Enoch chwiejnym krokiem podszedł do biurka i oparł się ciężko na nim. Smród znikł. Powoli wracała Enochowi jasność myślenia. Nie mógł uwierzyć w to, co się stało. To nie mogło zdarzyć się naprawdę. Przybysz odbył podróż materializatorem dla osobistości, a przecież wyłącznie wysłannicy Galaktyki Centralnej mieli prawo podróżować tą drogą. Enoch był pewien, że nikt z Centralnej nie zachowałby się tak jak szczurowata istota. Jednak szczur znał formułę otwierającą drzwi. Tylko Enoch i przedstawiciele Galaktyki Centralnej ją znali.
Sięgnął po karabin i zacisnął na nim dłoń.
„W porządku — pomyślał. — Nic złego się nie stało. Jedynie jakaś obca istota buszuje po Ziemi, co jest, oczywiście, absolutnie zabronione.” Ziemia jako planeta nie należąca do galaktycznej wspólnoty była zamknięta dla obcych.
Enoch wiedział, co należy zrobić. Musiał odszukać obcego i wyrzucić go z Ziemi.
Wypowiedział formułę i ruszył do przejścia. Po wyjściu skręcił za róg domu.
Intruz przebiegał przez pole i zbliżał się już do linii lasu.
Enoch pędził co tchu. Zanim jednak znalazł się w połowie pola, ścigany szczur dał nura w gęstwinę.
Las ogarniała ciemność. Ukośne promienie wysyłane przez zachodzące słońce wciąż oświetlały górne warstwy listowia, lecz podszycie zasnuwało się już mrokiem. Gdy Enoch wbiegł między drzewa, pochwycił spojrzeniem istotę, która skręciła w dół niewielkiego jaru i zaczęła wspinać się na zbocze po drugiej stronie w gąszczu paproci porastających pochyłość do połowy wysokości.
Enoch wiedział, że jeśli obcy nie zmieni kierunku — przegra, gdyż zbocze wznosiło się aż po skalne zwieńczenie — masywny występ, który górował kamienną masą nad okolicą. Istota miała wkrótce znaleźć się w pułapce.
Skręcił nieznacznie na zachód, by okrążyć jamę parowu; nie spuszczał przy tym z oka uciekiniera. Teraz już złapał go w sidła. Szczur zabrnął tam, skąd nie było odwrotu. Nie mógł już skręcić i umknąć z pułapki. Zaraz znajdzie się na krawędzi urwiska i jedyne, co mu pozostanie, to schować się w jakąś szczelinę wśród głazów.
Biegnąc co sił, Enoch pokonał gąszcz paproci i znalazł się na stromiźnie, około stu metrów poniżej kamiennego występu. Podszycie nie było tu już tak gęste. Gdzieniegdzie tylko rosły kępy marnych krzaczków i nieliczne drzewa. Miękkie podszycie ustąpiło miejsca podłożu z odłamków skalnych, latami odłupywanych przez mrozy z powierzchni głazów i osypujących się aż do podnóża kamiennego wzniesienia. Usypisko porastał gęsty mech, co czyniło miejsce zdradliwym.
Enoch rozejrzał się, lecz nigdzie nie widać było śladu obcego. Naraz kątem oka dostrzegł jakiś ruch, rzucił się więc na ziemię za kępę leszczyny i w prześwicie między gałęziami zobaczył sylwetkę przybysza na tle nieba — obcy nerwowo obracał głową, badając urwiste zbocze; trzymał w pogotowiu uniesioną broń.
Enoch zamarł; ręka mocno ściskała kolbę karabinu. Zabolały go kostki i uświadomił sobie, że obtarł je przy upadku.
Obcy znikł za głazami. Enoch powoli przyciągnął karabin, tak by mógł się nim posłużyć.
A jednak miał wątpliwości. Czy odważy się strzelić? Czy odważy się zabić obcego?
Obcy mógł go zabić w stacji, gdy Enocha oszołomił potworny smród, lecz nie zrobił tego, tylko uciekł. Czy to możliwe, że istota przeraziła się do tego stopnia, iż jedynym wyjściem była dla niej ucieczka? A może nie chciała zabijać zawiadowcy, jak ów wzdragał się zabić ją?
Wpatrywał się w skały powyżej, lecz nic nie dostrzegał, najmniejszego ruchu. Musiał wspiąć się w górę zbocza i to szybko — czas działał na jego niekorzyść, za to sprzyjał obcemu. Najdalej za pół godziny zapadnie zmrok, a sprawę trzeba było załatwić przed nastaniem nocy. Jeśli obcy ucieknie, szansa schwytania go będzie minimalna.
