Najprzykrzejsze noce i najdłuższe dni na szczęście nie trwają wiecznie. Po bezsennej nocy Małgorzata wstała wcześnie, bardziej podniecona niż kiedykolwiek, niecierpliwie czekając na chwilę odjazdu i lękając się śmiertelnie nowych przeszkód. Ubrała się i przygotowała do podróży, choć wszyscy mieszkańcy zajazdu byli pogrążeni we śnie.
Gdy zeszła na dół, zastała w kawiarni sir Andrewa. Przed pół godziną był w Admiralty Pier, aby zasięgnąć wiadomości, ale ani okręt z pocztą francuską, ani żaden prywatny statek nie opuścił dotąd portu w Dover. Burza nadal szalała i rozpoczynał się odpływ. Jeżeli wiatr nie uspokoi się, lub przynajmniej nie zmieni kierunku, zmuszeni będą czekać jeszcze 12 godzin, aż do następnego przypływu. Tymczasem burza nie ucichła, wiatr nie zmieniał kierunku i odpływ postępował szybko. Rozpacz ogarnęła Małgorzatę, gdy usłyszała te smutne wieści, ale opanowała się siłą woli. Jej cierpienia zwiększały jeszcze rosnący z każdą chwilą niepokój młodzieńca.
Usiłował zataić przed nią swoje rozdrażnienie, lecz Małgorzata jasno zdawała sobie sprawę, że sir Andrew z równą niecierpliwością i trwogą oczekuje na chwilę spotkania z towarzyszem i przyjacielem. Ta przymusowa bezczynność była dla obojga straszną próbą. Małgorzata nigdy nie potrafiła sobie przypomnieć, jak spędzili ten dzień oczekiwania w Dover. Nie wychodziła nigdzie ze strachu przed szpiegami Chauvelina i nie pokazywała się nikomu. Siedziała całymi godzinami z sir Andrewem w prywatnym saloniku, spożywając od czasu do czasu lekki posiłek, który przynosiła im Sally.
Burza ucichła zbyt późno i morze okazało się za płytkie, aby okręt mógł podnieść kotwicę. Wiatr przybrał inny kierunek, zamieniając się w lekki powiew północno_zachodni, który był prawdziwym błogosławieństwem dla udających się w drogę do Francji. A tymczasem dwoje naszych podróżnych musiało wciąż czekać, zapytując się w duchu, czy nadejdzie wreszcie godzina wyzwolenia. Raz tylko, w ciągu tego męczącego dnia doznali chwili radości, gdy sir Andrew powrócił z portu, oznajmiając, że wynajął statek, którego kapitan gotów był wyruszyć w drogę, gdy tylko nastąpi przypływ. Od tego czasu godziny wydawały się im znośniejsze i czekanie mniej beznadziejne. Wreszcie o piątej po południu lady Blakeney w gęstym woalu na twarzy udała się do portu.
Za nią szedł jej towarzysz w liberii lokaja, niosąc liczne pakunki.
Świeże i ostre powietrze morskie orzeźwiło ją, gdy stanęła na pokładzie. W chwilę potem łagodny wiatr wzdął żagle "Foam Crest" i jacht wypłynął na pełne morze.
Zachód słońca po burzy był wspaniały i Małgorzata, wpatrując się w białe skały Dover, znikające stopniowo w oddali, uczuła się spokojniejszą i pełną otuchy.
Sir Andrew, zawsze gotów do usług, nie opuszczał jej na chwilę, a ona była mu głęboko wdzięczna za jego obecność w tych ciężkich przejściach. Niebawem sine wybrzeża Francji zaczęły wyłaniać się z wieczornej mgły; kilka światełek mignęło w oddali i wysmukłe wieże kościołów zarysowały się na widnokręgu.
W pół godziny później podróżni stanęli na ziemi, gdzie ludzie tysiącami mordowali bliźnich i wysyłali pod nóż najniewinniejsze głowy.
