Lady Blakeney późną nocą dotarła do gospody, zwanej "Odpoczynkiem Rybaka". Jechała niespełna osiem godzin, dzięki częstym zmianom koni w rozlicznych przydrożnych zajazdach, za które płaciła hojnie. Miała zawsze do dyspozycji najlepsze i najsilniejsze konie. Woźnica także był niestrudzony. Obietnica wysokiej nagrody dopomogła niewątpliwie do podtrzymania jego zapału, gdyż podczas całej drogi powóz mknął jak wicher.
Przyjazd lady Blakeney w nocy wywołał wielki ruch w "Odpoczynku Rybaka". Sally wyskoczyła śpiesznie z łóżka, a Jellyband wytężył wszystkie siły, aby godnie przyjąć tak wysokiego gościa.
Ci poczciwi ludzie dobrze wiedzieli, jak powinni zachować się właściciele zajazdów w pewnych okolicznościach i nie okazali najmniejszego zdziwienia na widok damy, przyjeżdżającej bez żadnej opieki o tak niezwykłej godzinie. Bez wątpienia zastanawiali się nad tym faktem i komentowali go, ale Małgorzata zbyt była przejęta doniosłością swej podróży, aby zważać na takie drobnostki.
Wielka sala zajazdu, widownia napadu na dwóch angielskich gentlemanów, była całkiem pusta. Jellyband śpiesznie zapalił lampę, podłożył ogień na kominku i przysunął do niego wygodny fotel, na który Małgorzata opadła zmęczona.
– Czy spędzisz tu noc, pani? -zapytała ładniutka Sally, zajęta rozkładaniem śnieżnobiałego obrusu na stole, na wypadek, gdyby Małgorzata zamówiła skromną kolację.
– Nie zostanę tu przez całą noc – odparła Małgorzata – ten pokój mi wystarcza, jeżeli w nim mogę pozostać parę godzin.
– Ten pokój jest na twoje rozkazy, pani – odparł uprzejmie Jellyband, odwracając ostrożnie rumiane oblicze w obawie, by dama nie zauważyła jego potęgującego się zdumienia.
– Z chwilą przypływu wsiądę na pierwszy lepszy okręt, lecz mój woźnica i służba tu pozostaną przez kilka dni. Mam nadzieję, że zajmiesz się nimi, panie Jellyband.
– Tak, pani, niczego im nie będzie brakować. Czy Sally może przynieść ci jaki posiłek?
– Owszem, proszę, postaw na stole trochę zimnego mięsa, a gdy zjawi się sir Andrew Ffoulkes, poproś go tutaj.
– Dobrze, pani.
Mimo wysiłków twarz zacnego Jellybanda zdradzała najwyższe osłupienie. Miał wielkie uszanowanie dla sir Percy'ego Blakeney'a i myśl, że jego żona ucieka z młodym sir Andrew, przejmowała go zgrozą. Co prawda nie miał prawa mieszać się do tych spraw i nie lubił plotek. Zresztą lady należała do owych cudzoziemców, którymi tak pogardzał, cóż więc dziwnego, że była równie niemoralną jak oni wszyscy?
– Udaj się na spoczynek, zacny Jellybandzie – rzekła uprzejmie Małgorzata – i nie czuwajcie ani ty, ani twoja córka. Sir Andrew przyjedzie może bardzo późno.
Jellyband był aż nadto szczęśliwy, iż może odesłać Sally. Ta cała wyprawa zaczęła mu się stanowczo nie podobać. Miał jednak nadzieję, że lady Blakeney zapłaci mu hojnie za nocną gościnę, a poza tym nic go nie obchodziło.
Sally przygotowała skromną kolację, złożoną z zimnego mięsa, wina i owoców, i ukłoniwszy się nisko, wyszła zadając sobie pytanie, dlaczego lady ma tak stroskaną twarz, skoro zamierza uciec z kochankiem.
