24

Grzmoty, potworne wstrząsy i hałasy ustały. Ponad Górami Czarnymi unosiła się ciężka, czarna chmura, która sprawiała, że wszystko tonęło w takich ciemnościach, jakie niekiedy na powierzchni Ziemi zalegają w zimowe noce.

Na pokładzie J2 było spokojnie. Wszyscy, zmęczeni zwłaszcza psychicznymi zmaganiami, potrzebowali odpoczynku.

Shira rozmawiała półgłosem z Shamą.

– Nigdy nie trafiłam do twojego czarnego ogrodu – powiedziała z bladym, smutnym uśmiechem.

– To prawda. Zamiast tego przeszłaś do świata duchów.

– Tak. Shamo, jest coś, nad czym się często zastanawiałam podczas tej podróży… Jechaliśmy przez Dolinę Róż. Róże były czarne. Złe, czarne jak noc róże. Czy to był twój ogród?

– Nie, nie, skąd – protestował przestraszony. – W moim ogrodzie panował spokój, wszystko było piękne, nikt nie cierpiał. Nie było tam żadnego zła.

– Powiadasz „było”?

– Tak – przyznał zmęczony. – To przecież miało miejsce na tamtym świecie. Opuściłem to wszystko. Straciłem swoje państwo, ponieważ dawna wiara w nasze bóstwa wymarła. Natrafiłem tutaj na ślad ciebie i Mara. Popełniłem wprawdzie błąd w obliczeniach, ale teraz znowu jesteśmy razem. Tak się cieszę!

Jeszcze nie jesteśmy w Królestwie Światła, pomyślała Shira. Jeszcze trochę poczekamy na Marca. Ech, Marco, Marco, co się z tobą dzieje?

Usłyszała niespokojne głosy w innej części pojazdu. Z drugiego pokoju słychać było podniecony głos Tsi:

– Ale przecież musimy go szukać, mogło go spotkać jakieś nieszczęście!

Ram i Cień próbowali go uspokajać. Marcowi nic nie grozi!

– Nie, teraz kolej na mnie – protestował Tsi-Tsungga. – Nic właściwie nie zrobiłem podczas całej wyprawy, po prostu leżałem, będąc ciężarem dla wszystkich.

Owszem, mój chłopcze – rozległ się lekko kpiarski głos Indry gdzieś niedaleko Shiry. – Owszem, zrobiłeś, i to nawet bardzo dużo!

Siska, która była z Indrą, pochyliła z uśmiechem głowę.

Tsi upierał się przy swoim:

– Jestem najlepszym kierowcą gondoli. Pozwólcie mi wziąć tę małą, dwuosobową, to go odnajdę i przywiozę tutaj.

Odpowiedział mu Ram:

– Tsi, my nawet nie wiemy, gdzie on się podziewa…

– To będę go szukał!

– Mowy nie ma! Nie wolno ci się stąd oddalać. Marco da sobie radę sam, możesz być pewien. Jest przecież nieśmiertelny!

– No, teraz Tsi ustąpi – powiedziała Siska spokojnie. – On nie może stąd wyjść pod żadnym pozorem, zakazuję mu!

– Powiedziałaś mu już? – zapytała Indra półgłosem.

– Jeszcze nie. Wciąż panowało tu takie zamieszanie. Zresztą nie mogę zwalać mu na głowę wszystkiego na raz.

Shira zastanawiała się, o czym one rozmawiają.

Straszny huk wstrząsnął J2, wielkie kamienie sypały się na dolinę, w której stał pojazd. Z zewnątrz, z gór i dolin, dochodził wrzask tysięcy gardeł. Błyskawica przecięła czarne niebo i Duch Ziemi zawołał:

– On to zrobił, zrobił to ten szaleniec! Wlał jasnej wody do źródła zła!

Ogromny głaz wylądował na dachu J2.

– Jeśli życie zgromadzonych istot ma zostać uratowane, to musimy stąd uciekać, i to jak najszybciej – powiedział Duch Wody do Farona.

Stali obaj przy oknie w pomieszczeniu kontrolnym.

– Spójrz na ten czarny słup wody bijący w powietrze – szepnął Faron przestraszony. – Jaki wysoki. Jak to się skończy dla Królestwa Światła? Tich, szykuj się do odjazdu!

W świecie zewnętrznym zanotowano wyjątkową aktywność sejsmograficzną, dochodzącą do 10 w skali Richtera. Jej centrum znajdowało się na Morzu Karskim na północ od Uralu.

Z lądu widziano gigantyczny, czarny słup wody unoszący się na linii horyzontu…

Na pokładzie J2 panowało wzburzenie.

– Ale nie możemy zostawić tutaj Marca – protestował Dolg zrozpaczony.

