Kiedy uczyłem się w Exeter za kadencji trenera Seabrooke’a, w tamtejszych zapasach zaszły dwie poważne zmiany. Po pierwsze, salę zapaśniczą przeniesiono z piwnicy pod starą salą gimnastyczną do pomieszczenia nad halą sportową, zwaną klatką. Nowa sala mieściła się między krokwiami i było tam bardzo ciepło; od strony ubitej bieżni na dole i drewnianej bieżni wokół górnej części hali dochodził nieustający, rytmiczny tupot biegaczy. Przestawaliśmy go słyszeć, gdy tylko zaczynaliśmy trening. Od drewnianej bieżni oddzielały naszą salę ciężkie drzwi, zasuwane na czas treningu.
Wówczas w zapasach zmieniono również same maty. Zaczynałem uprawiać zapasy na matach z końskiego włosia, pokrytych warstwą cieniutkiego, elastycznego plastiku; ta plastikowa powłoka dość skutecznie zapobiegała otarciom, ale – jak prześcieradło – łatwo ściągała się podczas ćwiczeń. Luźne fałdy powodowały wiele urazów kostek; stare maty praktycznie nie łagodziły wstrząsów; o wiele lepiej spisywały się nowe, które dostarczono do Exeter akurat w chwili, gdy otwarto nową salę.
Powierzchnia ich była gładka, nie miały żadnego dodatkowego przykrycia. Gdy się nagrzały, można było z wysokości pół metra upuścić jajko i go nie rozbić. (Gdy ktoś robił ten eksperyment i jajko się tłukło, tłumaczyliśmy, że temperatura mat jest za niska). Na zimnej podłodze sali gimnastycznej faktura maty ulegała gwałtownym zmianom. Wiele lat później, w Vermoncie, trzymałem matę w swojej nieogrzewanej stodole; zimą była twarda jak podłoga.
W klatce, chociaż nie w samej sali treningowej, rozgrywaliśmy większość naszych meczów zapaśniczych. Od drewnianej bieżni odchodziła drewniana galeria w kształcie litery L. Stamtąd – jak też z zakrętu samej bieżni – dwustu, a nawet trzystu widzów mogło nas oglądać na zbyt małym (w świetle przepisów) boisku do koszykówki, gdzie zostawało trochę miejsca, w którym można było ustawić kilkanaście rzędów krzeseł; większość kibiców oglądała nas z góry, z galerii i z drewnianej bieżni. Sprawiało to wrażenie, że walczymy na dnie filiżanki, a widzowie patrzą na nas sponad jej brzegu.
Miejsce, w którym odbywaliśmy walki, ochrzczono bardzo trafnie „dołkiem”. Zapach piachu z pobliskiej bieżni w jakiś osobliwy sposób przypominał nam o lecie, mimo że zapasy są sportem zimowym, drzwi do sali się nie zamykały, dlatego w dołku nigdy nie było ciepło; maty, ciepłe i miękkie w sali zapaśniczej, były w czasie zawodów zimne i twarde. A gdy spotkania zapaśnicze zbiegały się w czasie z mityngami lekkoatletycznymi, w dołku rozlegał się odgłos pistoletu startowego. Zawsze zachodziłem w głowę, co też o tych strzałach sądzą zawodnicy gości.
Moja pierwsza walka w dołku dała mi niezłą nauczkę. Zawodnicy zaczynający uprawianie zapasów dopiero w pierwszej czy drugiej klasie szkoły średniej, a występujący na dodatek w niezłych drużynach – należą do rzadkości. W New Hampshire w latach pięćdziesiątych miłości do zapasów – w odróżnieniu do baseballu, koszykówki, hokeja czy łyżwiarstwa – nie ssało się z mlekiem matki. Każda dyscyplina sportu ma swoje specyficzne właściwości. Podobnie jest z zapasami. Podwójne sprowadzenie do parteru w niczym nie przypomina przejęcia piłki w futbolu amerykańskim. Zapasy nie polegają na przewróceniu przeciwnika na ziemię, lecz na zdobyciu nad nim kontroli. Żeby wykonać rzut za nogi, nie wystarczy zlatać człowieka za nie i pchnąć; trzeba jeszcze znaleźć się pod rywalem, unieść go do góry, a dopiero na końcu położyć na matę – tego typu przykłady można by mnożyć. Dość powiedzieć, że początkujący zapaśnik jest praktycznie na straconej pozycji w walce ze starym wygą, niezależnie od swojej siły czy przygotowania kondycyjnego.
