Rozdział XXVIII. Chata ojca Blancharda

Małgorzata szła wciąż naprzód jakby w półśnie. Jedynym jej pragnieniem było zobaczyć jeszcze raz męża, wyznać mu swą winę, powiedzieć mu, ile wycierpiała, jak bardzo go lekceważyła i jak mało starała się go zrozumieć. To było jedynym jej celem. Z rozpaczą rozglądała się wśród mroku, zapytując siebie, z której strony nadejdzie Percy, aby wpaść w zasadzkę.

Daleki szum bałwanów przejmował ją dreszczem. Smutny jęk sowy, rozlegający się od czasu do czasu, lub krzyk mewy przepełniał ją niewypowiedzianą trwogą. Myślała o drapieżnych bestiach ukrytych w ludzkim ciele, czyhających na swe ofiary i rozdzierających je bez litości jak zgłodniałe wilki, w wyłącznym celu zadośćuczynienia żądzy zemsty. Nie bała się ciemności, lękała się jedynie tego człowieka jadącego przed nią na prostym wózku, który żywił pragnienia zemsty tak okrutne i tak szatańskie. Czuła ból w nogach, a kolana uginały się pod nią z wysiłku. Od kilku dni żyła w okropnej rozterce, spędziła trzy ostatnie noce bez snu i szła już od dwóch godzin po śliskiej drodze, podtrzymywana nadzieją, że zobaczy męża po raz ostatni i jeżeli uzyska od niego przebaczenie popełnionej zbrodni, będzie miała przynajmniej prawo umrzeć przy jego boku.

Na wpół przytomna, szła bezmyślnie po błotnistej drodze, gdy nagle jej uszy, czułe na każdy szmer, usłyszały, że bryczka stanęła, a żołnierze osadzili konie. Doszli do miejsca przeznaczenia. Bez wątpienia na prawo znajdowała się ścieżka prowadząca do skał morskich i do chaty Blancharda. Obojętna na niebezpieczeństwo, przyczołgała się do miejsca w którym znajdował się Chauvelin z eskortą. Zsiadł z wózka i wydawał rozkazy żołnierzom.

Miejsce, w którym zatrzymała się ekspedycja, znajdowało się w odległości mniej więcej 800 metrów od wybrzeża. Słaby odgłos fal dochodził jakby z wielkiej oddali. Chauvelin i Desgas skręcili nagle na prawo, prawdopodobnie na ścieżkę, wiodącą ku morzu, a Żyd pozostał na szosie ze szkapą i wózkiem.

Małgorzata bardzo ostrożnie, pełzając na rękach i kolanach, wróciła w tę stronę. Musiała przedostać się przez cierniste, niskie krzaki, unikając najlżejszego szelestu i rozdzierając sobie twarz i ręce o suche gałęzie. Ale za wszelką cenę chciała widzieć i słyszeć wszystko, a nie być dostrzeżoną. Na szczęście, jak to bywa w tych okolicach Francji, ścieżka obsadzna była niskim, zwartym płotem, za którym ciągnął się wyschnięty rów, obrośnięty wysokimi trawami. Małgorzacie udało się więc znaleźć schronienie w tych sitowiach. Ukryta w nich całkowicie, zbliżyła się o trzy metry od miejsca, gdzie Chauvelin wydawał rozkazy swym żołnierzom.

– A teraz powiedzcie mi -mówił tonem rozkazującym – gdzie jest chata ojca Blancharda?

– Chata znajduje się w odległości 800 metrów stąd -odrzekł żołnierz, prowadzący całą ekspedycję.

– Doskonale! Więc poprowadzisz nas. Nim zaczniemy schodzić ze skał, podejdziesz pod samą chatę, jak najostrożniej i przekonasz się, czy zdrajcy monarchiści jeszcze się tam znajdują. Rozumiesz?

– Rozumiem, obywatelu.

