Przez chwilę Małgorzata straciła świadomość tego, co się dzieje. Słyszała jedynie ów złowróżbny śpiew. Poznała głos męża. Chauvelin usłyszał go również, gdyż rzucił okiem na drzwi, a potem nasunął śpiesznie kapelusz na oczy. Głos stawał się coraz wyraźniejszy, a Małgorzata musiała stoczyć ze sobą okropną walkę, aby nie podbiec do nadchodzącego i nie ostrzec go, nim będzie za późno. Opanowała się w ostatniej chwili, wiedząc, że Chauvelin zatrzymałby ją na pewno, nim zdołałaby dosięgnąć drzwi. Była także niemal pewna, że dom otaczali żołnierze, gotowi na każde zawołanie. Ten czyn szalony mógłby tylko przyśpieszyć śmierć człowieka, którego za cenę własnego życia chciała uratować.
"Niech długo nam panuje król@ i Bóg go ma w opiece"@ śpiewał coraz radośniej. Wtem otworzyły się drzwi i zapanowało głuche milczenie.
Małgorzata, nie mogąc dojrzeć drzwi wejściowych, wstrzymywała oddech i czekała.
Percy Blakeney spostrzegł oczywiście księdza siedzącego przy stole. Zawahał się przez kilka sekund, a potem wszedł do pokoju i zawołał donośnym, swobodnym głosem:
– Hejże tam! Czy nie ma nikogo? Gdzie podział się ten głupi Brogard?
Miał na sobie wspaniały płaszcz i owo ubranie do jazdy konnej, które nosił na sobie, gdy wyjeżdżał z Richmond. Jak zwykle strój jego leżał bez zarzutu. Piękne brabanckie koronki przy szyi i rękach odznaczały się niepokalaną świeżością, dłonie miał białe, jasne włosy starannie przyczesane, a w oku jego lśnił monokl, nadając mu ton jak zawsze nieco afektowany.
Sir Percy Blakeney wyglądał raczej w tej chwili na zaproszonego gościa, będącego w drodze na "garden party" u księcia Walii, niż na szaleńca, wpadającego w zasadzkę z zimną krwią i z całą świadomością grozy sytuacji.
Stanął na środku izby. Małgorzata sparaliżowana trwogą była pewna, iż lada chwila Chauvelin krzyknie i cały zajazd zapełni się w oka mgnieniu żołnierzami, a wówczas ona rzuci się na pomoc mężowi i oboje drogo okupią śmierć. Ale czas mijał i nic nie zakłócało ciszy panującej w izbie.
Małgorzata walczyła w duchu zaciekle, aby nie krzyknąć, widząc jak Percy mało świadomy jest grożącego mu niebezpieczeństwa.
"Uchodź Percy, wszak to twój najzaciętszy wróg! uciekaj nim będzie za późno!"
Ale nie zdążyła krzyknąć, gdyż w tej właśnie chwili Blakeney, spokojnie zbliżył się do stołu i dobrodusznie klepiąc księdza po plecach, rzekł zwykłym afektowanym i leniwym głosem:
– Słowo daję, że to dziwny traf, panie Chauvelin. Nigdy bym nie przypuszczał, że cię tu spotkam.
Chauvelin, który właśnie podnosił do ust łyżkę zupy, zachłysnął się gwałtownie. Jego drobna zmięta twarz zaczerwieniła się jak burak, pod wpływem nagłego kaszlu, co pomogło chytremu przedstawicielowi rządu francuskiego ukryć nieco zdumienie, graniczące z osłupieniem. Najwidoczniej nie spodziewał się takiej bezczelności ze strony przeciwnika i stracił mowę wobec podobnego zuchwalstwa.
Przerażenie dyplomaty zdradzał fakt, że nie pomyślał o otoczeniu gospody żołnierzami, czego Blakeney domyślił się i bez wątpienia jego szybko orientujący się umysł tworzył już plany wyzyskania tego nieprzewidzianego spotkania.
Małgorzata nawet nie drgnęła w kryjówce. Przyrzekła sir Andrewowi, że nie przemówi do męża wobec świadków i miała dość panowania nad sobą, aby nie przeszkadzać sir Percy'emu w wykonywaniu planów. Czuła jednak, jak okropną męką była ta przymusowa bezczynność w obliczu tych dwóch ludzi. Słyszała rozkazy Chauvelina, aby strzeżono drogi, i wiedziała doskonale, że gdyby jej mąż opuścił teraz gospodę pod "Burym Kotem", nie doszedłby daleko. Byłby w tej chwili schwytany przez jednego z patrolujących ludzi kapitana Jutley'a gdyby zaś pozostał w oberży, to po nadejściu Desgasa z żołnierzami czekałby go taki sam los.
