Rozdział II. "Odpoczynek Rybaka" w Dover

Sally była bardzo zajęta w kuchni. Rondle, garnki i brytfanny stały rzędem na ogromnej blasze, a na rożnie obracała się z wolna wspaniała pieczeń wołowa. Dwie młode kuchareczki, zziajane i zaczerwienione od ognia, zakasawszy rękawy do łokcia, zwijały się żwawo, chichocząc i rozmawiając po cichu. Stara Jemina, potężna w objętości, ale o mniejszym temperamencie niewiasta, mieszała różne przyprawy nad ogniem, mrucząc coś pod nosem.

– Sally, Sally! – odezwały się z kawiarni wesołe, ale niezbyt melodyjne głosy.

– Czego oni znów chcą? -zawołała śmiejąc się Sally.

– Z pewnością piwa – mruknęła Jemina – chyba nie przypuszczasz, aby Jimmy Pitkin zadowolił się jednym dzbanem.

– Pan Harry ma też dzisiaj niezwykłe pragnienie – dodała Marta, jedna z kuchareczek, a czarne jej oczy błysnęły figlarnie w stronę towarzyszki, na co obie parsknęły cichym, zduszonym śmiechem.

Sally spojrzała na nie groźnie i już wycierała dłonie o smukłe biodra, aby spoliczkować Martę, ale pohamowała się i wzruszając tylko ramionami, zajęła się smażonymi kartoflami.

– Hej, Sally, Sally!

Dźwięk naczyń cynowych, którymi goście uderzali o stoły dębowe kawiarni, zawtórował niecierpliwym głosom.

– Sally! – krzyknął ktoś ostro – czy całą noc czekać będą na piwo?

– Mógłby też ojciec sam ich obsłużyć – odparła gniewnie Sally, ale Jemina bez dalszych komentarzy ujęła z półki kilka cynowych dzbanów i zaczęła nalewać do pucharów owo niezrównane szumiące piwo, z którego słynął "Odpoczynek Rybaka" od czasów króla Karola.

– Twój ojciec jest zanadto zagłębiony w polityce z panem Hempseedem, aby nam pomagać i troszczyć się o kuchnię – rzekła zasapana Jemina.

Sally podeszła śpiesznie do małego lusterka, wiszącego w kącie kuchni, przygładziła ciemne włosy, poprawiła czepek na głowie, bacząc, by jej było w nim do twarzy, i ująwszy szklanki za uszka, po trzy w śniadej ręce, weszła uśmiechnięta do kawiarni.

Kawiarnia "Odpoczynek Rybaka" uważana dzisiaj za ciekawy zabytek przeszłości, nie miała jeszcze z końcem osiemnastego wieku owego historycznego charakteru, jaki nadało jej następne stulecie, choć i wówczas robiła wrażenie odwiecznej budowli. Belki i wiązania dębowe były czarne od starości, tak jak i ławki z wysokim oparciem i długie stoły, na których cynowe puchary pozostawiły nieprzeliczone i fantastyczne kręgi.

Rząd czerwonych pelargonii i niebieskich ostróżek stojących na oknie, odbijał barwnie od ciemnego tła dębowego dworku.

Wszyscy wiedzieli, że pan Jellyband, właściciel "Odpoczynku Rybaka" w Dover, był człowiekiem zamożnym. Naczynia cynowe i rondle miedziane, stojące na pięknych starych półkach, świeciły jak złoto i srebro, a czerwona podłoga błyszczała, niczym szkarłatne pelargonie na oknie. Wszędzie zauważyć można było staranny i czujny nadzór, a dzięki dobrej i pracowitej służbie zajazd odznaczał się wielkim porządkiem i nawet pewną elegancją.

Gdy Sally weszła na salę, odsłaniając w uśmiechu rząd lśniąco białych zębów, przyjęto ją głośnymi objawami zadowolenia.

– Tu, Sally! Piękna Sally! Tu! Hurra!

– Myślałem, żeś ogłuchła w tej kuchni – mruknął Jimmy Pitkin, wodząc dłonią po swych wyschłych ustach.

– Patrzcie, co za gwałt! -śmiała się Sally, ustawiając świeżo napełnione puchary na stole. – Czy twoja babka umiera, że się tak śpieszysz do domu, aby jeszcze ujrzeć tę biedną duszę, nim wyjdzie z ciała? Nigdy nie widziałam takiego pośpiechu.

