8.

Winslowe Grant był punktualny.

Kiedy Enoch dochodził do skrzynki pocztowej, dostrzegł tumany kurzu, które wzbijały się spod kół starego grata, jadącego szczytem wzgórza.

„Sucho w tym roku — pomyślał, stojąc przy skrzynce. — Mało deszczu, plony na tym ucierpią.”

I tak niewiele upraw było na wzgórzu. Niegdyś wzdłuż całej drogi ciągnęły się nieduże, wygodne farmy z białymi domami i czerwonymi budynkami gospodarczymi. Teraz większość stała opuszczona, domy i budynki nie były ani białe, ani czerwone, tylko szare jak zbutwiałe drewno. Zniszczyła się farba, dachy pozapadały, a ludzie odeszli.

Niedługo miał zjawić się Winslowe; Enoch usiadł i czekał. Listonosz mógł zatrzymać się przy skrzynce Fisherów zaraz za zakrętem, choć Fisherowie zwykle otrzymywali niewiele przesyłek — głównie reklamówki i inne śmiecie wkładane do wszystkich bez wyjątku wiejskich skrzynek pocztowych. Fisherów przesyłki takie nie obchodziły i czasem leżały one po kilka dni. Jedynie dzięki Lucy w ogóle coś dostawali; przeważnie tylko ona pamiętała o odbieraniu poczty.

„Fisherowie naprawdę nie potrafią gospodarzyć i dbać o swoje sprawy — pomyślał Enoch. — Tylko patrzeć, jak dom zawali się na nich.”

Mieli poletko robaczywej kukurydzy, które najczęściej zatapiał wylew rzeki. Zbierali trochę siana z łąki w dole dla paru wychudzonych koni, kilku zabiedzonych krów i stadka kurcząt. Mieli samochód — starego grata — i bimbrownię, ukrytą gdzieś w dole rzeki. Polowali, łowili, zastawiali sidła i w ogóle niczym się nie wyróżniali. Chociaż, gdyby się tak zastanowić, nie byli złymi sąsiadami. Pilnowali swego nosa i nie wtrącali się do nikogo — z jednym wyjątkiem: od czasu do czasu chodzili (cały ich klan) i rozdawali w sąsiedztwie ulotki i broszury jakiejś tajemniczej sekty fundamentalistów, do której przed laty przystała pani Fisher w Millville na zgromadzeniu religijnym.

Winslowe nie zatrzymał się przy skrzynce Fisherów. Pełnym gazem wziął zakręt w chmurze kurzu. Zahamował rozgrzaną maszynę i wyłączył silnik.

— Niech trochę wystygnie — powiedział.

Stygnące pudło trzaskało z przegrzania.

— Uwinąłeś się dzisiaj — stwierdził Enoch.

— Nie miałem dużo poczty — wyjaśnił Winslowe. — Mijałem tylko skrzynki.

Sięgnął do torby na siedzeniu obok i wyjął przewiązany sznurkiem plik — kilka gazet i dwa tygodniki dla Enocha.

— Dużo tego przychodzi — powiedział. — Ale rzadko kiedy jakiś list.

— Nie ma już nikogo, kto by do mnie pisał.

— Ale, ale — rzekł Winslowe. — Tym razem jest list.

Enoch spojrzał z nie ukrywanym zaskoczeniem i zauważył róg koperty wystającej spomiędzy gazet.

— List — powiedział z zadowoleniem Winslowe. — Nie żadne tam reklamy ani interesy.

Enoch wsadził plik pod pachę, obok karabinu.

— Pewnie to nic ważnego — rzekł.

— Może i nie — przyznał listonosz z chytrym błyskiem w oku.

Wyjął z kieszeni fajkę i kapciuch z tytoniem, nabijał powoli. Silnik pod maską dalej trzaskał i stukał. Z bezchmurnego nieba prażyło słońce. Pokryte kurzem zarośla wzdłuż drogi wydzielały cierpki zapach.

— Słyszałem, że facet od żeń-szenia znów tu jest — zagadał Winslowe. — Nie było go trzy — cztery dni.

— Pewno sprzedawał swój sang.

— Gadanie — skrzywił się listonosz. — On wcale nie zbiera sangu. Chodzi mu o coś innego.

— Robi to już szmat czasu — mruknął Enoch.

