Małgorzata Blakeney ścigała wzrokiem małą, czarną postać Chauvelina w chwili, gdy przeciskał się przez salę balową. Potem nastąpiło długie oczekiwanie, szarpiące wszystkimi jej nerwami.
Siedziała samotnie w pustym saloniku, patrząc przez odchyloną kotarę na tańczące pary. Patrzyła, ale nie widziała nic; nie słyszała nawet muzyki, pogrążona w udręczeniu tego strasznego oczekiwania.
W mózgu jej wirowały bezładnie obrazy: prawie pusta sala, Chauvelin na straży, wejście "Szkarłatneg Kwiatu", tego tajemniczego wodza, który był dotąd dla Małgorzaty czymś nieuchwytnym i jakby bezcielesnym. Czemuż nie poszła do sali jadalnej w tym rozstrzygającym momencie? Wiedziona intuicją kobiecą, wyczytałaby z twarzy nieznajomego tę potężną indywidualność, znamionującą bohaterskich wodzów, owego wspaniałego orła o śmiałym locie, którego skrzydła zostaną spętane sidłami na wróble. Myślała o nim z głębokim smutkiem. Ironia losu wydawała się tak potworna. Musiała dopuścić, by lew zginął od ukąszeń szczura. Ach, czemuż wchodzi w grę życie Armanda!…
– Prawdopodobnie uważasz mnie, pani za człowieka, na którego nie moża liczyć – zabrzmiał głos lorda Fancourta. – Trudno mi było spełnić twoje polecenie, gdyż nigdzie nie mogłem znaleźć Blakeneya.
Małgorzata zapomniała zupełnie o mężu i o poleceniu, jakie dała lordowi. Myśli jej przeniosły się w owe czasy, gdy mieszkała na ul. Richelieu z Armandem, który otaczał ją opieką i bronił w potrzebie.
– Wreszcie odnalazłem go -ciągnął dalej lord Fancourt – i powtórzyłem mu twe słowa. Zapewnił mnie, że wyda natychmiast rozkazy, aby konie jak najprędzej zajechały.
– Ach tak – rzekła nieprzytomnie – więc odnalazłeś go, panie?
– Znalazłem go w sali jadalnej, pogrążonego we śnie. Spał tak twardo, że nie mogłem go obudzić.
– Dziękuję ci bardzo -odparła, usiłując zebrać myśli.
– Czy mogę prosić cię pani o kontredansa, zanim nadjedzie twój powóz?
– Nie, dziękuję ci, panie. Mam nadzieję, że nie weźmiesz za złe tej odmowy, ale jestem naprawdę zmęczona i w sali balowej jest duszno.
– W oranżerii panuje miły chłód, może więc tam przejdziemy? Czy nie napiłabyś się czegoś orzeźwiającego. Wyglądasz pani, jakbyś była chora?
– Jestem tylko bardzo zmęczona – powtórzyła smutno, idąc do oranżerii, gdzie płonęły przyćmione światła i zielona roślinność nasycała powietrze chłodną świeżością. Lord Fancourt przysunął jej krzesło. Była tak śmiertelnie znużona długim oczekiwaniem… czemu Chauvelin nie przychodzi, by opowiedzieć o wyniku szpiegostwa? – pomyślała z udręczeniem.
Lord Fancourt starał się ją rozbawić rozmową, ale nie słuchała nawet jego słów. Nagle zwróciła się żywo w jego stronę.
– Lordzie Fancourt – czy zauważyłeś, kto był w sali jadalnej prócz sir Percy'ego Blakeney'a?
– Tylko agent rządu francuskiego Chauvelin, który także spał w drugim kącie pokoju. A czemu o to pytasz, pani?
– Doprawdy nie wiem… czy pamiętasz, która była godzina?
– Musiało być 5 lub 10 minut po pierwszej. Zastanawiam się, o czym myślisz lady? – dodał, widząc wyraźne roztargnienie pięknej towarzyszki.
Ale myśli jej nie były daleko: o jedno piętro niżej, w tym samym domu, w sali jadalnej, gdzie Chauvelin siedział cicho na czatach. Czy mu się nie powiodło? Przez chwilę serce Małgorzaty napełniło się nadzieją. Nadzieją, że "Szkarłatny Kwiat" został ostrzeżony przez sir Andrewa i że rajski ptak nie dał się schwytać w sidła; ale błyskawicznie nadzieja ta zamieniła się w śmiertelną trwogę. Jeżeli Chauvelinowi nie powiodło się, co stanie się z Armandem?
Lord Fancourt przestał rozmawiać od chwili, gdy spostrzegł, że Małgorzata go nie słucha. Czekał tylko na sposobność, aby się wymknąć, gdyż towarzystwo damy, choćby najpiękniejszej, która nie zwraca najmniejszej uwagi na to, co się do niej mówi, nie należy do przyjemności, nawet dla ministra gabinetu.
– Pójdę zobaczyć, czy twój powóz stoi – rzekł po chwili.
– Ach! Jeżeli jesteś tak uprzejmy panie – nie czuję się dziś w nastroju do rozmowy i może lepiej będzie, jeżeli zostanę sama.
Istotnie, pragnęła pozbyć się lorda Fancourta w nadziei, że Chauvelin czyha w pobliżu jak lis, aby rozmówić się z nią w cztery oczy.