Chór rubasznego śmiechu i zaczepnych żartów odpowiedział Sally, która już teraz nie śpieszyła się do garnków i rondli. Młodzieniec o jasnej, falistej czuprynie i niebieskich żywych oczach pochłaniał całą jej uwagę, a tymczasem żarty o nie istniejącej babce Jimmy Pitkina krążyły dalej po sali wraz z ciężkimi kłębami dymu.

Naprzeciw ogniska, z długą glinianą fajką w zębach stał sam gospodarz, szanowny pan Jellyband, właściciel "Odpoczynku Rybaka", jak jego ojciec, dziad i pradziad. Wysoki, dobroduszny, już trochę łysawy, był w rzeczy samej typem wiejskiego Johna Bulla owych czasów, kiedy dla każdego Anglika, czy był lordem, chłopem, mieszczaninem, cały kontynent Europy był otchłanią zepsucia, a reszta świata krajem dzikich i ludożerców.

Nasz zacny gospodarz zatem, ćmiąc długą fajkę, nie troszczył się o nikogo, lekceważąc sobie wszystkich z drugiej strony kanału. Miał na sobie typową czerwoną kurtkę ze lśniącymi, mosiężnymi guzikami, aksamitne spodnie, popielate pończochy i zgrabne buciki z klamerkami -zwykły ówczesny strój każdego szanującego się właściciela zajazdu w Wielkiej Brytanii. I kiedy na barkach ładnej Sally, która po śmierci matki objęła gospodarstwo, spoczywał cały ciężar pracy, pan Jellyband rozprawiał o polityce ze swymi wybranymi gośćmi.

Kawiarnia oświetlona dwoma jasnymi lampami, zwieszającymi się od powały, wyglądała nader wesoło i przytulnie. Spośród gęstych kłębów dymu widniały czerwone twarze gości pana Jellybanda, zadowolone, roześmiane, w zgodzie ze sobą, gospodarzem i całym światem. Ze wszystkich stron pokoju głośne objawy wesołości wtórowały ożywionym, choć niezbyt wzniosłym rozmowom, a bezustanny śmiech Sally świadczył, że nie nudziła się w towarzystwie Harry Waite'a.

Kawiarnię pana Jellybanda zaszczycali obecnością przeważnie rybacy, szczególnie cierpiący na pragnienie, gdyż sól, którą wdychają na morzu, wysusza im gardło. Ale "Odpoczynek Rybaka" był jeszcze czymś więcej, niż zajazdem dla ludzi prostego stanu. Niemal co dzień stawały przed jego bramą londyńskie pojazdy, a także podróżni, którzy wracali z kontynentu, zatrzymywali się u gościnnego pana Jellybanda i zapoznawali się z jego sławnymi francuskimi winami i wybornym domowym piwem.

Było to w końcu września 1792 roku. Ciepłe i pogodne przez cały miesiąc powietrze zmieniło się nagle. Przez dwa dni potoki deszczu zalewały południową Anglię, niwecząc wszelkie nadzieje pomyślnego zbioru jabłek, gruszek i późnych śliwek. I teraz bił deszcz w okna, a wpadając przez komin, syczał na rozpalonych węglach ogniska.

– Czy widział kto taką słotę we wrześniu, panie Jellyband? – spytał pan Hempseed, siedzący przy ogniu.

Pan Hempseed był bardzo cenioną osobistością w "Odpoczynku Rybaka". Pan Jellyband uważał go za doświadczonego polityka na całą okolicę, słynącego z oczytania i biegłości w Piśmie Świętym. Pan Hempseed miał jedną rękę wsuniętą w szeroką kieszeń aksamitnych spodni, w drugiej trzymał długą glinianą fajkę i patrzył z rozdrażnieniem na strumienie wody, spływające po szybach okiennych.

– Zdaje mi się, że nie -odrzekł pan Jellyband – a jestem w tych stronach 60 lat.

– Chyba nie pamiętasz, co się działo w trzech pierwszych latach twego życia – spokojnie odpowiedział pan Hempseed. – Nie widziałem nigdy małego dziecka, zwracającego uwagę na pogodę, przynajmniej w tych okolicach, a ja tu żyję 75 lat!

Wyższość tego argumentu była tak niezbita, że mimo zwykłej gadatliwości gospodarz nie wiedział co odpowiedzieć.

– To wygląda raczej na kwiecień, niż na wrzesień -ciągnął dalej pan Hempseed żałośnie, gdy znów krople deszczowe zasyczały w ogniu.

– Rzeczywiście – potwierdził gospodarz – ale wróciwszy do polityki, czego się można spodziewać od takiego rządu, jaki mamy teraz?

