„Powinienem był ich zabić — pomyślał Enoch. — Nie zasługują na to, by żyć.”
Spojrzał na karabin; zauważył, że ściska go, aż zbielały mu kostki palców na ciemnobrązowym drewnie kolby. Odetchnął kilka razu głęboko, usiłując zapanować nad gniewem, który w nim wrzał, gotów wybuchnąć. Gdyby zostali tu choć chwilę dłużej, gdyby nie kazał im odejść, z pewnością dałby się owładnąć narastającej wściekłości. Nie miał pojęcia, jak udało mu się zapanować nad gniewem. Całe szczęście, że się opanował. To, co się stało, nie wróżyło jednak nic dobrego.
Nazwą go szaleńcem. Powiedzą, że miał zamiar do nich strzelać. Mogą nawet rozgłosić, że porwał Lucy i uwięził wbrew jej woli. Nic ich nie powstrzyma od wpędzenia go w tarapaty.
Nie miał żadnych złudzeń co do ich zamiarów; dobrze znał ten typ ludzi — mściwych w swej małości — małe złośliwe insekty rodzaju ludzkiego.
Stanął przy ganku. Patrzył na oddalających się Fisherów i dziwił się, jak Lucy — taka wspaniała dziewczyna — mogła wywodzić się od podobnych parszywców. Być może jej kalectwo odgradzało ją od tych ludzi niczym wał ochronny i nie pozwalało stać się jednym z nich. Możliwe, że gdyby rozmawiała z nimi lub chociaż słuchała ich, z czasem stałaby się tak samo ograniczona i zła jak oni.
Popełnił wielki błąd, mieszając się w ich sprawy. Człowiek pełniący taką funkcję jak on nie miał żadnego powodu angażować się w jakiekolwiek awantury. Zbyt wiele było do stracenia; nie powinien był się wtrącać.
Ale czy mógł postąpić inaczej? Czy mógł odmówić Lucy obrony, kiedy ujrzał plamę krwi na jej sukience od zadanych razów? Czy naprawdę powinien był zignorować błagalne spojrzenie dziewczyny?
Mógł postąpić inaczej. Znalazłby się inny, mądrzejszy sposób rozegrania całej sprawy. Ale nie miał czasu do namysłu. Zdążył jedynie zanieść Lucy w bezpieczne miejsce i wyjść tamtym na spotkanie.
Teraz, kiedy o tym rozmyślał, doszedł do wniosku, że o wiele lepiej by zrobił, gdyby w ogóle nie wyszedł ze stacji. Gdyby został wewnątrz, nic by się nie stało.
Odwrócił się i ruszył powoli do stacji. Lucy siedziała na sofie, w rękach trzymała błyszczący przedmiot. Wpatrywała się weń jak urzeczona; na jej twarzy malował się taki sam wyraz napięcia i czujności, jak tamtego ranka, kiedy trzymała na dłoni motyla.
Położył karabin na biurku. Stał cicho, musiała jednak wyczuć jego obecność, bo szybko podniosła oczy. Po chwili powędrowała spojrzeniem ku błyszczącemu przedmiotowi trzymanemu w dłoniach.
Miała w rękach piramidę kul. Wszystkie kule obracały się powoli, rzucając błyski każda w swoim kolorze, jak gdyby wewnątrz było źródło miękkiego, ciepłego światła.
Enoch wstrzymał oddech na tak piękny widok. Nadal nie miał pojęcia, jakie przeznaczenie ma piramida kul. Badał ów przedmiot setki razy, łamał sobie nad nim głowę, lecz nic nie odkrył. Jego zdaniem piramida była dziełem sztuki, choć podejrzewał, że jednak czemuś służyła i można ją było jakoś uruchomić.
I Lucy uruchomiła ją. Setki razy próbował znaleźć sposób, a Lucy ledwo wzięła piramidę do ręki…
Dostrzegł zachwyt odbijający się na twarzy dziewczyny. Czy to możliwe, że znała przeznaczenie tego przedmiotu?
Zbliżył się i dotknął jej ramienia. Podniosła wzrok; jej oczy jaśniały radością i podnieceniem.
Wskazał piramidę; próbował spytać Lucy, co to może być. Ale nie rozumiała go. Albo może rozumiała, tylko zdawała sobie sprawę, jak trudno byłoby opisać to, co wiedziała. Dłonią wykonała trzepoczący, pełen szczęścia gest, wskazując stolik zastawiony mnóstwem rupieci, i chyba miała ochotę się roześmiać, w każdym razie na jej twarzy malował się uśmiech.
„Po prostu dziecko — pomyślał Enoch — z pudłem pełnym nowych, zadziwiających zabawek. Czy taka właśnie jest? Czy cieszy się tylko dlatego, że odkryła nagle całe piękno i egzotykę przedmiotów zgromadzonych na stoliku?”
Odwrócił się zrezygnowany i podążył do biurka. Podniósł karabin i zawiesił go na haku.
Dziewczyna nie powinna przebywać w stacji. Żaden człowiek, prócz niego samego, nie mógł znajdować się w środku. Przyniósł ją tutaj i złamał tym samym niepisane porozumienie zawarte z obcymi, którzy powierzyli mu funkcję zawiadowcy.
Chociaż… Lucy tak naprawdę nie dotyczył zakaz. Nigdy przecież nie powie, co widziała.
Nie mógł jej tu zostawić. Musiał zabrać ją do domu. Jeśli tego nie zrobi, rozpoczną się zakrojone na szeroką skalę poszukiwania zaginionej dziewczyny — pięknej i głuchoniemej.
Wieść o zaginięciu głuchoniemej dziewczyny najdalej za dwa dni ściągnie dziennikarzy. Będą o tym trąbiły gazety, radio i telewizja, a lasy zaroją się setkami poszukiwaczy. HankFisher opowie o tym, jak próbował włamać się do domu i nie dał rady, wtedy inni zechcą spróbować, a nagroda będzie wysoka.
Enochowi zrobiło się gorąco na myśl o tym. Tyle lat schodził ludziom z drogi, tyle lat trzymania się na uboczu pójdzie na marne. Dziwny, samotny dom na wzgórzu stanie się zagadką dla świata, będzie prowokował i nęcił różnych szaleńców.
Podszedł do szafki z lekami po maść gojącą z zestawu leków dostarczonych przez Galaktykę Centralną. Otworzył małe pudełeczko. Zostało więcej niż połowa. Stosował lek od lat po trochu. Nie było nawet potrzeby używać więcej.
Podążył do sofy, na której siedziała Lucy, i stanął za oparciem. Pokazał dziewczynie, co ma w ręku, i na migi wyjaśnił, do czego to służy. Opuściła ramiączka sukienki, a on pochylił się, by obejrzeć pręgi.
Krwawienie ustało, lecz podrażnione ciało było wciąż zaczerwienione.
Zaczął delikatnie wcierać maść.
„Uleczyła motyla — pomyślał — ale nie potrafi uleczyć samej siebie.”
Na stoliku przed Lucy piramida kul nadal słała błyski i migotała, rzucała mrugające kolorowe cienie po całym pokoju.
To działało, ale czemu właściwie służyło?
Wreszcie zaczęło działać, ale nic w związku z tym się nie stało.