Pułapka miała lada chwila zatrzasnąć się, a ona nie mogła czynić nic innego, jak gubić się w domysłach i czekać.
Ci widziani z góry dwaj ludzie tworzyli dziwny kontrast, lecz z nich dwóch tylko Chauvelin zdradzał pewien niepokój. Małgorzata znała go dostatecznie, aby zgadnąć, co się działo w jego duszy. Nie lękał się o swe życie, choć znajdował się sam w odległej gospodzie, z człowiekiem olbrzymiej siły, którego zuchwalstwo i odwaga przewyższały wszelkie pojęcie. Był gotów stawić czoło niebezpieczeństwu dla sprawy tak bardzo mu drogiej, ale mógł obawiać się, by zuchwały Anglik zabijając go, nie ułatwił sobie ucieczki. Jego podwładni nie potrafiliby może pojmać tak łatwo "Szkarłatnego Kwiatu", w razie gdyby zabrakło im kierownictwa przywódcy, który czerpał podnietę w śmiertelnej nienawiści.
Według wszelkiego prawdopodobieństwa przedstawiciel francuskiego rządu nie potrzebował na razie niczego się obawiać, gdyż Blakeney śmiejąc się dobrodusznie jak zwykle, poklepał go znów po plecach z największym spokojem.
– Jestem w prawdziwej rozpaczy
– mówił wesoło – naprawdę w prawdziwej rozpaczy, gdyż zdaje mi się, że ci przeszkodziłem w spożywaniu zupy. Ach, to podła strawa ta zupa! Wyobraź sobie, że pewien mój przyjaciel umarł nagle zaduszony łyżką zupy.
Mówiąc to, uśmiechał się uprzejmie i nieśmiało, patrząc z góry na Chauvelina.
– Słowo daję – ciągnął dalej, gdy ten przyszedł cokolwiek do siebie – czy nie uważasz, że ta gospoda to straszna nora? Czy pozwolisz? – dodał siadając na krześle tuż koło stołu i przybliżając sobie wazę zupy. – Ten głupi Brogard pewnie śpi, lub coś w tym rodzaju.
Na stole leżał drugi talerz i sir Percy spokojnie napełnił go zupą i nalał wina do szklanki.
Małgorzata płonęła ciekawością, jak postąpi Chauvelin. Przebranie tak go zmieniało, że może miał zamiar udawać nadal, że jest księdzem, ale dyplomata był zbyt przebiegły, by rozpocząć grę tak niepewną.
Wyciągnął rękę i rzekł uprzejmie:
– Sir Percy, jestem zaszczycony tym spotkaniem. Musisz mi wybaczyć, ale sądziłem, że przebywasz po drugiej stronie kanału… ta niespodzianka mnie zaskoczyła…
– Ależ oczywiście – rzekł sir Percy z niezmąconym spokojem -oczywiście… monsieur… jak? Chaubertin? czy tak?
– Przepraszam bardzo -Chauvelin.
– Ach wybacz! stokrotnie cię przepraszam! Naturalnie, Chauvelin… nigdy nie mogę spamiętać obcych nazwisk…
Jadł wolno zupę, śmiejąc się od czasu do czasu wesoło, zupełnie jak gdyby przyjechał do Calais jedynie po to, by spożywać kolację w tej wstrętnej gospodzie w towarzystwie zaciętego wroga.
Małgorzata nie mogła zrozumieć, czemu Percy nie skręca karku Francuzikowi. Z pewnością podobna myśl musiała zrodzić się w jego głowie, gdyż niekiedy jego senne oczy błyszczały złowrogim blaskiem, posępnie spoglądając na drobną postać Chauvelina.
Tymczasem Francuzik odzyskał zimną krew i jadł spokojnie zupę.
Lecz przebiegły spiskowiec, który wprowadzał w czyn tyle śmiałych wypraw, patrzał zbyt trzeźwo na sytuację, aby narazić się na niepotrzebne niebezpieczeństwa. Gospoda mogła być przepełniona szpiegami, a Brogard przekupiony przez Chauvelina. Jedno zawołanie dyplomaty wystarczało, aby sprowadzić 20 żołnierzy, którzy rzucą się na Blakeney'a i skrępują go, zanim uratuje lub przynajmniej przestrzeże uchodźców. Tego nie mógł ryzykować. Musiał dostać się do zbiegów francuskich, gdyż dał im na to słowo dżentelmena.