Sam wygląd kraju i jego mieszkańców ujawniał już tę kipiącą rewolucję, która zmieniała piękny Paryż we wstrętną jaskinię zbrodni. Wszyscy mężczyźni nosili czerwone czapki bardzo wątpliwej czystości, ale zawsze z przypiętą po lewej stronie trójkolorową kokardą. Małgorzata zauważyła, że zamiast wesołości, cechującej zwykle jej rodaków, twarze przechodniów miały wyraz nieufny i ponury. Każdy przechodzień był teraz szpiegiem w oczach swych współbraci; najniewinniejsze słowo wymówione żartem, mogło być powtórzone jako dowód arystokratycznych lub monarchistycznych aspiracji czy też zdrady knowanej przeciw ludowi. Nawet kobiety miały dziwny wyraz lęku i nienawiści w ciemnych oczach i patrząc na Małgorzatę, wysiadającą z okrętu w towarzystwie sir Andrewa, szeptały przez zęby: "przeklęci arystokraci" albo "przeklęci Anglicy".
Poza tym obecność podróżnych nie wywołała żadnych komentarzy. Miasto Calais, nawet w tych dniach niepokoju, nie przerywało stosunków handlowych z Anglią i angielscy kupcy wciąż przebywali na tym wybrzeżu.
Z powodu wysokiego cła, nałożonego przez rząd brytyjski, przemycano po kryjomu z Francji olbrzymią ilość wina i wódek, co sprawiało francuskim mieszczanom wielką radość. Cieszyli się niezmiernie, że tym sposobem oszukiwano znienawidzony rząd angielski, a przede wszystkim króla, i przemytnik był zawsze dobrze widzianym gościem w nędznych szynkach Calais i Boulogne.
Znaczna część ludności widząc sir Andrew prowadzącego Małgorzatę przez kręte ulice Calais, brała ich za kupców na artykuły obłożone cłem, a choć obsypywano ich przezwiskami, nikt ich nie zatrzymywał w drodze.
Małgorzata nie mogła zrozumieć, jak jej mąż, olbrzym, mógł przejść przez Calais niespostrzeżony, choćby w najstaranniejszym przebraniu. Sir Andrew przeprowadził ją przez miasto i udał się w stronę przylądka Gris Nez. W drodze przeważnie milczeli. Ulice były wąskie, kręte, przesycone zapachem zgniłych ryb i wilgotnych piwnic. Skutkiem gwałtownego deszczu, który spadł ostatniej nocy, lady Blakeney zapadała po kostki w błocie, błądząc w ciemności nie oświetlonych wcale ulic. Niekiedy tylko słaby promyk światła padał przez szyby domów i ułatwiał nieco drogę. Ale nie zważała na te drobne niewygody.
– Spotkamy się może z Blakeneyem pod "Burym Kotem" -powiedział jej sir Andrew, gdy wysiedli z okrętu; szła więc jakby po różanym dywanie, sądząc, że niebawem ujrzy męża.
Nareszcie dotarli do miejsca przeznaczenia. Widoczne było, że jej przewodnik znał okolice, gdyż ani razu nie zapytał o drogę, choć noc była ciemna.
Małgorzata z powodu ciemności nie mogła przyjrzeć się zewnętrznemu wyglądowi domu. Ów zajazd pod "Burym Kotem" – jak go sir Andrew nazywał – musiał być małą karczmą przydrożną, leżącą niedaleko od Calais, przy gościńcu prowadzącym do przylądka Gris Nez. Znajdował się w pobliżu morza, gdyż słyszała wyraźnie szum fal. Sir Andrew końcem laski zapukał do drzwi. Odpowiedziano mu gniewnym mruknięciem i całym stekiem przekleństw. Młodzieniec zapukał po raz drugi z większą siłą. Za drzwiami rozległy się nowe przekleństwa, a potem ciężkie kroki zbliżyły się do drzwi, które otwarto z hałasem.
Małgorzata stanęła na progu najbrudniejszej i najbardziej zaniedbanej izby, jaką kiedykolwiek w życiu widziała.
