Siedział na schodkach późnym popołudniem. Obserwował, jak wielkie białe chmury zbierają się nad wzgórzami Iowy za rzeką, zapowiadając burzę. Dzień był upalny i duszny, nieruchome powietrze tamowało oddech. Na podwórzu kilka wymiętoszonych kur apatycznie grzebało z przyzwyczajenia w ziemi, raczej bez nadziei na znalezienie choćby jednego ziarnka. Furkot wróbli, które uwijały się pomiędzy stodołą a żywopłotem z wiciokrzewu, brzmiał sucho i szorstko, jakby upał usztywniał ptakom skrzydła.
Siedział tak, gapiąc się na chmury, podczas gdy robota czekała: nie zaorana kukurydza, nie zebrane siano, pszenica nie zżęta i nie ustawiona w snopki.
Bez względu na to, co może się stać, człowiek ma życie przed sobą — dni, które trzeba przeżyć jak najlepiej. „Ostatnie lata były dla mnie lekcją — rozmyślał Enoch. — Ale wojna to co innego niż życie tutaj. Na wojnie wiadomo, czego się spodziewać, człowiek jest przygotowany na wszystko; lecz wojna się skonczyła.” Wrócił tam, gdzie panował pokój. A w czasach pokoju człowiek ma prawo czuć się odgrodzony od potworności przemocy. Został sam, jak nigdy przedtem. „Jeśli mam zacząć coś od początku — to właśnie teraz” — pomyślał. Każdy początek — bez względu na miejsce — zawsze jest jednak naznaczony goryczą udręki.
Siedział na schodkach z dłońmi wspartymi na kolanach, obserwując coraz gęstsze chmury, zbierające się na zachodzie. Zanosiło się na deszcz, ziemia potrzebowała wody, ale też deszcz mógł przejść bokiem, bo ponad dolinami zlewiska rzeki wiatry zmieniały kierunek i nie można było w żaden sposób przewidzieć, dokąd ostatecznie popłyną chmury.
Nie widział wędrowca, dopóki ten nie pojawił się w bramie. Przybysz był wysokiego wzrostu i dlatego poruszał się niezgrabnie. Ubranie miał zakurzone, jakby przebył długą drogę. Wszedł na ścieżkę; Enoch czekał, aż tamten do niego podejdzie.
— Dzień dobry — powiedział wreszcie Enoch. — Gorąco, gdy się tak idzie. Lepiej chwilę odpocząć.
— Z chęcią — odrzekł nieznajomy. — Ale czy nie mógłbym wpierw dostać kubek wody?
Enoch wstał.
— Proszę ze mną — powiedział. — Napompuję świeżej. — Poszedł przez podwórze do pompy. Zdjął wiszący na rurze czerpak i podał mężczyźnie. Chwycił za rączkę pompy i poruszył nią kilka razy w górę i w dół. — Niech trochę zleci — rzekł. — Zaraz będzie chłodna.
Woda chlusnęła z wylotu rury i spływała po deskach przykrywających studnię; nową strugą wytryskiwała z każdym ruchem ramion Enocha.
— Myśli pan, że będzie padać? — spytał nieznajomy.
— Tego nikt nie wie — odrzekł Enoch. — Poczekamy, zobaczymy.
Było coś niepokojącego w nieznajomym, ale Enoch nie miał pojęcia co — jakaś ledwo wyczuwalna niezwykłość. Przyjrzał mu się bliżej podczas pompowania i doszedł do wniosku, że to chyba uszy mężczyzny, zbyt ostro zakończone. Lecz gdy spójrzał ponownie, wydały mu się normalne, złożył więc wszystko na karb wyobraźni.
— Woda chyba już zimna — powiedział.
Przybysz podstawił czerpak pod strumień wody i czekał, aż się napełni. Podał pełen Enochowi, ten zaś potrząsnął głową.
— Ja potem. Na pewno jest pan bardzo spragniony.
Nieznajomy pił łapczywie. Woda spływała mu po brodzie.
— Jeszcze? — spytał Enoch.
— Nie, dziękuję. Ale nabiorę jeszcze jeden dla pana, jeśli pan pozwoli.
