W półfinałach okazało się, że rzeczywiście jestem – jak to określał trener Seabrooke – „zaledwie przyzwoity”, podczas gdy mój przeciwnik jest dobry. Przyjechał z Cornell i był faworytem tej kategorii. Nie mając u swego boku trenera, który by mnie znał – pan Carr, świadom większych umiejętności syna, przeceniał w dobroci serca moje możliwości – rozegrałem walkę w ostrożny sposób, jaki Ted Seabrooke uznałby za jedyny możliwy do rozstrzygnięcia na swoją korzyść w pojedynku z lepszym zapaśnikiem. Udało mi się nawet wykonać pierwszy rzut. Ale zawodnik z Cornell natychmiast mi się wymknął – nie byłem w stanie utrzymać go w parterze na tyle długo, by uzyskać za to punkty – i wykonał sprytny rzut na samym skraju maty, tuż przed zakończeniem pierwszej rundy; nie miałem nawet czasu, żeby się uwolnić. Drugą rundę rozpoczynałem, przegrywając minimalnie 2 do 3, i do mnie (po rzucie monetą) należał wybór pozycji; wybrałem dolną. W końcu zdołałem się uwolnić i dostałem za to punkt, ale rywal trzymał mnie w parterze przez ponad minutę. Na tablicy widniał remis 3 do 3, ale wiedziałem, że przeciwnik dostanie punkt za dłuższe trzymanie mnie w parterze i z tą przewagą zacznie trzecią rundę – chyba że wcześniej uda mi się zniwelować tę różnicę. Wymknął mi się w niecałe piętnaście sekund i rezultat brzmiał 4 do 3, a tak naprawdę to 5 do 3 (po uwzględnieniu długości czasu przytrzymania rywala). Zdawałem sobie sprawę, że taką stratę można odrobić w ostatniej rundzie.
Wtedy uśmiechnęło się do mnie szczęście: przesiąkł plaster – z mojej brwi kapała krew. Sędzia zarządził przerwę na wytarcie maty, a ja dostałem nowy opatrunek. Byłem zmęczony, mimo że nie wypaliłem przed walką wielu papierosów; rozsądek podpowiada, że winą za zmęczenie powinienem obarczać nieprzespaną noc i ranne bieganie po schodach (w tym zderzenie ze ścianą) – ale zwalam ją na papierosy. Podstawą moich „zaledwie przyzwoitych” zapasów była dobra kondycja, a teraz, dzięki przerwie spowodowanej krwawieniem, miałem trochę cennego czasu na odpoczynek. (Za tamtych czasów walka pomiędzy zapaśnikami z college’ów trwała dziewięć minut, ja zaś byłem przyzwyczajony do sześciominutowej z czasów licealnych). Runda trzyminutowa trwa o wiele dłużej od dwuminutowej. Obecnie walki zawodników college’ów trwają w sumie siedem minut – w rundach po trzy, dwie i dwie minuty – a mecze na poziomie szkoły średniej toczą się, jak zawsze, przez sześć.
Szczęście uśmiechnęło się do mnie raz jeszcze: sędzia dał zawodnikowi z Cornell ostrzeżenie za unikanie walki. Decyzja była kontrowersyjna. Wiedziałem, że przy rezultacie 4 do 3 (a tak naprawdę 5 do 3) do remisu wystarczy jeden rzut; jeden rzut mógłby też zapewnić mi zwycięstwo, gdybym potem utrzymał przeciwnika w parterze na tyle długo, by zniwelować jego przewagę czasową. W przypadku remisu ostrzeżenie przechyliłoby szalę zwycięstwa na moją stronę, regulamin turnieju nie przewidywał bowiem żadnych dogrywek – o zwycięstwie rozstrzygał w takich przypadkach sędzia. Byłem przekonany, że wobec ostrzeżenia za unikanie walki każdy sędzia wytypowałby mnie jako zwycięzcę – przypuszczałem, że wystarczy doprowadzić do remisu.