Z murów zwieszały się strzępy tapet, a krzesła miały złamane oparcia lub dziurawe siedzenia. Jeden róg stołu opierał się na stosie chrustu z braku czwartej nogi.
W kącie izby wznosił się wielki piec kuchenny, nad którym wisiał garnek z gotującą się zupą o niezbyt odrażającym zapachu, w drugim zaś rogu chwiejące schody prowadziły na strych, zasłonięty podartą niebieskobiałą firanką.
Na gołych, obdartych i zabrudzonych ścianach widniały kredą nakreślone słowa: "Wolność, równość, braterstwo".
Tę okropną norę oświetlała cuchnąca lampa oliwna, zwieszająca się z na pół spróchniałej powały. Wszystko tchnęło takim brudem i nędzą, że Małgorzata nie mogła zdobyć się na przekroczenie progu tej ohydnej izby.
Sir Andrew wszedł bez wahania.
– Jesteśmy podróżnymi z Anglii, obywatelu – rzekł śmiało po francusku.
Człowiek, który otworzył dzrzwi, okazał się właścicielem tej wstrętnej chałupy. Był to mężczyzna średniego wieku, tęgi, ubrany w brudną niebieską bluzę i ciężkie chodaki, z których wyglądały długie źdźbła słomy. Nosił oczywiście nieodstępną czerwoną czapkę, z trójkolorową kokardą, odpowiadającą jego obecnym poglądom politycznym, a w ręku trzymał krótką drewnianą fajkę, cuchnącą tytoniem. Spojrzał podejrzliwie i z widoczną pogardą na podróżnych, mruknął "przeklęci Anglicy" i splunął na ziemię, aby okazać swą niezależność moralną. Jednak usunął się nieco, aby dać im miejsce, w przypuszczeniu, że ci intruzi mają pełną sakiewkę.
– O Boże! – szepnęła Małgorzata, wchodząc do pokoju z chustką przy nosie – co to za okropna dziura. Czy wiesz na pewno, że to właśnie ta gospoda?
– Ależ na pewno – odrzekł jej towarzysz, odkurzając krzesło chusteczką ozdobioną koronkami -choć przyznaję, że nigdy nie widziałem brudniejszej nory.
– Istotnie, lokal ten nie jest zbyt pociągający – westchnęła Małgorzata, rozglądając się z ciekawością i obrzydzeniem po odrapanych murach, złamanych krzesłach i kulawym stole.
Właściciel zajazdu pod "Burym Kotem", zwany Brogard, nie zwracał już teraz żadnej uwagi na gości. Sądził, że zamówią kolację, a wolny obywatel nie miał najmniejszego obowiązku okazywania grzeczności lub uszanowania komukolwiek, nawet ludziom najlepiej ubranym. Przy piecu siedziało jakieś stworzenie, okryte łachmanami i gdyby nie czepiec – niegdyś biały – i szmata naśladująca spódnicę, nikt nie domyśliłby się w nim kobiety. Mruczała pod nosem i od czasu do czasu mieszała coś w garnku.
– Hej przyjacielu – zawołał w końcu sir Andrew – zjedlibyśmy chętnie kolację. Ta obywatelka – rzekł, wskazując palcem stos łachmanów skulony przy ogniu – gotuje jak widzę jakąś znakomitą zupę, a moja pani nie miała nic w ustach od kilku godzin.
Brogard milczał. Nie przystoi bowiem wolnemu obywatelowi odpowiadać zbyt grzecznie na życzenia gości.
– Przeklęty arystokrata – zamruczał i znów splunął na ziemię.
Następnie zbliżył się powoli do kredensu, stojącego w kącie pokoju, wyjął z niego starą cynową wazę i podał ją połowicy, która również milcząco zaczęła ją napełniać dymiącą zupą.
Małgorzata przypatrywała się temu z wzrastającym obrzydzeniem. Gdyby nie doniosłość jej planów, dawno by uciekła z tej cuchnącej nory.