Małgorzata z lękiem pomyślała o długich chwilach oczekiwania, które musi spędzić bezczynnie i w udręce niepewności. Wiedziała, że sir Andrew, który musiał się zaopatrzyć w liberię lokaja, nie mógł przybyć do Dover wcześniej niż za dwie godziny. Był znakomitym jeźdźcem i te 50 mil pomiędzy Londynem a Dover stanowiły dla niego igraszkę. Pędził na pewno co koń wyskoczy, ale nie wszędzie znajdzie dobre konie i nie zdąży wyjechać z Londynu wcześniej jak w godzinę po Małgorzacie. W drodze nie mogła zasięgnąć żadnych wieści o Chauvelinie. Woźnica nie widział nikogo, przypominającego choćby w przybliżeniu zwiędłą twarz małego Francuza. Widocznie Chauvelin ją wyprzedził, ale nie miała odwagi pytać o niego ludzi napotkanych w zajazdach, w których zatrzymywała się dla zmiany koni, w obawie, że Chauvelin obsadził całą drogę szpiegami. Usłyszawszy jej pytania, mogliby przestrzec nieprzyjaciela o jej podróży i cała sprawa byłaby stracona.
Ach! gdyby mogła wiedzieć, do jakiej gospody zajechał Chauvelin, czy nie wsiadł już na okręt i nie odpłynął do Francji? Ta myśl ściskała jej serce jakby żelaznymi kleszczami.
Samotność i głucha cisza dręczyły ją i przygniatały. Nie dochodził do niej żaden odgłos i szmer, prócz tykania starego zegara, którego wskazówki posuwały się tak bardzo powoli. Małgorzata użyć musiała całej energii i wysiłku woli, aby nie stracić odwagi podczas tej bolesnej nocy oczekiwania.
Prócz niej cały dom pogrążony był we śnie. Słyszała, jak Sally udała się na spoczynek. Jellyband poszedł się przekonać, czy woźnica i służba lady dostali wygodne pomieszczenie, a po chwili wrócił i zatrzymał się w tych samych drzwiach, w których przed tygodniem Małgorzata po raz pierwszy spotkała się z Chauvelinem. Widocznie zamierzał czekać na sir Andrew Ffoulkesa, ale sen go zmorzył i Małgorzata słyszała wyraźnie monotonny i spokojny oddech gospodarza.
Piękny i ciepły dzień październikowy, tak szczęśliwie rozpoczęty, zmieniał się powoli w noc chłodną i wietrzną. Zadrżała z zimna i zbliżyła się do wesołego ognia, trzaskającego na kominku. Z każdą chwilą wiatr wzmagał się i szum fal, rozbijających się o groblę portową w Admiralty Pier, dochodził do niej jak przytłumiony grzmot.
Wiatr dął z wściekłością. Szarpał drzwiami w ogrodzie i hulał w obszernym kominie, aż szyby dźwięczały, a drzwi starego domu skrzypiały jękliwie. Małgorzata zadała sobie pytanie, czy ten wiatr korzystnie wpłynie na jej podróż? Nie bała się burzy i nie opóźniłaby wyjazdu, choćby o godzinę.
Głośny tupot w podwórzu ocknął ją z tych rozmyślań. Widocznie był to sir Andrew, gdyż usłyszała tętent kopyt końskich i wesoły, choć zaspany głos Jellybanda, witającego gościa.
Przez chwilę pomyślała, że jej sytuacja jest istotnie niezwykła i że to nocne spotkanie z sir Ffoulkesem ma wszystkie pozory tajemnej schadzki, tym bardziej, że młody kawaler zjawił się w przebraniu. Cóż za przepyszny materiał do plotek!
Ta myśl uderzyła ją szczególnie z komicznej strony. Takie było przeciwieństwo między powagą chwili a pozorami, które z pewnością cnotliwy Jellyband fałszywie sobie będzie tłumaczyć, że pierwszy od wielu godzin uśmiech zaigrał na jej dziecinnych ustach.
Gdy sir Andrew, zgoła niepodobny do siebie w lokajskiej liberii, wszedł do sali zajazdu, przyjęła go niemal z wesołym śmiechem.
– Ach, mój panie lokaju, jakże jestem uradowana z twego wyglądu!
Jellyband, który wszedł za młodym człowiekiem, był zmieszany w najwyższym stopniu. Przebranie młodego eleganta potwierdziło całkowicie jego podejrzenia. Niechętnie otworzył butelkę wina, przystawił krzesło do stołu i czekał.
– Dziękuję ci, zacny przyjacielu – rzekła Małgorzata, uśmiechając się wciąż na myśl o tym, co sądzi gospodarz o tej nocnej przygodzie. – Niczego już nie potrzebujemy; oto zapłata za twoje trudy.