Pan Hempseed pokiwał znacząco głową, okazując głęboką pogardę dla angielskiego klimatu i angielskiego rządu, i odparł:

– Niczego się nie spodziewam. Tacy biedni ludzie jak my nie mają nic do gadania w Londynie; wiem o tym i nie skarżę się, lecz przy podobnej pogodzie we wrześniu wszystkie moje owoce gniją i idą na marne jak owe pierworodne dzieci egipskich matek, które zginęły bez żadnej korzyści, jeno oswobodziły hołotę żydowską, handlującą pomarańczami i zagranicznymi owocami. Nikt nie kupowałby ich przeklętych owoców, gdyby angielskie gruszki i jabłka dojrzały jak się należy. Pismo Święte mówi…

– Masz rację – odparł Jellyband – ale nie można, jak mówię, czego innego się spodziewać. Ci wszyscy francuscy szatani z drugiej strony kanału mordują swego króla, szlachtę, a panowie Pitt, Fox i Burke kłócą się między sobą i namyślają, czy my, Anglicy, mamy na to pozwolić, czy nie? Niech się mordują wzajemnie, mówi pan Pitt. Nie pozwolić im, mówi pan Burke…

– A ja mówię, niech się mordują ile chcą i niech ich diabli wezmą – odrzekł Hempseed wyniośle. Nie przywiązywał bowiem żadnej wagi do politycznych poglądów swego przyjaciela Jellybanda, który zawsze zbaczał z toku rozmowy i nie dorastał do tego, aby roztaczano przed nim skarby wiedzy tak powszechnie cenionej.

– Niech się mordują -powtórzył – byleby nie było takiego deszczu we wrześniu. To sprzeciwia się wszelkim prawom, a Pismo Święte mówi…

– Przestań, panie Harry! Umrę chyba ze śmiechu! – krzyknęła Sally właśnie w chwili, gdy pan Hempseed zamierzał wygłosić jedną z ulubionych cytat z Pisma Świętego.

Okrzyk ten wywołał wybuch ojcowskiego gniewu.

– Cóż to znowu, Sally? – rzekł Jellyband, marszcząc groźnie brwi. – Zaprzestań tych głupich żartów z młokosami i idź do roboty.

– Ależ, ojcze! Robota, zawsze ta robota…

Pan Jellyband wszakże był wielkim despotą. Miał inne widoki dla jedynaczki, przyszłej dziedziczki "Odpoczynku Rybaka", niż małżeństwo z młodym chłopcem, którego jedynym źródłem zarobku był połów ryb.

– Czy słyszysz, co mówię? – zawyrokował tym przyciszonym i dobitnym głosem, któremu nikt w zajeździe nie śmiał się sprzeciwić. – Zajmij się kolacją dla lorda Tony'ego i pamiętaj, że jeżeli lord nie będzie zadowolony, to na pewno coś oberwiesz.

Sally posłusznie wyszła z pokoju.

– Czy oczekujesz pan zapowiedzianych gości dziś wieczorem? – spytał Jimmy Pitkin, chcąc odwrócić od Sally uwagę gospodarza.

– Tak – odrzekł pan Jellyband.

– Czekam na przyjaciół lorda Tony'ego, których młody lord, jego towarzysz sir Andrew Ffoulkes i inni dżentelmeni wydarli ze szponów tych francuskich diabłów.

Ale tego było już za dużo dla przekornego pana Hempseeda.

– Po co oni to robią? Nie rozumiem celu mieszania się w cudze sprawy. A Pismo Święte mówi…

– Być może – przerwał mu Jellyband z goryczą; jesteś przecie przyjacielem pana Pitta i powtarzasz za panem Foxem: niech się mordują. Nie ma w tym nic dziwnego.

– Przepraszam – zaprotestował słabo Hempseed – tego nie mówiłem.

Ale gdy raz panu Jellybandowi udało się dosiąść ulubionego konika, nie dał tak łatwo za wygraną.

– Zaprzyjaźniłeś się z pewnością z jednym z tych francuskich szpiegów, którzy kręcą się między nami, aby przerabiać nas, Anglików, na ich modłę.

– Nie rozumiem, co chcesz powiedzieć – mruknął niechętnie Hempseed – wiem tylko, że…

– A ja wiem – głośno zawołał gospodarz – że mój dobry znajomy Peppercorn, właściciel "Niebieskiego Dzika", był prawym Anglikiem, jakich mało, a teraz? Pokumał się z kilkoma amatorami żabich nóżek, z tymi zepsutymi przeklętymi szpiegami i co się stało? Peppercorn rozprawia teraz o rewolucji, wolności, o zgładzeniu arystokratów, zupełnie tak, jak przed chwilą pan Hempseed.