Enoch napompował pełny czerpak i wziął go z rąk nieznajomego. Woda była zimna i Enoch, pijąc, dopiero zauważył, jak bardzo był spragniony. Wypił prawie do dna. Powiesił czerpak na miejsce i odezwał się:
— No to teraz możemy usiąść.
Nieznajomy uśmiechnął się szeroko.
— Dobrze mi to zrobi — powiedział.
Enoch wyjął z kieszeni czerwoną chustkę i otarł twarz.
— Powietrze ciężkie, jakby zaraz miało padać — stwierdził.
Kiedy ocierał twarz, uświadomił sobie nagle, co zastanowiło go w wyglądzie przybysza. Choć ubranie mężczyzny nosiło ślady wędrówki, a buty były zakurzone po długim marszu, pomimo upału przed burzą nieznajomy w ogóle się nie pocił. Wyglądał tak świeżo i raźnie, jakby przed chwilą odpoczywał pod drzewem na wiosennym wietrze.
Enoch schował chustkę do kieszeni i razem z nieznajomym podszedł do schodków, gdzie usiedli obok siebie.
— Pan z daleka — zagadąął Enoch, delikatnie próbując czegoś się dowiedzieć.
— Z bardzo daleka, istotnie — odparł nieznajomy. — Jestem ładny kawał drogi od domu.
— A jeszcze dużo drogi zostało?
— Nie. Zdaje się, że dotarłem na miejsce.
— To znaczy… — Enoch chciał spytać, lecz nie dokończył.
To znaczy tutaj. Żeby usiąść na tych schodach. Szukałem pewnego człowieka i myślę, że go znalazłem. Nie znałem jego nazwiska ani nie wiedziałem, gdzie go szukać, ale byłem pewien, że w końcu go znajdę.
— Ja? — Enoch był zdumiony. — Dlaczego miałby pan szukać właśnie mnie?
— Szukałem człowieka o złożonej osobowości. Na przykład musiał on patrzeć w gwiazdy i rozmyślać, skąd się wzięły.
— Tak — rzekł Enoch. — Ja tak robiłem. Przez wiele nocy na biwakach leżałem owinięty kocem i patrzyłem w niebo, widziałem gwiazdy i zastanawiałem się, czym są i jak się tam znalazły — no i przede wszystkim dlaczego. Słyszałem, jak niektórzy mówili, że każda z nich to takie słońce, ale ja nie znam się na tym. I chyba nikt nie wie o tym zbyt wiele.
— Są tacy, którzy wiedzą bardzo dużo — rzekł nieznajomy.
— Może pan? — powiedział Enoch lekko kpiącym tonem, gdyż przybysz nie wyglądał na takiego, który zbyt dużo wie.
— Tak, ja — odparł mężczyzna. — Są też i tacy, którzy wiedzą więcej ode mnie.
— Czasem się zastanawiam — wyznał Enoch — jeśli gwiazdy to inne słońca, może w takim razie są jeszcze jakieś inne planety i ludzie?
Przypomniał sobie, jak pewnej nocy, będąc na obozie, siedział z kolegami przy ognisku. Gadali sobie dla zabicia czasu. Kiedy wspomniał o tym, że być może inni ludzie żyją na planetach wirujących wokół innych słońc, chłopaki tak go wyśmiali i tak szydzili z niego przez kilka następnych dni, że już nigdy o tym nie wspomniał. W gruncie rzeczy to nie było nic ważnego. Sam właściwie nie bardzo wierzył w to, co mówił. Ot, rozmyślania przy ognisku.
A teraz znów o tym wspomniał obcemu człowiekowi. Dlaczego?
— Wierzy pan w to?
— Bezpodstawne spekulacje — stwierdził Enoch.
— Nie takie znów bezpodstawne — odrzekł nieznajomy. — Istnieją inne planety i ich mieszkańcy. Jestem jednym z nich.
— Ale przecież…! — wykrzyknął Enoch, słowa zamarły mu na ustach.
Twarz nieznajomego pękła i rozpadła się. Wyjrzało spod niej oblicze, które z pewnością nie było ludzkie. Gdy tylko zsunęła się człowiecza maska, wielka rozgałęziona błyskawica przebiegła z trzaskiem niebo i silny grzmot wstrząsnął ziemią. Z daleka dobiegł szum ulewy przewalającej się wśród wzgórz.