– Słuchajcie wszyscy uważnie -ciągnął dalej Chauvelin, zwracając się do żołnierzy -gdyż może nie będziemy mogli potem wymienić ani słowa. Zapamiętajcie zatem każdy rozkaz, jak gdyby życie wasze zależało od waszej pamięci. Wreszcie kto wie, czy tak nie będzie? – dodał oschle.

– Słuchamy, obywatelu -odrzekł Desgas. – Żołnierz republikański nigdy nie zapomni rozkazu.

– Ty przyczołgasz się aż do chaty i spróbujesz do niej zajrzeć. Jeżeli Anglik już tam się znajduje, zagwizdaj krótko i głośno. Będzie to hasłem dla twoich towarzyszy i wówczas wy wszyscy – dodał zwracając się znów do żołnierzy – otoczycie śpiesznie chatę i wejdziecie do niej. Niech każdy z was schwyci jednego z tych zdrajców, ale tak szybko, aby nie zdołali wyciągnąć szabli lub strzelić z pistoletu. Jeżeli który z nich się będzie bronił, to postrzelcie go w nogę lub w rękę, ale pod żadnym warunkiem nie wolno zabić wysokiego cudzoziemca. Czy rozumiecie?

– Rozumiemy, obywatelu.

– Ten człowiek, który wyróżnia się szczególnie wysokim wzrostem, okaże z pewnością silny opór. Trzeba użyć z pięciu ludzi, aby go obezwładnić.

Zapanowało krótkie milczenie, po czym Chauvelin ciągnął dalej.

– Jeżeli monarchiści będą jeszcze sami, co jest bardzo prawdopodobne, musisz przestrzec towarzyszy, czekających w pobliżu. Wszyscy razem schronicie się za skałami, otaczającymi chatę i czekajcie w grobowym milczeniu, póki nie nadejdzie wysoki Anglik. Wtedy dopiero wpadniecie do chaty, lecz nie pierwej niż cudzoziemiec przekroczy próg. Pamiętajcie, że musicie być ostrożni jak wilk w nocy, gdy krąży dokoła kurnika. Chodzi o to, aby monarchiści nie domyślili się niczego. Strzał z pistoletu, krzyk, zawołanie z ich strony wystarczyłoby może, aby ostrzec Anglika, by nie zbliżał się do chaty. A przecież zadaniem waszym jest ujęcie go w ciągu dzisiejszej nocy – dodał z naciskiem.

– Dokładnie wykonamy twoje rozkazy, obywatelu.

– Ruszajcie zatem z największą ostrożnością, a ja pójdę za wami.

– A co stanie się z Żydem, obywatelu? – zapytał Desgas, podczas gdy żołnierze jak ciemne cienie zaczęli schodzić po wąskiej i urwistej ścieżce wzdłuż skały.

– Ach, prawda, zapomniałem na śmierć o Żydzie! – rzekł Chauvelin i zwróciwszy się w jego stronę, zawołał groźnie: -Chodź tu, ty, jak się tam nazywasz, Aronie, Mojżeszu czy Abrahamie – rzekł do starca, który stał spokojnie przy swojej szkapie jak najdalej od żołnierzy.

– Beniamin Rosenbaum, za pozwoleniem waszej wysokości -odrzekł pokornie.

– Cicho bądź i słuchaj moich rozkazów. A radzę ci, abyś je wypełnił.

– Słucham, wasza wysokość.

– Trzymaj za zębami przeklęty język, mówię ci. Pozostaniesz tutaj, słyszysz? Pozostaniesz z koniem i wózkiem aż do naszego powrotu. Nie wolno ci wydać najmniejszego dźwięku, a nawet głośniej oddychać. Nie wolno ci opuszczać tego stanowiska pod żadnym pozorem, póki nie dam ci innego polecenia.

– Ależ, wasza wysokość… – zaprotestował Żyd z rozpaczą.

– Nie ma tu żadnego ale -przerwał Chauvelin tonem, który dreszczem przerażenia wstrząsnął bojaźliwym starcem – jeżeli po moim powrocie nie znajdę ciebie tutaj, to zapewniam cię uroczyście, że gdziekolwiek spróbujesz się skryć, wynajdę cię i spotka cię kara natychmiastowa i straszna. Czy słyszysz?