– Czy myślisz, że ja tego chcę? – pytał Faron zmęczonym głosem. – Ale ja odpowiadam za blisko trzydzieści osób zgromadzonych tu na pokładzie. Nie mam wyboru. Tich, startujemy!


Po wlaniu fatalnych kropli do rury Marco uszczelnił ją starannie, a potem biegiem opuścił niebezpieczne miejsce.

Wiedział, że musi minąć określony czas, zanim jasna woda dotrze do źródła zła, właśnie od tego czasu zależała jego przyszłość. Zbocze, po którym biegł, pełne było niebezpiecznych szczelin. Pod burymi chmurami panowała ciemność, a ciężkim powietrzem trudno było oddychać. Dręczyło go pytanie, jak zdoła się przedostać przez skały.

Miał jednak więcej szczęścia, niż mógł się spodziewać. Wysoka skalna ściana została rozbita, była więc możliwość przedostania się na drugą stronę.

I właśnie wtedy, kiedy przedzierał się przez zwalisko głazów, nastąpiła eksplozja.

Całe zbocze uniosło się w górę, skały wokół niego waliły się z łoskotem, kamienie sypały się jak grad u jego stóp. Siedział zamknięty, przytulony do skały. Był jako tako chroniony przed padającymi kamieniami. Wszystko jednak drżało, trzęsło się i huczało ogłuszająco, potem zaczęła też spadać woda z tego wzbitego w powietrze słupa. Leciał na dół deszcz kamieni, ziemi i gęstej, brudnej wody.

I Marco, który widział jaśniejszą smugę na tle ciemnego nieba, pomyślał to samo, co Faron:

Co się dzieje z Królestwem Światła? Czy odgradzający je mur wytrzyma? Jak silne jest trzęsienie ziemi w obrębie muru?

Uświadomił sobie z goryczą, że powinien był mimo wszystko posłuchać ostrzeżeń duchów.

Gwałtowne wybuchy trwały jeszcze długo. Marco usiłował wstać, ale nogi miał przysypane gruzem, nie mógł się ruszyć.

W chwilę późnej przeżył kolejną katastrofę.

Huk powoli tracił na sile, ale łoskot całkiem nie ustał. Wciąż na głowę Marca sypał się ten potworny deszcz. Potem nastał chłód.

Z czymś takim Marco się nie liczył, nie miał też pojęcia, skąd się on bierze. Może z ukrytych w Górach Czarnych rezerw lodu?

Teraz zaczął padać lodowaty deszcz. Najpierw czarny i brudny, później czystszy, a wraz z nim pojaśniało też powietrze. Niewiele, w tych okolicach nigdy nie będzie jasno, wyglądało jednak na to, że większość poruszonej ziemi i wody już opadła w dół. Tak jest, kiedy dotknął głazu, przy którym siedział, stwierdził, że jest on pokryty warstwą lepkiego błota,

Niebezpieczeństwo nadchodziło przede wszystkich od tyłu. Deszcz był taki zimny, że krople padające na skałę zamarzały jak te fantastyczne kaskady, które widział kiedyś w górach w świecie zewnętrznym, bardzo dawno temu.

Potwornie marzły mu plecy. Gdyby uniósł głowę i poświecił sobie kieszonkową latarką, mógłby zobaczyć, że przed nim powstało coś jakby kurtyna z mieniącego się różnymi odcieniami lodu. Zobaczyłby cudowne barwy mieszczące się między czernią i bielą, niebieski, zieleń w różnych odcieniach, brąz przechodzący w jaskrawą żółć… niewiarygodne, jak szybko powstał ten lód, Marco nie pojmował, co się dzieje.

Jeszcze raz podjął próbę wyswobodzenia się, ale kamienie kompletnie blokowały możliwość ruchu, a na dodatek miał tylko jedną rękę wolną i siły też już na wyczerpaniu. Udało mu się wydostać z kieszeni latarkę, telefon jednak był niedostępny. A przy tym dręczył go taki ból, że nie potrafił przesłać nikomu telepatycznej wiadomości.

Był wprawdzie nieśmiertelny, ale ból w nogach odczuwał, i to bardzo silnie! Cierpienie doprowadzało go do utraty przytomności, siedział tak niewygodnie, że całe ciało miał zdrętwiałe.

Straszna myśl krążyła mu po głowie.

Móri. Czarnoksiężnik. On także jest nieśmiertelny. I przeleżał dwieście pięćdziesiąt lat w wielkich bólach, żywcem pogrzebany, z palem wbitym w piersi. Nikt nie przyszedł do jego grobu…

Czy jego czeka podobny los? A jeśli pozostanie tu jeszcze dłużej? Może całą wieczność?

Marco oparł głowę o pokrytą lodem ścianę i z rozpaczą myślał o strasznej przyszłości.

Sam. Sam przez tysiące lat?

Загрузка...