Wtedy drugie ja spytało: „Dlaczego przejmujesz się obcymi? Przecież stanąłeś już po drugiej stronie. Czy nie jesteś zdecydowany powiadomić Ziemian o istnieniu różnych cywilizacji w Galaktyce i bez upoważnienia obdarzyć Ziemię całym bogactwem obcej wiedzy, która znalazła się w twoim posiadaniu? Dlaczego powstrzymałeś tę istotę od zniszczenia stacji, od odcięcia stacji na długie lata? Gdyby udało się jej wypełnić zadanie, mógłbyś zrobić z całą wiedzą, co tylko byś zapragnął. Korzystniej było zdać się na bieg wypadków.”
„Ale nie mogłem! — krzyknąłEnoch w duchu. — Po prostu nie mogłem. Nie rozumiesz tego?”
Szelest w zaroślach po lewej stronie obudził jego czujność.
W odległości nie większej niż siedem metrów od niego ukazała się Lucy Fisher.
— Uciekaj stąd! — krzyknął, choć przecież nie mogła go usłyszeć.
Wyglądało na to, że nie zdawała sobie sprawy z tego, co się dzieje. Przesunąwszy się w lewo, wykonała ruch ręką i wskazała w stronę skał.
— Odejdź — syknął. — Odejdź stąd.
Pokazał jej na migi, by się oddaliła, że to nie miejsce dla niej.
Potrząsnęła głową i skulona ruszyła pędem pod górę.
Enoch niezgrabnie powstał i rzucił się za nią. Nagle powietrze z tyłu zaskwierczało i napełniła je woń ozonu. Instynktownie padł na ziemię. Ujrzał za sobą metr kwadratowy spalonej, parującej ziemi; podszycie strawiła fala gorąca, a gleba i odłamki skał zmieniły się w bulgoczący pudding.
„Laser — pomyślał Enoch. — Obcy używa lasera, wysyłającego cieniutką wiązkę światła o potwornej mocy.”
Zebrał się w sobie i zrobił krótki wypad pod górę, po czym zaraz rzucił się za kępę rachitycznych brzóz.
Powietrze znów zaskwierczało, nastąpiło krótkie wyładowanie ciepła i rozszedł się zapach ozonu. Na zboczu powyżej dymiła łata ziemi. Posypał się popiół i osiadł na ramionach Enocha. Enoch spojrzał szybko w górę; brzozy zostały skrócone o połowę, ścięte laserem i spopielone. Nikłe smużki dymu unosiły się leniwie nad kikuty pni.
Nieważne, co obcy mógł zrobić czy też co mu się nie udało zrobić w stacji. Teraz nie żartował. Wiedział, że nie ma możliwości odwrotu i pokazywał, na co go stać.
Enoch przywarł do ziemi. Niepokoił się o Lucy. Miał nadzieję, że jest bezpieczna.
„Mały głuptas, nie powinna była się w to mieszać. To nie miejsce dla niej. Nie powinna nawet chodzić po lesie o tej porze. Stary Hank znowu będzie jej szukał, myśląc, że została porwana. Co jej strzeliło do głowy?”
Mrok gęstniał, tylko odległe wierzchołki drzew chwytały jeszcze ostatnie promienie słońca. Z dolin skradał się chłód, a od ziemi czuć było zgniłą wilgoć. Z jakiejś ukrytej dziupli krzyczał żałośnie lelek kozodój.
Enoch rzucił się pod górę. Dotarł do zwalonej brzozy i schronił się za nią jak za barykadą.
Nie widać było śladu obcego, nie padał kolejny strzał z broni laserowej.
Enoch badał wzrokiem teren. Jeszcze dwa wypady, jeden do niewielkiego stosu kamieni, drugi pod sam szczyt, i będzie siedział obcemu na karku. Nie miał tylko pojęcia, co wtedy zrobi.
Oczywiście unieszkodliwi go.
Trudno było cokolwiek przewidzieć, niewiele pomogłoby obmyślenie jakiejś taktyki. Od momentu zbliżenia się do szczytu powinien kierować się wyczuciem, wykorzystać każdą nadarzającą się szansę. Miał utrudnione zadanie, gdyż nie wolno mu było zabić obcego; musiał go schwytać i choćby tamten gryzł i kopał, zawlec go w bezpieczne miejsce — do stacji.
Być może na otwartej przestrzeni przybysz nie będzie mógł bronić się za pomocą odoru z taką samą skutecznością jak w stacji.
Enoch obserwował skały, lecz nic nie wskazywało na miejsce, gdzie ukrył się obcy.
Zaczął powoli się czołgać, szykując do następnego wypadu pod górę; nie chciał, by zdradził go jakiś dźwięk.
Kątem oka zauważył cień, który wspinał się po zboczu. Błyskawicznie usiadł, podnosząc karabin. Lecz nim zdążył obrócić lufę, cień był już przy nim; powalił go i przycisnął do ziemi, wielką ręką o płaskich palcach zatykając usta.