– Ależ, wasza ekscelencjo…

– Czy słyszałeś, co powiedziałem?

Żołnierze znikli już w ciemności; trzej mężczyźni stali na opustoszałej drodze, a Małgorzata za płotem słuchała rozkazów Chauvelina, jak gdyby to był jej własny dekret śmierci.

– Zrozumiałem, wasza wysokość

– zaprotestował znów Żyd, próbując zbliżyć się do dyplomaty – i przysięgam na Abrahama, Izaaka i Jakuba, że wypełnię co do joty rozkazy waszej wysokości i że nie ruszę z tego miejsca, póki wasza wysokość nie raczy rzucić na swego powolnego sługę jasności swego spojrzenia, ale pamiętaj, że jestem biednym, już bardzo starym człowiekiem. Moje nerwy nie są tak silne, jak nerwy młodego żołnierza i jeżeli nadejdą nocni zbóje, szukający zdobyczy na tej opustoszałej drodze, krzyknę może lub ucieknę ze strachu… czyż i wówczas zostanę pozbawiony życia lub okropna kara spadnie na moją biedną starą głowę za tak mimowolne przestępstwo?

Żyd istotnie zdradzał straszne przerażenie. Trząsł się od stóp do głów. Trudno było tego człowieka pozostawić samego na odludnym miejscu. Biedak miał rację. Nie panując nad przerażeniem, mógł krzyknąć, co byłoby dostateczną przestrogą dla chytrego "Szkarłatnego Kwiatu". Chauvelin zamyślił się.

– Czy sądzisz, że twój koń i wózek mogą tu pozostać bez ciebie? – zapytał twardo.

– Zdaje mi się, obywatelu -wtrącił Desgas – że byłoby to najrozsądniejsze i że lepiej pozostawić wózek bez tego brudnego, tchórzliwego starca. Nie ma najmniejszej wątpliwości, że przy pierwszej sposobności ucieknie jak zając lub zacznie krzyczeć wniebogłosy.

– Dobrze, ale co zrobić z tą pokraką?

– Odesłać go na powrót do Calais.

– Nie możemy tego uczynić, gdyż potrzebny nam będzie za chwilę do przewożenia rannych -rzekł chmurnie Chauvelin.

Zapadło znów milczenie. Desgas czekał na postanowienie swego przełożonego, a stary Żyd wzdychał ciężko koło szkapy.

– A więc, leniwy, stary tchórzu – odezwał się wreszcie Chauvelin – nic nam nie pozostaje innego do uczynienia, jak zabrać cię z nami. Obywatelu Desgas, wpakuj tę oto chustkę do ust tego obywatela.

Chauvelin podał chustkę Desgasowi, który natychmiast wykonał rozkaz. Beniamin Rosenbaum dał sobie zakneblować usta bez oporu. Widocznie wolał oddać się tej przykrości, niż tkwić samotnie w ciemności na szosie Saint Martin. Następnie trzej mężczyźni ruszyli w drogę jeden za drugim po wąskiej ścieżce.

– Prędzej – rzekł niecierpliwie Chauvelin. – Straciliśmy już i tak za dużo drogiego czasu.

Po chwili sprężyste kroki Chauvelina i Desgasa i odgłos ciężkich butów starego Żyda umilkły w oddali.

Małgorzata nie straciła ani jednego słowa z rozkazów dyplomaty. Wytężyła wszystkie myśli, aby w całej pełni objąć położenie, które było istotnie rozpaczliwe. Garstka ludzi czekała na swego zbawcę, nieświadomego, jakie sidła zastawiono na niego w tę ciemną noc na opustoszałym wybrzeżu, by zgubić bezbronnych ludzi, nie przeczuwających zasadzki. Wśród tych skazańców jeden był jej mężem, którego ubóstwiała, a drugi bratem, którego kochała. Zapytywała w duchu, jaki będzie los tamtych, czekających również spokojnie na wyzwolenie, gdy śmierć czyhała na nich ze wszystkich rozpadlin skalnych, otaczających samotną chatę.