Nie pamiętam już swojego rzutu: może była to dźwignia na ramię Warnicka, unik Johnsona, a może niski rzut na nogę, który był moją specjalnością w Exeter – w każdym razie na zegarze widniało 20 sekund do końca, a wynik brzmiał pięć do czterech dla mnie. Rywal zapewnił już sobie przewagę czasu w parterach, mecz zakończyłby się więc remisem 5:5, gdybym tylko dotrzymał ten wynik do końca.
Wdałem się w szarpaninę, nastąpiło zamieszanie, przed którym zawsze ostrzegał mnie trener Seabrooke; na szczęście obaj z rywalem wyszliśmy poza matę. Gdy z powrotem ustawiliśmy się w zaznaczonym kole, do końca zostało 15 sekund; przez ten czas musiałem utrzymać go w parterze. Jest to ćwiczenie powtarzane w każdej sali zapaśniczej w Stanach, zwane czasami zrywem, polegające na tym, że jeden z zawodników trzyma, a drugi stara się ze wszystkich sił wyjść z parteru.
Nie pamiętam, jak temu chłopakowi z Cornell udało się wymknąć, ale zrobił to bardzo szybko. Miałem niecałe pięć sekund na wykonanie jakiegoś rozpaczliwego rzutu; jeszcze do niego nie przystąpiłem, gdy zabrzmiał gong kończący walkę – przegrałem sześć do pięciu. Nie potrafiłem zdobyć się na obejrzenie walki swojego przeciwnika w finałach. Nie wiem, czy zwyciężył w mojej kategorii – a raczej, jak wielokrotnie powtarzałem, już nie pamiętam. Wiem jedno: mój rywal nigdy w życiu nie wymknąłby się w takiej sytuacji Shermanowi Moyerowi, nawet po całym kwadransie.
Człowiek orientuje się, jak bliski był awansu do finału, dopiero wtedy, gdy się doń nie zakwalifikuje. Zadzwoniłem do rodziców w Massachusetts i przekazałem, żeby przyjechali do West Point z samego rana – walki pocieszenia miały się rozpocząć wcześnie. Jeśli przegram pierwszą, zostanę wyeliminowany z turnieju i przez resztę dnia będę najzwyklejszym widzem, jeśli wygram, będę walczył dalej i mogę dojść aż do trzeciego miejsca.
Kolejnym moim przeciwnikiem okazał się chłopak z armii, ulubieniec miejscowych kibiców. Pamiętam tych wszystkich ubranych na szaro kadetów, którzy pochylali się nad matą, spoglądając z drewnianej bieżni; pamiętam jeszcze ich krzyki. Znowu zetknąłem się z efektem filiżanki – tak jak w Exeter, tyle że w tym przypadku filiżanka była większa, a ludzie kibicowali jemu, a nie mnie. W pojedynek z zawodnikiem z Cornell włożyłem maksimum sił. Możliwe, że wpływ mieli na mnie kadeci, może chciałem zaimponować rodzicom tym, czego nauczyłem się w Pitt; tak czy inaczej, walki takiej, jaką stoczyłem z wojskowym, z pewnością nie zaleciłby mi Ted Seabrooke. Na macie panowało jedno wielkie zamieszanie i szarpanina. Od samego początku wiedziałem, że nie wygram żadnej wolno-amerykanki.