– Przepraszam – zaprzeczył znów miękko zagadnięty – nie pamiętam, abym był kiedykolwiek…

Gospodarz, opowiadając o występkach imć pana Peppercorna, zwrócił się do całego zebranego grona gości, którzy z przejęciem go słuchali. Przy jednym stole dwaj mężczyźni, ubrani jak dżentelmeni, odsunęli na bok zaczętą partię domina i z nie tajoną ciekawością przysłuchiwali się jego wywodom. Gdy skończył, jeden nieznajomy ze złośliwym uśmiechem zwrócił się do pana Jellybanda:

– Mój szanowny gospodarzu -rzekł spokojnie – owych francuskich szpiegów, jak ich nazywacie, uważasz za bardzo przebiegłych ludzi, jeżeli potrafili w tak krótkim czasie zmienić zapatrywania twego przyjaciela Peppercorna. Jestem ciekawy, jak się do tego wzięli?

– Nie wiem, ale przypuszczam, że zdołali go przekonać. Ci Francuzi, słyszałem, mają nadzwyczajny dar wymowy, a pan Hempseed wytłumaczy ci, w jaki sposób potrafią niektórych ludzi tak otumanić.

– Czy tak, panie Hempseed? -zapytał grzecznie nieznajomy.

– Nie wiem, panie – odparł gniewnie zapytany – czy zdołam udzielić panu żądanych informacji.

– Mniejsza z tym – rzekł nieznajomy – ufajmy, szanowny gospodarzu, że ci przeklęci szpiedzy nie potrafią przemienić twych wzniosłych poglądów.

Tego już było za wiele dla pana Jellybanda. Parsknął gwałtownym śmiechem, a zawtórowali mu wszyscy jego dłużnicy.

– Ha, ha, ha! Hi, hi, hi! -śmiał się tak serdecznie, że aż w boku go kłuło, a z oczu kapały łzy. – Mnie? mnie? słyszycie? mnie przekonać i moje zasady zmienić? Jak Boga kocham, panie, opowiadasz nadzwyczaj zabawne rzeczy!

– Słuchaj – odparł Hempseed uroczyście – czy wiesz, co Pismo Święte mówi? Kto stoi, niech patrzy, aby nie upadł.

– Ależ, panie Hempseed -odparł Jellyband, trzymając się wciąż za boki. – Pismo Święte mnie nie znało! Nie chciałbym wychylić nawet jednej szklanki piwa z tymi francuskimi mordercami, a cóż dopiero słuchać ich wywodów! Słyszałem, że ci amatorowie żabich nóżek nie umieją nawet mówić po angielsku, a gdyby jeden z nich zwrócił się do mnie w zapowietrzonym języku, to bym od razu pokazał mu plecy, gdyż strzeżonego Pan Bóg strzeże.

– Szanowny gospodarzu – rzekł rozbawiony nieznajomy – widzę, iż jesteś tak przebiegły, że dałbyś radę i dwudziestu Francuzom; a teraz twoje zdrowie! Czy chcesz uczynić mi ten zaszczyt i wypić ze mną butelkę wina?

– Jesteś pan bardzo uprzejmy -odpowiedział Jellyband, wycierając oczy, które mu wciąż jeszcze zachodziły łzami ze śmiechu. – Przyjmuję z wdzięcznością.

NIeznajomy napełnił winem dwa puchary i podał jeden gospodarzowi.

– Musimy przyznać, my uczciwi Anglicy, że mimo wszystko jest to dobra rzecz, której nam Francja dostarcza.

I ten sam złośliwy uśmiech zaigrał na jego cienkich wargach.

– Nikt z nas temu nie zaprzeczy – zapewnił Jellyband.

– A teraz zdrowie – rzekł nieznajomy donośnym głosem -najzacniejszego gospodarza w Anglii, pana Jellybanda.

– Hurra, hurra! -odpowiedziała cała sala i brzęk potrącanych pucharów zmieszał się z wesołymi głosami biesiadników. Jellyband zaś wciąż jeszcze dowodził z cicha:

– Twierdzić, że mógłby mnie przekonać taki przez Boga wyklęty cudzoziemiec! Jak Boga kocham, dziwne rzeczy pan mówisz!

Nieznajomy uspokoił go w końcu zapewnieniem, że istotnie nierozsądne byłoby twierdzenie, iż ktokolwiek mógłby zachwiać jego silnymi zasadami i przekonać go do mieszkańców lądu Europy.

Загрузка...