Podała kilka sztuk złota Jellybandowi, który przyjął je z należnym uszanowaniem i wdzięcznością.
– Lady Blakeney – zawołał sir Andrew, gdy gospodarz chciał się oddalić – obawiam się, że będziemy musieli niestety korzystać dłużej z gościnności mego przyjaciela Jellybanda. Z przykrością muszę ci oznajmić, że nie możemy wsiąść na okręt tej nocy.
– Nie możemy wsiąść na okręt tej nocy! – powtórzyła ze zdumieniem. – Ależ musimy, musimy koniecznie! Tu nie mogą wchodzić w grę ani przeszkody, ani koszta. Musimy mieć okręt jeszcze dzisiaj!
Jednakowoż młodzieniec potrząsnął ze smutkiem głową.
– Nie chodzi tu o koszta. Straszna burza dmie od strony Francji, mamy wiatr przeciwny, nie ma żadnej możliwości wyjazdu, póki wiatr się nie zmieni.
Małgorzata zbladła. Tej właśnie przeszkody nie przewidziała. Sama natura sprzysięgła się przeciw niej. Percy był w niebezpieczeństwie, a ona nie mogła śpieszyć mu z pomocą, bo wiatr dął od strony Francji!
– Przecież musimy jechać, musimy… – powtarzała z rozpaczliwym uporem – ty wiesz, że musimy. Czy nie możesz znaleźć jakiegoś sposobu?
– Byłem już na wybrzeżu i rozmawiałem z marynarzami, którzy mnie zapewnili, że dzisiejszej nocy nie można w żaden sposób podnieść kotwicy, żaden okręt dziś nie odpłynie, a zatem nikt – dodał, patrząc znacząco na Małgorzatę – nikt nie wyjechał z Dover wieczorem.
Małgorzata zrozumiała o kim mówił. Nikt, to znaczy ani Chauvelin, ani ona.
Skinęła uprzejmie na Jellybanda.
– Wobec tego musimy pogodzić się z losem – rzekła do niego. -Czy masz dla mnie wolny pokój?
– Ależ naturalnie, pani, ładny, jasny pokój, i drugi dla sir Andrewa. Są już przygotowane.
– To dobrze, mój zacny Jelly -odparł wesoło sir Andrew, klepiąc gospodarza po ramieniu.
– Otwórz te dwa pokoje i zostaw lichtarze na kredensie. Jestem pewien, że umierasz ze zmęczenia, a lady, zanim się położy, musi jeszcze coś zjeść. Nie bój się, przyjacielu, i nie miej tak pogrzebowej miny; przybycie lady o tak niezwykłej godzinie jest wielkim zaszczytem dla ciebie i sir Percy wynagrodzi cię podwójnie, jeżeli starać się będziesz, aby jej na niczym nie zbywało.
Sir Andrew odgadł widocznie niepokoje i obawy, które dręczyły zacnego gospodarza, a że był grzecznym dżentelmenem, starał się tą uwagą rozproszyć jego podejrzenia. Z zadowoleniem zauważył, że po części dopiął celu, gdyż na wzmiankę o sir Percy'm rumiana twarz gospodarza rozjaśniła się nieco.
– W tej chwili zajmę się wszystkim – odrzekł trochę udobruchany. – Czy nie życzysz sobie czego więcej na kolację, pani?
– Mam wszystkiego pod dostatkiem, zacny przyjacielu. Jestem bardzo głodna i upadam ze zmęczenia, więc idź, proszę, i otwórz pokoje.
– A teraz powiedz mi – rzekła, zwracając się do towarzysza, gdy Jellyband wyszedł z pokoju – co wiesz nowego?
– Nie mam nic nowego do oznajmienia – odrzekł młodzieniec. – Burza uniemożliwia każdemu okrętowi odpłynięcie z Dover. Ale co ci się początkowo wydawało okropną klęską, jest w rzeczy samej wielkim szczęściem. Jeżeli my nie możemy tej nocy przeprawić się do Francji, Chauvelin jest przecież w tym samym położeniu.
– Mógł odpłynąć przed burzą.