Jednakże gdy lord Fancourt odszedł, Chauvelin nie nadchodził. Co się mogło stać? Czuła, że los Armanda jest zagrożony, ogarnęła ją śmiertelna trwoga na myśl, że Chauvelin nie dopiął swego celu, a "Szkarłatny Kwiat" jeszcze raz zwyciężył. Jeżeli tak się stało, wiedziała, że nie było dla niej ani litości, ani ratunku. Chauvelin postawił nieubłagany warunek "ten, albo tamten" i nic nie mogło zachwiać jego postanowienia. Był bardzo zawzięty, gdyby zaś nie pojmał orła, mściwe jego serce zadowoliłoby się mniej cenną zdobyczą, czyli Armandem. Odegra nikczemną komedię, iż Małgorzata umyślnie go wprowadziła w błąd, mimo że uczyniła wszystko, co mogła. Nie była w stanie czekać spokojnie, pragnąc usłyszeć wyrok, lecz Chauvelin nie nadchodził, choćby po to tylko, by wylać złość i pastwić się nad nią…
Nagle lord Grenville oznajmił jej, że powóz zajechał, a sir Percy czeka z lejcami w ręku. Małgorzata chciała pożegnać ministra, ale uprzejmy gospodarz odprowadził ją aż na schody. Mijając salony, zamieniała z tłumem znajomych ostatnie uśmiechy i uprzejme słówka. Czekał na nią cały zastęp eleganckich dżentelmenów, pragnących pożegnać królową piękności i mody.
Pod masywnym portykiem wspaniałe kasztany sir Percy'ego niecierpliwie parskały i biły kopytami. W chwili gdy Małgorzata żegnała lorda Grenville'a, zobaczyła nagle na schodach Chauvelina. Szedł na górę wolno, lekko, zacierając ręce, a wyrazista jego twarz miała wyraz szczególny, nieco rozbawiony i trochę zdziwiony. Gdy przenikliwe jego oczy spostrzegły Małgorzatę, uśmiechnął się ironicznie.
– Monsieur Chauvelin – odrzekła, gdy stanął przed nią kłaniając się głęboko. – Mój powóz czeka na mnie. Czy mogę prosić o twoje ramię?
Uprzejmy jak zawsze sprowadził ją ze schodów.
– Chauvelin – rzekła z rozpaczą – muszę wiedzieć, co się stało.
– Co się stało – kochana lady?
– spytał z udanym zdziwieniem. -Gdzie, kiedy?
– Dręczysz mnie, panie. Pomogłam ci dzisiejszej nocy i mam prawo wiedzieć. Co się stało w sali jadalnej o pierwszej? -Mówiła zupełnie cicho, aby w ogólnym zgiełku tylko dyplomata mógł usłyszeć jej słowa.
– Spokój i cisza panowały w sali, piękna pani. O pierwszej godzinie spałem głęboko w jednym rogu sofy, a sir Percy w drugim.
– Czy nikt nie wszedł do sali?
– Nikt.
– W takim razie nie udało się nam – nieprawdaż?
– Tak, nie udało się… może.
– Ale… Armand…?
– Losy Armanda zawisły na włosku. Proś Boga, by ten włos nie zerwał się.
– Chauvelin, pamiętaj, że pracowałam dla ciebie szczerze i życzliwie…
– Pamiętam o swojej obietnicy
– odrzekł – w dniu, w którym "Szkarłatny Kwiat" i ja spotkamy się na ziemi francuskiej, St. Just będzie w objęciach uroczej siostry.
– To znaczy, że krew szlachetnego człowieka musi splamić moje ręce – odparła ze wstrętem.
– Krew jego albo krew twego brata. Na pewno pragniesz razem ze mną, aby "Szkarłatny Kwiat" wyjechał dzisiaj do Calais.
– Pragnę tylko jednej rzeczy, obywatelu.
– A tą rzeczą jest?
– Żeby twój mistrz szatan zawezwał ciebie gdzie indziej, nim słońce wzejdzie.
– Pochlebiasz mi, obywatelko.
Zatrzymała go na stopniach, usiłując wyczytać uczucia, ukryte pod nieprzeniknioną lisią maską, ale twarz Chauvelina miała wciąż wyraz tajemniczy i ironiczny. Ani jeden muskuł nie zadrżał i nie zdradził nieszczęśliwej, przerażonej kobiecie, czy powinna tylko obawiać się, czy też może ośmielić się ufać.
Na dole otoczył ją gwarny tłum. Lady Blakeney opuszczała zawsze liczniejsze zebrania eskortowana chmarą ludzkich motyli, wirujących dookoła oślepiającego blasku jej piękności. Nim rozstała się z dyplomatą, wyciągnęła do niego drobną rączkę wdzięcznym ruchem dziecięcej prośby.
– Daj mi promyk nadziei, mój mały Chauvelin – prosiła.
Z wyszukaną galanterią pochylił się nad tą małą dłonią, która jaśniała białością w przezroczystej koronkowej rękawiczce i całując końce jej różowych palców, powtórzył z zagadkowym uśmiechem:
– Proś Boga, aby włos się nie zerwał.
Odszedł, ustępując miejsca wirującym motylom, aby mogły zbliżyć się do płomienia. Wytworny tłum złotej młodzieży zasłonił przed oczami lady Blakeney długą, lisią twarz Francuza.