Na razie nie mogła uczynić nic innego, jak iść za żołnierzami i Chauvelinem. Gdyby nie lęk, że zgubi drogę, pobiegłaby naprzód, znalazła ten drewniany szałas, przestrzegła na czas zbiegów i walecznego bohatera.

Wahała się, czy nie należy przeraźliwie krzyknąć, by ostrzec męża oraz jego przyjaciół, którzy mogliby jeszcze uciec, zanim będzie za późno; lecz nie wiedziała, w jakiej odległości znajduje się od chaty i czy jej głos dojdzie do uszu skazańców. Zadrżała na myśl, czy żołnierze nie zakneblują jej ust jak Żydowi i czy nie stanie się bezbronnym jeńcem w rękach katów?

Bez szelestu przemykała wzdłuż płotu. Zrzuciła obuwie, a pończochy jej rozpadły się w strzępy. Nie odczuwała ani bólu, ani zmęczenia. Chciała za wszelką cenę połączyć się z mężem i ta żelazna wola zabijała w niej każde cierpienie fizyczne, zaostrzając jej postanowienie.

Słyszała tylko miarowe i ciche kroki wrogów i z przeraźliwą dokładnością widziała w myśli drewnianą, samotną chatę i Percy'ego, idącego prosto na śmierć.

Wtem przystanęła i przywarła do ziemi przy samym płocie. Księżyc, który dotąd był jej sprzymierzeńcem i ukrywał się wśród chmur, wypłynął nagle na niebo w całym blasku wczesnej, jesiennej nocy i w jednej chwili zalał światłem ciemny i opustoszały krajobraz.

W odległości 10 metrów znajdował się brzeg urwiska, a poniżej srebrząc się aż do wolnej i szczęśliwej Anglii, kołysały się spokojnie morskie fale. Oczy Małgorzaty spoczęły na lśniącej powierzchni. Serce jej rozdarte bólem wezbrało rozpaczą, a oczy napełniły się gorącymi łzami: o niespełna 3 mile morskie z białymi, rozpiętymi żaglami czekał piękny jacht, gotowy do drogi. Małgorzata raczej go odgadła, niż poznała. Był to "Day Dream", ulubiony statek męża, ze starym Briggesem, księciem pilotów, na czele całego zastępu angielskich marynarzy. Jego białe żagle błyszczały w świetle księżyca i zdawały się przysyłać obietnicę radosnej nadziei. Czekał tam na szerokim morzu, czekał na swego pana jak wspaniały biały ptak, gotowy do lotu, a ten pan nigdy nie zobaczy już jego pokładu ani białych skał Anglii, ojczyzny wolności i nadziei…

Widok jachtu napełnił biedną, znękaną kobietę nadludzką siłą rozpaczy. Już doszli do brzegu skały, za którą śmierć czyhała na najdroższego na świecie człowieka. Światło księżyca wskazywało jej drogę, więc mogła pobiec do szałasu, obudzić śpiących, aby mogli sprzedać drogo swe życie, jeżeli musieli zginąć.

Potknęła się w gęstej trawie rowu, lecz zerwała się śpiesznie i wyprzedziwszy Chauvelina i Desgasa, znalazła się na brzegu skały. Słyszała kroki żołnierzy poza sobą, ale księżyc oświetlił ją nagle tak jasno, że postać młodej kobiety zarysowała się wyraźnie na srebrzystym tle morza.

Na pół martwa ze zgrozy przywarła znów do ziemi, jak tropione zwierzę. Z góry spojrzała na ścieżkę. Zejście z niej nie przedstawiało zbyt wielkich trudności, gdyż skały, pełne rozpadlin, miały spadek dość łagodny. Małgorzata rozglądnęła się dokoła i nagle dojrzała w pewnej odległości prosty, drewniany szałas, przez którego ściany przeświecało czerwone światełko jak oddalona latarnia morska.