– Nasz gospodarz i gospodyni nie są zbyt mili – zauważył sir Andrew, widząc wyraz niesmaku na twarzy towarzyszki. – Wolałbym podać pani wytworniejszy i smaczniejszy posiłek, lecz sądzę, że zupa nie okaże się zbyt odrażająca, a wino będzie nie najgorsze. Ci ludzie gniją w brudzie, ale jedzą dobrze.
– Sir Andrewie -zaprotestowała – nie troszcz się o mnie, doprawdy, nie myślę w tej chwili o jedzeniu.
Brogard milcząc przygotowywał kolację. Położył na stole dwie łyżki i ustawił 2 szklanki, które sir Andrew wytarł starannie, a następnie przyniósł butelkę wina i bochenek chleba. Małgorzata niechętnie siadła do stołu i zmusiła się do jedzenia. Sir Andrew, grając rolę lokaja, stanął za jej krzesłem.
– Zaklinam cię, madame – szepnął, widząc, że Małgorzata nie mogła prawie nic przełknąć – zaklinam cię, bądź rozsądna i jedz. Pamiętaj, że potrzeba ci jeszcze dużo sił.
Zupa nie była zła, zapach i smak miała znośny, ale otoczenie budziło wstręt i odejmowało chęć do jedzenia. Małgorzata ukroiła kawałek chleba i wypiła trochę wina. – Tak mi przykro, sir Andrewie, że stoisz, zamiast jeść razem ze mną. Potrzebujemy przecież sił oboje. Ten człowiek po prostu pomyśli, że jestem ekscentryczną Angielką, która ucieka ze swym lokajem. Usiądź przy mnie i spożyj tę lichą zupę.
Obsłużywszy swych gości, Brogard nie zajmował się potem nimi wcale, a matka Brogard wyszła cicho z pokoju, człapiąc pantoflami, gospodarz zaś chodził po pokoju, paląc śmierdzącą fajkę, puszczając niekiedy dym w twarz Małgorzaty, jak przystało wolnemu obywatelowi, dla którego nie istnieją różnice klas.
– Przeklęte bydlę – zawołał sir Andrew porywczo, gdy Brogard nachylił się nad stołem i wypuszczając kłęby dymu, przyglądał się ze wzgardą swym gościom.
– Zlituj się – upomniała go żywo Małgorzata, widząc, że młodzieniec z angielską popędliwością zaciskał groźne pięści. – Nie zapominaj, że jesteśmy we Francji i że trzeba tu wszystko znosić spokojnie.
– Miałbym ochotę łeb mu skręcić – syknął z pasją sir Andrew.
Usłuchał Małgorzaty, siadł przy niej, aby zmusić się do przełknięcia zupy i wina.
– Proszę cię, nie drażnij tego gbura, gdyż inaczej nie zechce odpowiadać na nasze pytania.
– Robię co mogę, jak widzisz, ale daję słowo, że wolałbym go zakłuć, niż zadawać mu pytania.
– Hej przyjacielu – rzekł wesoło, zwracając się do Brogarda i klepiąc go lekko po ramieniu. – Czy widujesz tu niekiedy ludzi z naszych stron, czyli angielskich podróżnych?
Gospodarz spojrzał spode łba, znów wypuścił kłąb dymu z fajki, aby pokazać, że mu nie pilno z odpowiedzią, a potem mruknął:
– Tak, niekiedy.
– Naturalnie – odparł sir Andrew niedbale – angielscy podróżni wiedzą dobrze, gdzie szukać dobrego wina. A teraz słuchaj: moja pani chciałaby wiedzieć, czy nie widziałeś przypadkiem jednego z jej znajomych, angielskiego dżentelmena, który często dla interesów przyjeżdża do Calais. Jest bardzo wysoki i dopiero co wyjechał do Paryża. Moja pani miała nadzieję, że spotka się z nim w Calais.
