W college’u było jedno miejsce, w którym zawsze udawało mi się zachować spokój ducha; nigdy nie denerwowałem się w sali zapaśniczej, a to zapewne dlatego, że nie czułem się tam kimś gorszym. Sam się dziwię, że uprawianie zapasów przychodziło mi z taką łatwością. Nigdy nie wyróżniałem się wyjątkową tężyzną fizyczną. Nie znosiłem rozgrywek Małej Ligi w baseballu. (Urazę tę przeniosłem na wszystkie inne dyscypliny, w których ma się cokolwiek do czynienia z piłką). Nieco mniej głęboką niechęcią darzyłem narciarstwo i łyżwiarstwo. (Jako tako znoszę zimno). Miałem za to niewytłumaczalną skłonność do fizycznego kontaktu, do zastrzyku adrenaliny związanego z obijaniem się o przeciwników. Na piłkę nożną byłem jednak za niski – poza tym w grę znów wchodziła piłka.
Kiedy człowiek coś pokocha, jest zdolny zanudzić każdego wyjaśnianiem powodów swojej fascynacji, wszystko jedno jakich. W zapasach, tak samo jak w boksie, zawodników dzieli się na kategorie wagowe i w ten sposób sportowcy obijają (się o) ludzi podobnych wymiarów. Można walić w nich bardzo mocno, ale na ziemi ląduje się wcale miękko. Istnieją również bardziej uporządkowane aspekty agresywności tego sportu walki. Zawsze podziwem napełniała mnie reguła, że zawodnik, który uniesie przeciwnika w górę, ma obowiązek zatroszczyć się o jego „miękkie lądowanie”. Ale moją miłość do zapasów najlepiej chyba wyjaśnia fakt, że tutaj po raz pierwszy osiągałem jakiekolwiek sukcesy. A całe swoje, koniec końców, umiarkowane powodzenie w tym sporcie zawdzięczam pierwszemu trenerowi, Tedowi Seabrooke’owi.
Swego czasu był on mistrzem Wielkiej Dziesiątki ligi amerykańskich zapasów i dwukrotnym mistrzem Stanów Zjednoczonych w Illinois; miał o niebo za wysokie kwalifikacje na trenera zapasów w Exeter: prowadzone przez niego zespoły szkół średnich przez wiele lat królowały na matach Nowej Anglii. Jako wicemistrz wagi do 155 funtów w zawodach Amerykańskiego Stowarzyszenia Zapaśników Szkół Średnich, Ted był przystojny; ja go pamiętam, gdy przekroczył już dwieście funtów. Siadał na macie i szeroko rozsuwał nogi; ręce zgięte w łokciach zakładał na piersi, wyciągając je w stronę ćwiczącego z nim zawodnika. Nawet w tej niedogodnej pozycji umiał się bronić – nie było takiego, któremu udałoby się zajść go od tyłu. Siedząc na pupie, poruszał się błyskawicznie jak krab: podcinał nam nogi, chwytał nogami w kleszcze, rękami unieruchamiał dłonie albo zginał kark. Zdobywał przewagę, siadając na tułowiu rywala albo chwytając go za prawą rękę i lewą nogę (chwyt poprzeczny); obchodził się jednak z nami delikatnie i zawsze zdawało się, że niewiele trudu kosztuje go krzyżowanie naszych zamiarów. (Wiele lat później zachorował na cukrzycę, a potem na raka. Podczas mszy żałobnej nie byłem w stanie wygłosić nawet połowy mowy pochwalnej, jaką ułożyłem, gdyż zdawałem sobie sprawę, iż wygłaszając niektóre zdania, nie potrafiłbym powstrzymać się od płaczu).
Ted Seabrooke nie tylko nauczył mnie zapasów, lecz – co ważniejsze – przestrzegł, że nigdy w życiu nie będę więcej niż „poprawnym” zawodnikiem; wynikało to z mojej ograniczonej sprawności. Na długo zapamiętałem jego radę: jeśli chcę nadrobić braki, muszę się solidnie przyłożyć do treningu i zostać sumiennym adeptem zapasów. „Z reguły przecenia się rolę talentu – mawiał Ted. – Przeciętne uzdolnienia jeszcze o niczym nie przesądzają”.
Na poziomie szkoły średniej walka zapaśnicza trwa sześć minut i dzieli się na trzy dwuminutowe rundy, między którymi nie ma przerw. Pierwszą rundę obydwaj zawodnicy rozpoczynają, stojąc w pozycji neutralnej, w której żaden nie ma przewagi nad konkurentem. W drugiej rundzie jeden z rywali mógł w tamtych czasach wybrać pozycję górną lub dolną; w trzeciej wybór należał do drugiego z zawodników. (Obecnie zwiększono liczbę możliwości i można dodatkowo wybrać pozycję neutralną, a zapaśnik wybierający w drugiej rundzie może odłożyć decyzję do rundy trzeciej).
