
Przypomniał sobie, od kogo ją dostał — od jednego z niezwykłych mieszkańców systemu Alfarda. Sztukę tworzenia krainy czarów poznał, czytając literaturę pochodzącą właśnie stamtąd. Oni próbowali mu pomóc, ofiarowując piramidę kul, lecz ich nie rozumiał. Nastąpiła nieudana próba komunikacji — w końcu nietrudno o to: w galaktycznej wieży Babel nader łatwo było czegoś nie pojąć lub po prostu o czymś nie wiedzieć.
Piramida kul była cudownym, a jednocześnie prostym urządzeniem. Działała jak utrwalacz, rozpędzała wszelkie złudzenia, a krainę czarów zmieniała w rzeczywistość. Można było stworzyć coś, potem włączyć piramidę i twór zaczynał istnieć tak prawdziwie, jakby nigdy nie został wymyślony.
„A jednak nie zawsze można oszukać samego siebie — myślał Enoch. — Wiadomo, że coś jest ułudą, nawet gdy zmienia się to w rzeczywistość.”
Niepewnie wyciągnął dłoń w jej stronę, lecz Mary opuściła rękę i wolno cofnęła się o krok.
W panującej ciszy — w strasznej ciszy samotności — stali naprzeciw siebie pośród kolorowych błysków, igrających niczym rozbiegane myszy, wysyłanych przez piramidę kul.
— Przykro mi — odezwała się Mary — ale to nic nie da. Nie możemy się oszukiwać.
Stał niemy i zawstydzony.
— Na to czekałam. Rozmyślałam o tym i marzyłam.
— Ja też — przyznał Enoch. — Nie spodziewałem się, że to nastąpi.
Dopóki to trwało, pozostawało marzeniem. Romantycznym, niedościgłym, płonnym. Może dlatego romantycznym, że nie mogło się ziścić.
— Jak gdyby ożyła lalka — rzekła Mary — albo ukochany pluszowy miś. Przykro mi, Enochu. Nie mógłbyś kochać lalki, która nagle ożyła, ani pluszowego misia. Będziesz zawsze pamiętał, czym były przedtem. Lalka z wymalowanym uśmiechem bezmyślności; miś, z którego sypią się trociny.
— Nie! — krzyknął Enoch. — Nie!
— Biedny Enoch — powiedziała. — To będzie dla ciebie straszne. Tak żałuję, że nie mogę ci pomóc. Przyjdzie ci żyć z tym tak długo.
— A ty! — zawołał. — Co teraz poczniesz?
„To ona właśnie wykazała odwagę — pomyślał. — Odwagi wymagało nazwanie rzeczy po imieniu.”
Nie miał pojęcia, w jaki sposób przeczuła. Skąd mogła wiedzieć?
— Odejdę — rzekła. — I nie powrócę. Nawet gdy będziesz mnie potrzebował — nie przyjdę. To jedyne wyjście.
Ale ty nie możesz odejść. Jesteś w pułapce, podobnie jak ja — Czyż to nie dziwne, co się z nami stało? Oboje padliśmy ofiarą złudzeń.
— Nie. Ty nie.
Z powagą skinęła głową.
— Ja także. Ty nie możesz kochać zrobionej przez siebie lalki, a ja — lalkarza. Oboje jednak łudziliśmy się; wciąż odczuwamy przymus kochania, a potem poczucie winy i żal, że to się nie udaje.
— Moglibyśmy spróbować — powiedział Enoch’. — Tylko nie odchodź.
— Mam zostać, by w końcu zacząć cię nienawidzić? I, co gorsza, wzbudzić w tobie nienawiść? Lepiej zostawmy sobie poczucie winy i żal. Lepsze to niż nienawiść.
Szybkim ruchem podniosła piramidę kul.
— Nie, tylko nie to! — krzyknął. — Nie, Mary…
Piramida zawirowała w locie, roztaczając błyski, i rozbiła się o gzyms kominka. Zgasły refleksy. Okruchy szkła potoczyły się po podłodze.
— Mary! — krzyknął, rozgarniając ciemności.
Lecz jej już nie było.
— Mary! — Jego krzyk przeszedł w jęk.
Odeszła i już nie wróci.
Nawet gdyby ją przyzywał, nie zjawi się.
Stał wśród ciszy i ciemności; głos minionego wieku zdawał się przemawiać doń w niemym języku:
Wszystko jest trudne — mówił. Nie ma rzeczy łatwych. Była dziewczyna z farmy przy drodze, potem piękność z Południa, która patrzyła, jak mijał jej ganek, i wreszcie Mary, która odeszła na zawsze.
Odwrócił się i ruszył po omacku w stronę biurka. Dotarł do niego i zapalił lampę.
Rozejrzał się wokół. W miejscu, gdzie stał, była kiedyś kuchnia, a przy kominku — salonik. Wszystko się zmieniło, bardzo dawno temu, lecz wciąż widział dawny dom.
Dni, które przeminęły, i ludzi, którzy odeszli wraz z nimi.
Został sam.
Utracił swój świat.
Podobnie jak wszyscy tego dnia — wszyscy ludzie, którym dane było dożyć tej chwili.
Chyba jeszcze o tym nie wiedzieli, ale oni też utracili swój świat. Już nigdy nie będzie tak samo.
Zegnał już tyle spraw, miłości i marzeń.
— Żegnaj, Mary — powiedział. — Przebacz mi i niech Bóg ma cię w opiece.
Usiadł przy biurku i przysunął księgę zapisów. Otworzył ją i przekartkował, szukając stron, które musiał zapełnić.
Miał przed sobą wiele pracy.
Teraz był już gotów.
Wypowiedział już ostatnie słowa pożegnania.