Małgorzata starała się nie patrzeć na Brogarda ze strachu, by nie zdradzić przed nim trwogi, z jaką czekała na jego odpowiedź. Ale wolny francuski obywatel nie śpieszył się i dopiero po chwili rzekł powoli.
– Wysoki Anglik? Dziś? Tak, widziałem go.
– Widziałeś go? – zapytał sir Andrew.
– Tak, dzisiaj – mruknął kwaśno Brogard. Następnie wziął spokojnie kapelusz sir Andrewa leżący na krześle, wsadził go na głowę, strzepnął brudną bluzę i próbował objaśnić rozmaitymi ruchami, że ten pan, o którym była mowa, miał na sobie piękne ubranie.
– Przeklęty arystokrata -mruknął znowu – ten wysoki Anglik!
Małgorzata ledwo powstrzymała okrzyk zgrozy.
– To z pewnością sir Percy! I nawet się nie przebrał!
Uśmiechnęła się przez łzy na myśl o tym szczególnym zamiłowaniu męża do elegancji, z której nie chciał nawet rezygnować w obliczu śmierci i narażał się na szalone i niedorzeczne niebezpieczeństwa, zwracając na siebie uwagę modnym ubraniem, śnieżnymi żabotami i koronkami.
– Ach! co za lekkomyślność! -westchnęła. – Sir Andrewie, zapytaj tego człowieka, kiedy Percy wyszedł.
– Tak przyjacielu – rzekł sir Andrew, zwracając się znów do Brogarda, równie niedbale – ten lord ubiera się zawsze bardzo elegancko i jest przyjacielem tej pani. Mówiłeś, że wyszedł?
– Tak, wyszedł… ale powróci… zamówił kolację.
Sir Andrew nagłym ruchem położył rękę na ramieniu Małgorzaty. To ostrzeżenie nie było przedwczesne, gdyż szalona radość o mało jej nie zdradziła. Był zdrów, nic złego go dotąd nie spotkało, przyjdzie tu za chwilę, zobaczy go może już za parę minut… Ach, ten bezmiar szczęścia po prostu ją zabijał!
– Tutaj? – zawołała patrząc na Brogarda, który zmienił się nagle w jej oczach w jakiegoś niebiańskiego zwiastuna. – Tutaj? Mówisz, że angielski dżentelmen powróci tutaj?
Niebiański zwiastun splunął, aby okazać pogardę dla tych wszystkich wstrętnych arystokratów, którzy upodobali sobie zajazd pod "Burym Kotem".
– Jeżeli zamówił kolację, to wróci – mruknął. – Przeklęty Anglik – dodał niecierpliwie na myśl, że tyle miał kłopotu z powodu jednego marnego Anglika.
– Ale czy wiesz, gdzie jest teraz? – zapytała żywo, kładąc delikatną białą rączkę na brudnym rękawie jego granatowej bluzy.
– Poszedł zamówić konia i wózek – rzekł Brogard lakonicznie, odrzucając nagłym ruchem ze swego ramienia ładną rączkę, którą z dumą całowali książęta krwi.
– O której godzinie wyszedł? – zapytała z bijącym sercem.
Ale Brogard miał już dość tych wszystkich pytań. Uważał, że nie przystoi wyznawcy równości stanów być zbyt uprzejmym dla tych przeklętych arystokratów, nawet jeżeli to byli bogaci Anglicy. Wreszcie jego godność nakazywała mu raczej jak najgłębsze lekceważenie, niż grzeczne odpowiadanie, które mogłoby oznaczać służalczą uniżoność.
– Nie wiem – mruknął gburowato. – Zdaje mi się, że dosyć powiedziałem. Przyszedł dzisiaj, zamówił kolację, wyszedł, powróci niedługo. Dajcie mi spokój, do diabła.
Zaznaczywszy raz jeszcze w ten sposób prawa obywatela i wolnego człowieka, Brogard wyszedł z pokoju i trzasnął drzwiami na znak, że zachowuje się właśnie tak, jak mu się podoba.