Trener Seabrooke nauczył mnie, że przez pierwsze dwie rundy powinienem robić wszystko, by różnica punktowa między mną a rywalem nie była zbyt duża, tak by w końcu wykonać rzut lub wózek i dzięki temu wygrać mecz. Miałem też jak ognia unikać zamieszania, wolnej amerykanki, gdy żaden z zawodników nie panuje nad sytuacją. (Z takiej szarpaniny zwycięsko zawsze wychodzi silniejszy zapaśnik). Celem było kontrolowanie tempa walki, możliwe dzięki kombinacji techniki, poprawnej pozycji i wytrzymałości. Zdaję sobie sprawę, że taka metoda sprawia wrażenie nudnej – ja należałem do nudnych zapaśników. Najlepiej spisywałem się, gdy walka toczyła się powoli. Do gustu przypadały mi występy, podczas których ani ja, ani przeciwnik nie zdobywaliśmy zbyt dużej liczby punktów.
Rzadko zdarzało mi się położyć kogoś na łopatki. Przez pięć lat trenowania w Exeter udało mi się to najwyżej ze sześć razy. Z kolei ja sam też prawie nigdy nie leżałem na macie: przytrafiło mi się to dwukrotnie.
Wygrywałem 5 do 2, gdy górowałem nad przeciwnikiem, 2 do 1 lub 3 do 2, gdy mi się szczęściło, a przegrywałem 3 do 2 albo 4 do 3, gdy miałem mniej szczęścia. Gdy udawało mi się pierwszemu sprowadzić przeciwnika do parteru, z reguły wygrywałem; jeśli ktoś pierwszy sprowadził mnie, wyjście z tej pozycji przychodziło mi bardzo ciężko – nie umiałem zajść rywala od tyłu. Kontrowałem także – jak mawiał trener Seabrooke – zaledwie „poprawnie”. Jeśli przeciwnik był lepszy siłowo, nie mogłem polegać na swoich kontrach, które były za wolne: miałem słaby refleks. W walce z lepszym atletą atakowałem pierwszy, z lepszym zapaśnikiem – próbowałem kontrolować pierwsze ataki.
„Lub vice versa, jeśli poprzedni sposób nie skutkuje” – mawiał trener Ted Seabrooke miał poczucie humoru. „Ciało musi zazwyczaj podążać za głową” – dodawał. I: „Zawodnik znajdujący się w parterze może się nieźle odgryźć”.
Właśnie czegoś takiego mi dotąd brakowało. Startowałem z parteru, dlatego musiałem panować nad tempem… wszystkiego. Tego nie można się było nauczyć na zajęciach „angielskiego z P”, ale cała koncepcja znajdowała również zastosowanie do wypracowań z twórczego pisania, a właściwie do całej nauki szkolnej. Gdy koledzy uczyli się zadanej lekcji z historii w godzinę, ja przeznaczałem na to dwa albo trzy razy więcej czasu. Ponieważ robiłem błędy, sporządziłem listę słów, w których przytrafiało mi się to najczęściej, i nosiłem ją ze sobą; miałem tę listę pod ręką nawet na wypadek niezapowiedzianych sprawdzianów. Przede wszystkim wielokrotnie je przepisywałem; pierwsze wersje wypracowań przypominały próby sprowadzenia rywala do parteru w jakiś nowy sposób: trzeba było setki razy przećwiczyć nową technikę, zanim człowiek zaczął myśleć o wykorzystaniu jej w walce. Zacząłem traktować na serio swój brak uzdolnień.
Pewien pyszałkowaty nauczyciel hiszpańskiego czepiał się wszystkich, którzy nie byli perfekcjonistami, i szydził bez serca, patrząc na nas z góry i mówiąc pogardliwie, że koniec końców, wylądujemy na uniwersytecie stanowym w Wichita. Nie wiedziałem wtedy, że Wichita leży w Kansas; wiedziałem tylko, że sobie z nas drwi: byliśmy za mało uzdolnieni, żeby dostać się na Harvard, więc Wichita to było coś w sam raz dla nas. Odpierdol się, powtarzałem w myślach. Ja chciałbym wypaść dobrze w Wichita. Ted Seabrooke poszedł na studia do Illinois. Sądzę, że nauczyciel hiszpańskiego nie cenił zbyt wysoko także tamtejszego uniwersytetu.
Pamiętam, że gdy kiedyś powiedziałem Tedowi, że miałem dwóch sympatycznych i jednego nieprzyjemnego nauczyciela hiszpańskiego, odpowiedział: „Nie ma co narzekać, mogło być gorzej”.