Szczerze mówiąc, nie tylko zostałem pierwszy rzucony na matę, ale jeszcze upadłem na plecy i – oprócz punktów za rzut – straciłem trzy punkty za to, że rywal niemal położył mnie na łopatki. Po wykonaniu wózka doprowadziłem do wyniku 5:2; kadet od razu odpowiedział wózkiem, a ja błyskawicznie uwolniłem się z parteru. Gdy miałem chwilkę, by rzucić okiem na tablicę wyników, zobaczyłem, że przegrywam siedem do trzech, podczas gdy pierwsza runda dopiero się zaczęła. Przy takich rozmiarach porażki nie można zmniejszyć tempa walki i poszedłem na całość. Zdobywałem kolejne punkty, ale rywal odpłacał pięknym za nadobne; cały czas dzieliło mnie od niego trzy do pięciu punktów. Kadeci zdzierali gardła, nie tylko dlatego, że ich zawodnik wygrywał; była to walka, jaką lubi tłum – każdy tłum przepada za wolnoamerykanką. Nie bardzo pamiętam ostateczny rezultat – 15:11,17:13… Ted Seabrooke powiedziałby – prawdę mówiąc, kiedyś rzeczywiście mi to mówił – że nigdy nie wyrównam strat przy takim wyniku. To był ostatni występ w barwach Pittsburgha, które nosiłem raptem dwa dni.
Rodzice okazali się na tyle mili, że nie powiedzieli, czy przeżyli rozczarowanie, czy też po prostu niezbyt im zaimponowałem. Matka była wstrząśnięta, widząc, jaki jestem chudy. Dzięki treningom w Pittsburghu stałem się silniejszy, ale wyglądałem bardziej niepozornie niż w Exeter; w odróżnieniu od Larry’ego Palmera, przestałem rosnąć w wieku lat piętnastu. Mama przejęła się, że ważę za mało. Dzięki temu udało mi się wyciągnąć od niej trochę pieniędzy, tak że w drodze powrotnej do Pitt mieliśmy co jeść. Nie przypominam sobie, żebym powiedział rodzicom o taksówce za sto dolarów z Nowego Jorku; wiem na pewno, że nie wspomniałem im o swojej decyzji porzucenia Pittsburgha – sam jeszcze nie miałem pojęcia, do jakiej pójdę szkoły.
Nie pamiętam nawet, czy Lee Hall wygrał wtedy w finale; porażka by do niego nie pasowała: tylko jak przez mgłę widzę, że trafił na jakiegoś trudnego przeciwnika – kogoś z Lehigh, ale, jak już powiedziałem, mojej pamięci nie należy zbytnio ufać. Nie wiem, na przykład, jak poszło Caswellowi; zapewne tak jak mnie, czyli parę walk wygrał, parę przegrał – wiem, że nie doszedł do finału, ale możliwe, że zajął jakieś punktowane miejsce. (Caswell robił wszystko życzliwie i fachowo, nigdy nie żywił do nikogo urazy; i pewnie dlatego nawet nie jestem pewien, jak się nazywał).
Nigdy nie zapomnę natomiast, jak po powrocie do Pittsburgha powiedział trenerowi Perry’emu, że wydałem całe kieszonkowe.
– Wziąłeś taksówkę? – powtarzał Rex.
Żywiłem dlań tak wielki szacunek, że nie zdobyłem się na powiedzenie mu o powodach porzucenia Pitt: czyli o tym, że nie mogłem już znieść roli rezerwowego. Zamiast tego zmyśliłem historyjkę o tym, jak to bardzo tęsknię do dziewczyny, która pozostała w rodzinnym mieście; sądziłem, że taką bardziej ludzką motywację łatwiej wybaczyć. Nie miałem żadnej dziewczyny ani „w rodzinnym mieście”, ani w Pittsburghu.
Moja była dziewczyna pochodziła z Connecticut, a tamten rok spędzała w Szwajcarii. W Pitt moja twórczość ograniczyła się do pamiętnika; wyobrażałem sobie, że pokazuję go swojej dziewczynie, w ten sposób odzyskując jej względy. Wszystkie wydarzenia w „dzienniku” były zmyślone; nie był to rok, w którym miałbym jakąś szczególną ochotę coś upamiętnić. Wtedy jeszcze nie podejrzewałem, że zaczynam spełniać tradycyjne zadanie pisarza – zaczynałem bowiem wymyślać samego siebie. Musiałem poćwiczyć przed przystąpieniem do tworzenia czegoś innego.