— Po pierwsze, tego nikt nie kupi, a nawet gdyby, gdzie teraz znajdziesz sang? Parę lat temu, owszem, sprzedawało się — zdaje się, Chińczycy robili z tego leki. Ale teraz nie ma handlu z Chinami. Pamiętam, jak byłem chłopcem, chodziliśmy do lasu po sang. Wcale niełatwo było go znaleźć, nawet wtedy. Ale zawsze trochę się znalazło. — Rozparł się na siedzeniu, pogodnie pykając z fajki. — Coś tu nie pasuje — rzekł.

— Nigdy nie widziałem tego człowieka — powiedział Enoch.

— Skrada się po lasach. Wygrzebuje różne rośliny. Przyszło mi do głowy, że to może jakiś czarownik. Zbiera zioła i warzy eliksiry. Mnóstwo czasu spędza z Fisherami, pije ich gorzałkę.

Teraz niby już się o tym nie słyszy, ale ja tam wierzę w czary.

Tylu rzeczy nie wyjaśniła nauka. Weźmy tę dziewczynę Fisherów, niemowę — ona zaklina kurzajki.

— Słyszałem — rzekł Enoch.

A nawet więcej — pomyślał. — Potrafi uzdrowić motyla.

Winslowe pochylił się na siedzeniu.

— O mało nie zapomniałem — powiedział. — Mam coś jeszcze.

Podniósł z podłogi paczkę w szarym papierze i wręczył Enochowi. — Nie przyszło pocztą — wyjaśnił. — Sam to zrobiłem, dla ciebie.

— Tak? Dziękuję — powiedział Enoch, przyjmując podarunek.

— Dalej, odwiń — zachęcił Winslowe.

Enoch zawahał się.

— Do diabła, śmiało!

Odwinął papier i zobaczył siebie wyrzeźbionego w drewnie, całą postać. Figurka z jasnego drewna w odcieniu miodu długości trzydziestu centymetrów lśniła w słońcu jak złocisty kryształ. Szedł, z karabinem pod pachą, wiał wiatr, gdyż wędrował lekko pochylony, a na ubraniu tworzyły się fałdy.

Enochowi zaparło dech w piersi; stał i wpatrywał się.

— Wins — powiedział wreszcie. — To najpiękniejsze dzieło rąk, jakie w życiu widziałem.

— Robiłem w tym kawałku, który dałeś mi zeszłej zimy — rzekł listonosz. — Najlepsze drewno do strugania, jakie miałem w ręku. Twarde i bez słoi. Nie pęknie, nie wyszczerbi się, nie rozdwoi. Jak już natniesz, masz nacięcie tam, gdzieś chciał i jak chciał. I błyszczy od razu. Trzeba potem tylko troszkę przetrzeć.

— Nie wyobrażasz sobie, jak wiele to dla mnie znaczy — powiedział Enoch.

— Od lat dajesz mi mnóstwo drewna. Różne rodzaje, jakich nikt jeszcze nie widział. Wszystko znakomitej jakości i piękne.

Przyszedł czas, żeby coś dla ciebie wyrzeźbić.

— Ty też dużo dla mnie robisz. Wozisz mi wszystko z miasta.

— Enochu — powiedział Winslowe — lubię cię. Nie wiem, kim jesteś, i nie będę pytał, ale cię lubię.

— Chciałbym móc powiedzieć ci, kim jestem — westchnął Enoch.

— Co tam… — odrzekł Winslowe, przesuwając się na miejsce za kierownicą. — Nieważne, kto jest kim; ważne, że sobie nie przeszkadzamy. Gdyby tak narody brały przykład z naszego współżycia, świat byłby o niebo lepszy.

Enoch z powagą pokiwał głową.

— Nie wygląda to wszystko najlepiej.

— Niestety — przyznał listonosz, włączając silnik samochodu.

Enoch patrzył, jak maszyna oddala się, wzniecając obłoki kurzu.

Potem znów spojrzał na swoją drewnianą podobiznę.

Wydawało się, jakby się pięła po zboczu, bezbronna wobec siły wiatru, przygięta zawieruchą.

Dlaczego? — zastanawiał się. Co takiego widział w nim listonosz, że wyrzeźbił go wędrującego przeciw wiatrowi?

Загрузка...