– Oby tak było – zawołał wesoło sir Andrew – gdyż w takim razie burza go wpędziła na inne wybrzeża, lub kto wie? może już leży na dnie morza. Szaleje straszliwa wichura i biada małym okrętom, które znajdują się z dala od portu. Ale obawiam się, że nie powinniśmy pokładać nadziei w zatonięciu tego szatana wraz z jego morderczymi planami. Marynarze zapewniali mnie, że ani jeden statek nie podniósł kotwicy od kilkunastu godzin, poza tym twierdzili, że pewien nieznajomy przyjechał powozem po południu i chciał przeprawić się do Francji.
– W takim razie Chauvelin jest jeszcze w Dover?
– Bez wątpienia. Czy mam wyprowadzić go gdzieś podstępnie i przebić go moją szablą? Byłoby to najlepsze i najszybsze załatwienie sprawy.
– Nie żartuj, sir Andrew. NIestety, już parokrotnie miałam pokusę życzyć śmierci temu nędznikowi, ale to, co proponujesz, jest niemożliwe. Prawa tego kraju nie pozwalają mordować. Jedynie w naszej pięknej Francji wolno urządzać masowe rzezie w imię wolności i braterstwa.
Sir Andrew namówił Małgorzatę, aby zjadła cokolwiek i napiła się trochę wina. Ten przymusowy odpoczynek, który mógł trwać aż do następnego przypływu, czyli co najmniej 12 godzin, był dla Małgorzaty źródłem nowych udręczeń, wobec niepokoju, jaki nią miotał.
Będąc posłuszna w małych rzeczach jak dziecko, zmusiła się do jedzenia i wychylenia kieliszka wina. Sir Ffoulkes z głębokim współczuciem i wrodzoną delikatnością zaczął opowiadać o jej mężu, opisując niektóre śmiałe wyprawy, których był bohaterem, akty szaleńczej odwagi, z jaką ratował nieszczęśliwych tułaczy francuskich, wygnanych z własnej ojczyzny przez krwawą i nieubłaganą rewolucję. Gdy wspominał o jego odwadze, pomysłowości i sprycie, oczy lady Blakeney lśniły zapałem i uwielbieniem.
Kilkakrotnie nawet zaśmiała się wesoło, gdy opisywał przeróżne niesłychanie pomysłowe przebrania, dzięki którym sir Percy wprowadzał w błąd straże, broniące wstępu do Paryża. Ostatnia wycieczka hrabiny Tournay i jej dzieci była wprost mistrzowskim dziełem sprytu. Blakeney przebrany za ohydną przekupkę, w brudnym czepcu, z którego wysuwały się siwe kosmyki włosów, mógł rozśmieszyć samych bogów Olimpu. Gdy sir Andrew zaczął opisywać swego wodza, którego wysoki wzrost sprawiał mu we Francji największy kłopot, Małgorzata śmiała się z całego serca. Na tej rozmowie minęła godzina, ale jakże długo trzeba było czekać w męczącej bezczynności! Małgorzata wstała od stołu i westchnęła. Myślała z przerażeniem o nocy, która ją czekała w samotnym pokoju, nocy pełnej trwogi, huczącej odgłosami szalejącej burzy. Starała się odgadnąć, gdzie obecnie znajduje się Percy. "Day Dream" był mocnym, dobrze zbudowanym statkiem, a sir Andrew twiedził, że Percy bez wątpienia przeprawił się na drugi brzeg przed zerwaniem się wiatru, albo nie wypłynął jeszcze wcale na pełne morze, czekając spokojnie w Gravesend.
Brigges był kapitanem bardzo doświadczonym, a ponieważ sir Percy znał się na żegludze jak najwprawniejszy sternik, nic im nie groziło ze strony morza. Już północ minęła, gdy Małgorzata udała się na spoczynek. Obawy jej sprawdziły się, gdyż nie zasnęła ani na chwilę. Najczarniejsze przeczucia dręczyły ją podczas tych długich strasznych godzin wśród szalejącej burzy, która nie pozwalała jej połączyć się z Percym. Grzmot dalekich fal przejmował smutkiem serce biednej kobiety i wzmagał jej bolesny niepokój. Tylko w chwilach szczęścia możemy wpatrywać się z przyjemnością w bezbrzeżną otchłań morską, która faluje z przygnębiającą jednostajnością, jakby w takt naszych myśli smutnych lub radosnych; gdy są wesołe, fale szumią radośnie, ale gdy ból nas trapi, każdy bałwan rozbijając się o brzeg, przyczynia nam smutku, przywodząc na myśl znikomość i głębię naszych złudzeń.