Jedząc i żartując równocześnie, rozmyślał i organizował nowy plan, gdy tymczasem biedna i niespokojna Małgorzata dręczyła się pytaniem w ciasnej kryjówce, co powinna była uczynić. Przeżywała najcięższe walki.
– Nie wiedziałem – odezwał się znów spokojnie Blakeney – że… że wstąpiłeś do stanu duchownego.
– Ja? Hm – jąkał się Chauvelin.
Dobroduszne zuchwalstwo Blakeneya wyprowadziło go znów z równowagi.
– Byłbym cię jednak poznał wszędzie – ciągnął spokojnie sir Percy, nalewając sobie drugą szklankę wina – choć szerokie rondo kapelusza nieco cię zmieniło.
– Istotnie?
– Naturalnie, monsieur Chauvelin. Mam jednak nadzieję, że nie uraziłem cię tą uwagą. Czy nie masz do mnie pretensji?
– Ależ nie, bynajmniej. Mam nadzieję, że lady Blakeney czuje się dobrze – dodał żywo Chauvelin, zmieniając tok rozmowy.
Percy zjadł zupę, wypił szklankę wina i Małgorzata miała wrażenie, że obrzucił izbę przelotnym spojrzeniem.
– Dobrze, dziękuję – odrzekł w końcu bardzo zimno.
Zapadło milczenie. Teraz Małgorzata swobodnie mogła obserwować tych dwóch wrogów, mierzących badawczo swe siły.
Widziała męża niemal wyraźnie, gdyż siedział przy stole najdalej o 10 kroków od miejsca, w którym była ukryta, kuląc się w kryjówce. Opanowała już szaloną chęć, by pokazać się mężowi. Człowiek, który tak przepysznie umiał odgrywać swą rolę, jak to czynił Percy w tej właśnie chwili, nie potrzebował pomocy kobiety.
Małgorzata ze wzruszeniem właściwym kochającej kobiecie, wpatrywała się przez podartą firankę w przystojną twarz męża i odgadywała w jego niebieskich, pozornie sennych oczach i w dobrodusznym uśmiechu tę niepospolitą siłę, energię i pomysłowość, które uczyniły go bohaterem i otoczyły tak wielką czcią i bezgranicznym zaufaniem towarzyszy. "19 nas jest gotowych każdej chwili oddać życie za twego męża lady Blakeney" powiedział jej sir Andrew.
Patrząc na to niskie czoło, na te intensywnie niebieskie oczy i całą jego postać, zdradzającą nieugiętą i żelazną energię, pomimo mistrzowsko granej komedii, jego nadludzką siłę woli i genialną inicjatywę, zrozumiała czar, jaki wywierał na towarzyszy. Czar ten podbił przecież ją samą, zapanował niepodzielnie nad jej sercem i wyobraźnią…
Chauvelin starając się ukryć zniecierpliwienie, pod pozorami zwykłej grzeczności, spojrzał ukradkiem na zegarek w nadziei, że Desgas nadejdzie każdej chwili i zuchwały Anglik znajdzie się pod strażą zaufanych żołnierzy kapitana Jutley'a.
– Czy jesteś w drodze do Paryża, sir Percy? – zapytał niedbale.
– Bynajmniej – odrzekł śmiejąc się Blakeney. – Nie jadę dalej jak do Lille. Paryż na razie jest nieprzyjemnym miastem. Czyż nie mam racji, monsieur Chaubertin? Przepraszam, Chauvelin.
– Może Paryż jest niemiły, ale nie dla angielskiego dżentelmena, jakim jesteś ty, sir Percy – odparł sarkastycznie dyplomata – dla dżentelmena, który nie miesza się zupełnie do walk, które się tam rozgrywają.
– A więc widzisz sam, że nie mam tam nic do czynienia, a nasz przeklęty rząd stanął całkowicie po waszej stronie. Ale widzę, że ci pilno sir – dodał, widząc, że Chauvelin wyjął znów zegarek. – Masz może jaką schadzkę? nie krępuj się mną. Mam jeszcze dużo czasu.
Wstał od stołu i przysunął krzesło do kominka i znów Małgorzata zawahała się, czy go nie przestrzec, gdyż czas mijał i Desgas mógł niebawem nadejść, o czym Percy nie wiedział.