Nie była w stanie obliczyć, jak daleko znajdowała się ta chata, ale bez wahania zaczęła pełzać ku niej po kamienistej ścieżce, czołgając się z jednej skały na drugą i nie zważając już na żołnierzy, ukrytych w pobliżu.

I tak biegła naprzód, zapominając o śmiertelnym wrogu, potykając się i upadając, kalecząc sobie nogi, bez tchu, bez pamięci. Wtem potknęła się na kamieniu, czy też na śliskim odłamie skalnym i ciężko upadła. Podniosła się jednak i znów biegła naprzód, aby ostrzec nieszczęsne ofiary Chauvelina o śmiertelnej zasadzce. Ale dosłyszała ze zgrozą czyjeś przyśpieszone kroki, zbliżające się ku niej. Czyjaś ręka chwyciła ją za suknię i rzuciła o ziemię i w usta wtłoczono jej chustkę.

Przerażona i oszalała na myśl o swej porażce, rozejrzała się bezradnie dokoła. Jakaś postać pochyliła się nad nią i jak przez gęstą mgłę ujrzała parę chytrych oczu świecących dziwnym, zielonkawym blaskiem.

Leżała w cieniu wielkiego odłamu skalnego; Chauvelin, nie mogąc rozpoznać jej rysów, cienkimi, białymi palcami wodził po jej twarzy.

– Kobieta – szepnął przez zęby. – Do wszystkich diabłów! Nie możemy jej tu zostawić pod żadnym pozorem – mruknął groźnie. – Dziwię się tylko…

Zatrzymał się. Po kilku sekundach śmiertelnej ciszy Małgorzata poczuła znów na twarzy jego cienkie palce. Wzdrygnęła się z obrzydzeniem, a Chauvelin zaśmiał się cichym, okropnym chichotem i szepnął:

– Mój Boże, cóż za niespodzianka! Jak mi miło! – i Chauvelin podniósł do ust jej bezwładną rękę.

Sytuacja byłaby naprawdę groteskowa, gdyby nie miała piętna straszliwej tragedii. Znękana kobieta, złamana i na pół oszalała z rozpaczy, przyjmująca banalne galanterie swego najzaciętszego wroga!

Opuszczała ją przytomność, dusił knebel w ustach i nie miała już sił na najmniejszy ruch lub krzyk o pomoc. Sztuczna, nadludzka energia, która dotąd podtrzymywała jej wątłe ciało, załamała się nagle i lady Blakeney zapadła w odrętwienie.

Chauvelin musiał wydać pewne rozkazy, których w omdleniu nie dosłyszała, gdyż podniesiono ją z ziemi, mocniej wtłoczono w usta chustkę i czyjeś silne ramiona zaniosły ją ku temu czerwonemu światłu, które spostrzegła, podobnemu do dalekiej latarni morskiej, a zarazem do ostatniego płomyka nadziei.

XXIX. Schwytani

XXIX. Schwytani

Małgorzata nie zdawała sobie sprawy, jak długo ją niesiono. Zatraciła wszelką świadomość czasu i miejsca, była zupełnie nieprzytomna. Gdy odzyskała zmysły, leżała wygodnie na męskim płaszczu, oparta o skałę. Księżyc ukrył się w chmurach i dokoła znów zapanowały ciemności. O 200 stóp poniżej szumiało morze. Rozglądając się uważnie, nie mogła już dostrzec czerwonego światełka chaty, słyszała wyraźnie szept w pobliżu.

– W chacie zobaczyłem czterech ludzi, obywatelu. Siedzą koło ogniska i czekają spokojnie.

– Która godzina?

– Koło drugiej po północy.

– W jakim stanie jest przypływ?

– Wznosi się szybko.

– Co to za jacht?

– Jest to statek angielski. Stoi o 3 kilometry od wybrzeża, ale nie widzimy łodzi.

– Czy żołnierze są dobrze ukryci?