— Ulisses! — wybełkotał Enoch.
Cień syknął ostrzegawczo.
Powoli przygniatający Enocha ciężar usunął się, a ręka odsłoniła usta.
Ulisses wskazał na stos głazów, a Enoch kiwnął głową. Tuż przy uchu Enocha wyszeptał:
— Talizman! On ma Talizman!
— Talizman! — omal że nie krzyknął Enoch; zdawał sobie sprawę, że najmniejszy dźwięk może zdradzić ich miejsce.
Od szczytu oderwał się kamień i zaczął staczać w dół zbocza. Enoch przywarł do ziemi za kłodą.
— Padnij! — krzyknąłdo Ulissesa. — Padnij! On ma broń.
Ulisses chwycił go za ramię.
— Enochu! — zawołał. — Enochu, patrz!
Enoch zerwał się na nogi i ujrzał dwie postacie mocujące się na szczycie.
— Lucy! — wykrzyknął.
To właśnie ona walczyła z obcym.
„Podkradła się do niego — pomyślał. — Cholerny, mały głuptas! Gdy obcy zajęty był przeszukiwaniem wzrokiem zbocza, zbliżyła się ukradkiem i dopadła go.”
W dłoni trzymała jakiś kij; zamierzała nim uderzyć przybysza, jednak ten chwycił ją za rękę.
— Strzelaj — bezbarwnym, martwym tonem rzucił Ulisses.
Enoch uniósł karabin, lecz w zapadających ciemnościach niewiele mógł dojrzeć. A tamci stali tak blisko siebie! Za blisko.
— Strzelaj! — wrzasnął Ulisses.
— Nie mogę — zaszlochał Enoch. — Nic nie widać.
— Musisz strzelić — głos Ulissesa był twardy i napięty. — Musisz zaryzykować.
Enoch znów uniósł broń. Wydawało mu się, że teraz widzi lepiej. Wiedział jednak, że nie tyle przeszkadzała mu ciemność, ile niecelny strzał w świecie, w którym przechadzał się na szczudłowatych nogach wyjący balon. Wtedy nie trafił i teraz też mogło mu się to przydarzyć.
Muszka zatrzymała się pośrodku głowy szczuropodobnej istoty; głowa umknęła na chwilę, lecz zaraz powróciła.
— Strzelaj! — wrzasnął Ulisses.
Enoch nacisnął spust. Karabin kaszlnął. Na górze obcy stał jeszcze przez sekundę, pozbawiony części głowy, a strzępy oderwanego ciała frunęły krótką chwilę niczym spłoszone czarne owady w niknącym świetle zachodniego nieba.
Enoch rzucił broń i upadł na ziemię, wbijając palce w mech. Zrobiło mu się słabo na myśl o tym, co mogło się stać, jednak lata spędzone na niezwykłej strzelnicy nie poszły na marne.
„Jakie to dziwne — pomyślał — jak wiele rzeczy pozornie bez znaczenia kształtuje nasz los.”
Strzelnica była taką rzeczą bez znaczenia — jak stół bilardowy czy gra w karty miała służyć wyłącznie rozrywce zawiadowcy.
A jednak spędzone tam godziny nadały kształt tej chwili na niewielkim odcinku zbocza i zadecydowały o jej finale.
Osłabienie wsiąkło w skrawek ziemi pod Enochem; ogarnął Enocha spokój — spokój drzew i podszycia z pierwszym tchnieniem nocy. Jak gdyby niebo, gwiazdy i cały kosmos pochyliły się nad nim, szepcząc o jedności z nim. Przez chwilę zdawało mu się, że uchylił rąbka jakiejś wielkiej prawdy, która przyniosła nie zaznane dotąd ukojenie i poczucie wzniosłości.
— Enochu — szepnął Ulisses. — Enochu, mój bracie…
W głosie przybysza z gwiazd zabrzmiał jakby ukryty szloch, poza tym Ulisses nigdy dotychczas nie nazwał Ziemianina bratem.
Enoch podniósł się na kolana. W górze na usypisku głazów widniało łagodne, cudowne światło, miękkie i delikatne, jak gdyby ogromny świetlik rozjarzył swój płomyk, płonący pełnią blasku.
Światło wędrowało w ich stronę po skalnej stromiźnie, a wraz z nim Lucy, która zbliżała się, jakby trzymała w dłoni latarnię.
Ręka Ulissesa mocno ścisnęła ramię Enocha.
— Widzisz? — rzekł Ulisses.
— Tak, widzę. Co to…
— Talizman — odrzekł Ulisses w zachwycie; zaparło mu dech w piersi. — A ona jest naszym nowym strażnikiem, którego szukaliśmy tyle lat.