– Nie śpieszę się nigdzie -ciągnął Percy wesoło – lecz nie uśmiecha mi się pozostanie w tej przeklętej norze. Zaręczam ci, sir – zaśmiał się, gdy Chauvelin po raz trzeci spojrzał na godzinę – że twój zegarek nie będzie szedł prędzej, dlatego, że ciągle na niego spoglądasz. Czekasz prawdopodobnie na przyjaciela?
– Tak, na przyjaciela.
– Mam nadzieję, że nie na damę, drogi księże – rzekł Blakeney – gdyż Kościół na pewno na takie schadzki nie pozwala. Zbliż się do ognia, panie Chauvelin, czy nie czujesz zimna?
Obcasem kopnął rozpalone kłody, które rozprysły się tysiącem iskier. Rzeczywiście nie śpieszył się wcale i nie przewidywał grożącego mu niebezpieczeństwa. Przysunął drugie krzesło do pieca i Chauvelin, którego niepokój ogarniał coraz widoczniej, usiadł koło ognia w ten sposób, aby widzieć drzwi wejściowe. Desgas wyszedł przed kwadransem. Małgorzata nie wątpiła, że gdy tylko powróci, Chauvelin zaniecha wszelkich dalszych planów, dotyczących pojmania uchodźców, i uwięzi natychmiast jej męża.
– Hej, monsieur Chauvelin! – odezwał się znów Blakeney – czy twoja przyjaciółka jest ładna? Te Francuzeczki bywają niekiedy diabelnie ładne. Ale pytanie moje zbyteczne – dodał, oparłszy się niedbale o stół – gdyż w tych kwestiach Kościół nie powinien mieć zdania. Nieprawdaż?
Ale Chauvelin go nie słuchał. Całą uwagę skupił na drzwiach, w których Desgas miał się ukazać lada chwila. Małgorzata również nie spuszczała wzroku z drzwi, gdyż usłyszała nagle wśród nocnej ciszy odgłos licznych i miarowych kroków.
Był to Desgas i jego ludzie. Za trzy minuty tu będą. Za trzy minuty stanie się rzecz okropna: szlachetny orzeł wpadnie w sidła na wróble! Chciała krzyczeć i biec do Percy'ego, ale nie miała odwagi. Patrzyła tylko na męża i śledziła każde jego poruszenie, gdy kroki żołnierzy stawały się coraz wyraźniejsze. Stał ciągle przy stole, odwrócony plecami do Chauvelina i mówił dalej spokojnym głosem. Dostrzegła jednak, że wyjął z kieszeni tabakierkę i zwinnym ruchem wsypał do niej zawartość stojącej na stole miseczki z pieprzem. Następnie zwrócił się znów do Chauvelina i zapytał z niewinnym uśmiechem:
– O czym to mówiłeś, sir?
Chauvelin, zbyt pilnie wsłuchany w zbliżające się kroki, nie zauważył, co robi jego przebiegły przeciwnik i z wysiłkiem starał się ukryć radość ze spodziewanego triumfu.
– O niczym – odrzekł przytomnie. – Nie mówiłem nic. A ty, sir Percy, co chciałeś powiedzieć?
– Mówiłem – rzekł Blakeney, zbliżając się do Chauvelina – że Żyd w Piccadilly sprzedał mi najlepszą tabakę, jaką kiedykolwiek widziałem. Czy zrobisz mi ten zaszczyt, aby spróbować, mój księżulku?
Stał tuż koło Chauvelina z dobrodusznym uśmiechem, podając mu tabakierkę. Francuz zaś, wsłuchując się w szybko zbliżające się kroki i spoglądając wciąż ku drzwiom, nie podejrzewał żadnej zasadzki ze strony przebiegłego Anglika. Niewinny wygląd przeciwnika uśpił wszystkie jego podejrzenia i z zaufaniem przyjął szczyptę tabaki.
Tylko ten, któremu przypadkiem zdarzyło się zażyć dawkę pieprzu, może mieć pojęcie o okropnych skutkach takiej fatalnej pomyłki. Chauvelinowi zdawało się, iż pieprz rozsadzi mu głowę. Kichał ustawicznie, nie mogąc złapać tchu. Przez chwilę był ślepy, głuchy, nieprzytomny, a tymczasem Blakeney spokojnie, bez najmniejszego pośpiechu włożył kapelusz, wyciągnął z kieszeni pieniądze, zostawił je na stole i swobodnie wyszedł z gospody.