– Tak, obywatelu.

– Czy nie popełnią jakiej niezręczności?

– Nie ruszą z miejsca, póki nie przyjdzie wysoki Anglik. Gdy nadejdzie, otoczą go i pochwycą wszystkich razem.

– Dobrze. A dama?

– Zdaje mi się, że nie odzyskała jeszcze przytomności. Jest tuż przy tobie, obywatelu.

– A Żyd?

– Obezwładniony i nogi ma związane. Nie może się ani ruszyć, ani krzyknąć.

– Znakomicie. A teraz miejcie w pogotowiu strzelby, w razie gdyby były potrzebne. Idźcie pod samą chatę, a ja zajmę się damą.

Desgas poszedł wypełnić rozkaz, gdyż Małgorzata usłyszała jego przyciszone kroki wzdłuż ściany skalnej. I znów uczuła, jak ciepłe, chude ręce, podobne do ptasich szponów, obejmowały jej dłonie żelaznym uściskiem.

– Nim wyjmę chustkę z twych pięknych ust, urocza pani – szepnął jej do ucha Chauvelin – uważam za stosowne udzielić ci paru słów przestrogi. Czemu przypisać mam ten zaszczyt, iż przebyłem kanał z tak miłą towarzyszką podróży, tego zgadnąć na razie nie mogę, ale jeżeli się nie mylę, nie ja byłem powodem tych łaskawych względów. Sądzę także, że pierwszy okrzyk, który wydałyby twoje koralowe usta po usunięciu przykrego knebla, miałby na celu ostrzeżenie chytrego lisa, ściganego z takim trudem.

Umilkł, ale żelazne jego szpony zaciskały się coraz silniej dokoła rąk nieszczęsnej kobiety. Po chwili ciągnął dalej, szepcząc śpiesznie:

– W tej chacie twój brat Armand czeka ze zdrajcą de Tournay i dwoma towarzyszami na przybycie "Szkarłatnego Kwiatu", którego identyczność tak długo była nieznana komitetowi bezpieczeństwa publicznego. Nie ma wątpliwości, że gdy tylko krzykniesz, lub gdy tam zawrze walka i padną strzały, te same długie nogi, które tu przyniosą to tajemnicze indywiduum, dopomogą mu do ucieczki w jakieś bezpieczne miejsce, a wtedy cel mojej uciążliwej eskapady będzie chybiony. Z drugiej strony od ciebie tylko zależy, aby twój brat Armand był wolny i powrócił z tobą do Anglii jeszcze dziś, jeżeli zechcesz.

Małgorzata nie mogła wymówić słowa, gdyż knebel tamował jej głos, ale Chauvelin mimo ciemności patrzył na nią badawczo i dojrzał, jak ręka młodej kobiety uczyniła na tę ostatnią wzmiankę jakby ruch błagalny, gdyż ciągnął dalej:

– Jeżeli chcesz zapewnić bezpieczeństwo Armandowi, musisz uczynić rzecz bardzo prostą, droga lady.

W oczach Małgorzaty widać było pytanie: "Co mam uczynić?"

– Abyś została tu na miejscu, nie odważyła się na najmniejszy okrzyk ani słowo, zanim dam ci na to pozwolenie. Ale myślę, że usłuchasz mnie – dodał z tym dziwnym chichotem, który wzbudzał w Małgorzacie tak okropne obrzydzenie – gdyż inaczej, jeżeli będziesz usiłowała uciec lub krzyczeć, moi ludzie, a jest ich trzydziestu – schwycą St. Justa, de Tournay'a oraz ich przyjaciół i rozstrzelają tu na mój rozkaz w twoich oczach.

Małgorzata, choć zdrętwiała ze znużenia, miała jednak dosyć przytomności umysłu, aby uświadomić sobie całą potworną grozę położenia. I oto musiała milczeć i pozwolić, aby ubóstwiany Percy nieświadomie poszedł na śmierć, albo ostrzec go krzykiem i skazać na zgubę własnego brata i trzech innych bezbronnych ludzi…

Nie mogła rozpoznać rysów Chauvelina, ale czuła na sobie jego blade, przebiegłe oczy z wyrazem szyderstwa i ironii, słyszała tuż nad uchem jego szept, i zgasł ostatni błysk nadziei w jej sercu.