Zapomniałem już, jakie dokładnie zbiegi okoliczności (choroby innych naszych zawodników, kontuzje, śmierć w rodzinie, a może wszystkie trzy naraz) doprowadziły do mojego pierwszego występu w dołku; uprawiałem zapasy dopiero pierwszy rok i zupełnie wystarczał mi trening z takimi jak ja nowicjuszami. W sali zapaśniczej wisiała „tabelka” z nazwiskami zapaśników w poszczególnych kategoriach, zestawionymi według kolejności występów w zawodach międzyszkolnych; na początku zajmowałem czwartą albo piątą pozycję w tabelce do wagi 133 funtów. Ale zawodnik z uniwersytetu był chory albo kontuzjowany, jego dubler nie osiągnął na czas odpowiedniej wagi, a chłopak, który był za nimi w kolejce, pojechał chyba na weekend do domu z powodu rozwodu rodziców. A zresztą kto to wie? Tak czy owak, byłem pierwszym kandydatem do reprezentacji szkoły w kategorii do 133 funtów.
Ta niemiła wiadomość zaskoczyła mnie w stołówce college’u, gdzie pracowałem jako kelner przy jednym ze stołów dla profesorów; całe szczęście, że nie jadłem jeszcze śniadania – na pewno bym je zwrócił. Tak się złożyło, że ważyłem o dwa kilo za dużo i musiałem biegać prawie godzinę po drewnianej bieżni w klatce; miałem na sobie narciarską bluzę i zimowe ubrania. Potem w sali do zapasów pół godziny skakałem na skakance, ubrany w gumowy kombinezon i bluzę od dresu z kapturem. Gdy się ważyłem przed walkami, tylko pięć dekagramów dzieliło mnie od górnego limitu mojej kategorii; wtedy też po raz pierwszy ujrzałem swojego przeciwnika, broniącego tytułu mistrza Nowej Anglii, niejakiego Vincenta Buonomana z college’u Mount Pleasant w Providence w stanie Rhode Island.
Niewystawienie zawodnika w mojej kategorii wagowej nie wyrządziłoby zespołowi tylu szkód, co przegrana przez położenie na łopatki, kosztująca sześć punktów. Trener Seabrooke miał nadzieję, że zdołam sobie poradzić. W tamtych czasach przegrana wskutek decyzji sędziów kosztowała zespół trzy punkty, niezależnie od wyniku walki. Tak więc miałem dostać baty, zespół zaś stracić trzy, a nie sześć punktów.
Przez pierwsze piętnaście czy dwadzieścia sekund zdawało mi się, że zdołam ten cel osiągnąć; potem Buonomano powalił mnie na ziemię i resztę rundy przetrwałem trzymany w mostku – kark miałem silny. Wybór pozycji w drugiej rundzie należał do mnie i – idąc za radą trenera – wybrałem górną. (Ted wiedział, że w dolnej radzę sobie bardzo kiepsko). Ale rywal natychmiast zrobił mi wózek i praktycznie całą drugą rundę także walczyłem na plecach. Punkty dostawałem tylko za ucieczki – niezasłużenie, bo Buonomano mnie puszczał; sądził, że łatwiej będzie położyć takiego przeciwnika na łopatki zaraz po sprowadzeniu do parteru. Po jednym z rzutów upadłem na twarz: trzymał mnie za ręce i nie mogłem się podeprzeć. (Zwrot „zobaczyć wszystkie gwiazdy” jest absolutnie trafny).
Kiedy przerywa się walkę, by zatamować krew, nie mierzy się czasu kontuzji, ponieważ krwawienia nie sposób udawać. W innych przypadkach zapaśnikowi przysługuje półtorej minuty na leczenie kontuzji w ciągu całej walki. Wtedy nikt nie mierzył czasu; gdy tylko trener napchał mi do nosa wystarczająco dużo waty i trochę przestało mi się kręcić w głowie, popatrzyłem na zegar: do końca pozostało jedynie piętnaście sekund! Byłem pewien, że przeciwnik nie położy mnie na plecy – zapewniałem o tym Teda Seabrooke’a.
– To dopiero druga runda – odpowiedział.
Przegrałem przez tusz w połowie trzeciej. „Na niecałą minutę przed końcem” – lamentowała moja matka.
Kiedy ktoś położy cię na łopatki w dołku, najboleśniej w pamięci zachowuje się obraz tych wszystkich siedzących gdzieś wysoko, wpatrzonych w człowieka twarzy. Gdy wygrywaliśmy, kibice głośno krzyczeli; gdy któryś z naszych leżał powalony na łopatki, zapadała cisza i, co dziwniejsze, kibice przybierali wtedy obojętny wyraz twarzy, jakby już zaczynali podchodzić do naszej porażki z rezerwą.
Nikomu więcej nie udało się położyć mnie w dołku na łopatki, poza tym razem, gdy złamałem rękę. Kiedy trener podsunął mi spluwaczkę, na jej dnie zobaczyłem skórki z pomarańczy i zakrwawiony ręcznik. Na ten widok zemdlałem. Oprócz tamtego pechowego wypadku i debiutu w walce z Vincentem Buonamanem, dołek kojarzył mi się ze zwycięstwami: tam toczyłem najlepsze walki. To w dołku zremisowałem 1 do 1 z mistrzem Nowej Anglii Anthonym Pieranunzim z college’u East Providence. Gorzej szło mi z nim w mistrzostwach Nowej Anglii, gdzie pokonywał mnie dwa lata z rzędu; pomimo dwóch sezonów bez porażki nigdy nie zdobyłem więc mistrzostwa Nowej Anglii.
Kiedy uczyłem się w Exeter, skończyły się czasy, gdy zwycięzca turnieju o mistrzostwo Nowej Anglii zdobywał tytuł mistrza naprawdę całej Nowej Anglii; szkoły prywatne i publiczne po raz ostatni występowały razem w kończącym rok turnieju w roku 1961 – byłem wtedy kapitanem drużyny Exeter. Od tamtej pory zawody dla szkół prywatnych i publicznych organizowano oddzielnie. Sądzę, że to wielka strata dla zapasów, gdyż zawodnicy mogli się od siebie wiele nauczyć, chociaż tak zwany Międzyszkolny Turniej Nowej Anglii rzeczywiście za bardzo się już wtedy rozrósł.
Pamiętam ostatnią podróż autokarem z drużyną Exeter. Jechaliśmy do East Providence na spotkanie mojego przeznaczenia – Anthony’ego Pieranunziego, który tam trenował. O piątej rano zważyliśmy się w szkolnej sali gimnastycznej; wszyscy mieściliśmy się w swoich limitach wagowych, choć niektórzy z ledwością. Z Exeter wyjechaliśmy po ciemku, koło Bostonu mrok ustąpił miejsca gęstej, zimowej mgle; śnieg, niebo, drzewa i droga, wszystko było w różnych odcieniach szarości.