– Nie myśl, piękna pani -dodał z udaną galanterią – o nikim innym tylko o bracie. Jedyna rzecz, którą możesz dla niego uczynić, to pozostać tu gdzie jesteś i milczeć. Żołnierze mają bardzo dokładne rozkazy, aby go oszczędzać; w każdym wypadku co ci zależeć może na sławnym "Szkarłatnym Kwiecie"? Czymże on jest dla ciebie? Wierz mi, że żadne ostrzeżenie z twojej strony nie może go już wyratować. A teraz pozwól, piękna pani, abym cię uwolnił od niewygodnego knebla, który rani twoje czarowne usta. Widzisz, że pragnę, abyś była wolną i sama rozstrzygnęła, co ci należy uczynić.

Z myślami w błędnej rozterce, z krwią pulsującą w skroniach, z nerwami sparaliżowanymi trwogą i sercem ściśniętym bólem i rozpaczą lady Blakeney siedziała bezradnie w ciemnościach otaczających ją nieprzeniknioną zasłoną.

Nie widziała morza, ale nieustanny szum przypływu dochodził do jej uszu, szepcząc o zmarłych nadziejach, utraconej miłości, o mężu, którego zdradziła i wydała katom własnymi rękoma…

Chauvelin wyjął jej z ust knebel, ale nie miała nawet siły krzyknąć. Była tak słaba, tak śmiertelnie znużona, że nie mogła ustać na nogach, ani zebrać myśli.

Ach, gdyby mogła zastanowić się nad tym, co należało czynić! Nie czuła słodkiego zapachu jesiennego powietrza, połączonego z orzeźwiającą wonią morza, nie słyszała łagodnego szumu fal, miała wrażenie, że oszalała. Wydawało jej się niemożliwością, by ona, lady Małgorzata Blakeney, królowa londyńskiego towarzystwa, siedziała tutaj na brzegu urwiska wśród nocnych ciemności obok zaciętego wroga, wiedząc, że ten, którego lekceważyła i nie doceniała, a który był jej teraz droższy ponad wszystko w świecie, idzie prosto ku pewnej zgubie, a ona nie może uczynić nic, aby go uratować…

Czemu nie pośle ostrzeżenia przeraźliwym krzykiem, który by tysiącznym echem odbił się na tym opustoszałym wybrzeżu? Chciała krzyknąć, a czuła już ten krzyk wznoszący się w jej piersi, ale paraliżowała ją myśl o okropnych skutkach… brat i jej towarzysze rozstrzelani w jej oczach jakby z jej rozkazu… ona w roli ich zabójczyni…

Jakże dobrze znał kobiecą duszę ten szatan wcielony w Chauvelina! Zagrał na strunach niewieściej duszy, jak znakomity wirtuoz gra na instrumencie muzycznym. Przeniknął do głębi jej myśli i uczynił ją niewolnicą swej woli. Była zbyt słabą kobietą, aby krzykiem ostrzec męża i z całą świadomością skazać jednocześnie na rozstrzelanie Armanda i splamić dłonie ukochaną krwią… widzieć może jak umiera z przekleństwem na ustach! Byłaby także świadkiem konania starego ojca Zuzanny i tylu innych, którzy uciekli z Francji przed gilotyną… a więc musiała czekać, wciąż czekać, a noc już bladła, szarzał wczesny świt, choć jutrzenka nie zabłysła jeszcze. Może szumiało cicho, jesienny powiew łagodnie muskał twarz, a puste wybrzeże milczało wciąż jak grób.

Nagle nie wiadomo skąd, lecz blisko, wesoły i silny głos zaśpiewał: "Boże, ochraniaj króla".

XXX. Jacht

Загрузка...