Zawodnik wagi do 121 funtów, Larry Palmer, martwił się o swoją tuszę. W Exeter od górnej granicy kategorii dzieliło go zaledwie dziesięć deka, a przecież oficjalne ważenie miało się odbyć dopiero w East Providence. Co się stanie, jeśli waga wykaże co innego? (To, oczywiście, nie powinno się zdarzyć). Mnie do górnego limitu brakowało dwadzieścia dekagramów; zaschło mi w ustach, ale nie ważyłem się tknąć ani kropli wody – spluwałem w papierowy kubek. To samo robił Larry. „Byleście tylko nic nie jedli – przestrzegał Ted Seabrooke. – Nie jedzcie i nie pijcie, a na pewno nie przybierzecie na wadze w autokarze”.
Gdzieś na południe od Bostonu zatrzymaliśmy się w barze; Larry Palmer do dziś pamięta tę chwilę – ja nie pamiętam żadnego baru, nawet nie wysiadałem z autobusu. Kilku z nas spokojnie mieściło się w granicach swojej kategorii wagowej, mogli więc zaryzykować i coś zjeść; większość wysiadła z autobusu, żeby się przynajmniej wysikać. Ja nie jadłem i nie piłem od trzydziestu sześciu godzin, wiedziałem, że nie ośmielę się włożyć niczego do ust i że nie mogę się załatwić. Larry Palmer do dziś pamięta „ten fatalny tost”.
Niedawno spotkaliśmy się i wspominaliśmy to wydarzenie.
– Sam tost – mówił Larry. – Bez masła, bez dżemu, nawet go nie dojadłem.
– A czy przypadkiem nie piłeś czegoś?
– Ani kropli.
(Ostatnio spotykamy się przynajmniej raz w roku. Larry wykłada prawo w Cornell, a jeden z jego synów właśnie zaczął uprawiać zapasy).
Na wadze w East Providence Larry o dziesięć deka przekroczył swój limit 121 funtów. Miał wszelkie szansę na zakwalifikowanie się do półfinałów, być może zaszedłby jeszcze dalej; ta dyskwalifikacja kosztowała zespół kilka cennych punktów – tak samo jak moja porażka z Pieranunzim, który u siebie był mocniejszy niż w dołku. W ciągu dwóch lat stoczyliśmy cztery walki. Raz go pokonałem, raz był remis, dwa razy przegrałem – zawsze podczas turnieju, gdy były to pojedynki najważniejsze. Wszystkie walki były zacięte, ale w tej ostatniej (w East Providence) przegrałem przez tusz. W ten sposób podczas nauki w Exeter dwukrotnie położono mnie na łopatki, w pierwszym i ostatnim występie, za każdym razem dokonał tego mistrz Nowej Anglii z Rhode Island. (W 1961 nasza drużyna nie obroniła tytułu mistrzowskiego – zespół z poprzedniego roku był chyba najlepszy w dziejach Exeter).
Larry Palmer nie mógł w to uwierzyć. Niemożliwe, żeby zjadł tosta, który ważył pół funta!
Trener Seabrooke jak zwykle przyjął to ze stoickim spokojem. „Nie gryź się tym – pewnie po prostu rośniesz”. Rzeczywiście, tak było. Za rok Larry Palmer został kapitanem drużyny Exeter i zdobył mistrzostwo Nowej Anglii w klasie A w wadze do 147 funtów. Nie dość że waga podskoczyła mu aż o dwadzieścia sześć funtów, to jeszcze urósł o piętnaście centymetrów.
Dzisiaj wiem na pewno, że ów sławetny tost Larry’ego Palmera nie ważył pół funta. Bez wątpienia właśnie w naszym autobusie Larry zaczął w sprinterskim tempie rosnąć. Współczuliśmy mu tak mocno, że nawet mu się dokładnie nie przyjrzeliśmy. Zanim dojechaliśmy do East Providence, Larry prawdopodobnie nie tylko przytył o pół funta, ale i urósł o pięć centymetrów. Gdyby taka ewentualność przyszła nam do głowy, na pewno obejrzelibyśmy go dokładnie i być może zauważylibyśmy zmianę.