W szkołach – nawet takich dobrych, jak Exeter – lekturami bywają z reguły krótsze utwory wybitnych pisarzy; tak dzieje się przynajmniej na początku. Dlatego moja znajomość z Melville’em zaczęła się od „Billy’ego Budda”; ta lektura zaprowadziła mnie do biblioteki, gdzie już na własną rękę odkryłem „Moby Dicka”. Znajomość z Dickensem zacząłem od „Wielkich nadziei” i „Opowieści wigilijnej”, po których (w szkole) przeczytałem „0livera Twista”, „Ciężkie czasy” i „Opowieść o dwóch miastach” oraz (samodzielnie) „Dombeya i Syna”, „Samotnię”, „Nicholasa Nickleby’ego”, „Dawida Copperfielda”, „Martina Chuzzlewita”, „Małą Dorrit” i wreszcie „Klub Pickwicka”. Nie mogłem oderwać się od powieści Dickensa, mimo że moja dysleksja stanowiła nie lada zaporę – nieraz z jego powodu w kąt szła nauka. Od krótszych książek ulubionych autorów przechodziłem zazwyczaj do dłuższych, które bardziej mi się podobały. Zamiłowanie do długich powieści nie wychodzi na dobre szkole.
Na angielskim w Exeter „rozsmakowałem się” w George Eliot dzięki lekturze „Silasa Marnera”, ale to przez „Miasteczko Middlemarch” nie nadążałem z odrabianiem prac domowych z matematyki i łaciny. Ojciec, specjalista od literatury rosyjskiej, uczynił mądry wybór i zapoznał mnie z Dostojewskim, podsuwając „Gracza” – ale z największym zapałem i najwięcej razy przeczytałem „Braci Karamazow”. (Za sprawą ojca zetknąłem się również z Tołstojem i Turgieniewem).
Pierwszym człowiekiem, dzięki któremu zacząłem brać do ręki utwory współczesne, był George Bennett; był on nie tylko dyrektorem Instytutu Anglistyki w Exeter, lecz także zapalonym czytelnikiem – pochłaniał wszystkie książki. Mniej więcej dziesięć lat przed tym, nim moi rodacy mieli po wydaniu „Piątego interesu” „odkryć” Robertsona Daviesa, George zachęcił mnie do lektury „Zaczynu złości” i „Mieszanki słabości”. („Choć burza huczy”, pierwszą część „Trylogii z Salterton”, przeczytałem dopiero wiele lat później). Lektura książek Robertsona Daviesa skłoniła mnie do sięgnięcia po Trollope’a. (Za sprawą tej długiej listy nauka w szkole doznała kolejnego wielkiego uszczerbku). Wielokrotnie słyszałem głosy, iż Davies jest Trollope’em Kanady, ale osobiście sądzę, że jest on także Dickensem tego kraju.
Dwadzieścia lat później profesor Davies – a wtedy znałem już wszystkie jego utwory – napisał dla „Washington Post” recenzję „Hotelu New Hampshire” (1981), która była tak życzliwa i złośliwa jednocześnie, że wybrałem się do Toronto tylko po to, by zjeść z nim obiad. Miałem złamany duży palec u nogi (zapasy), który tak mi spuchł, że nie wchodziły żadne buty. Mój syn Colin już wtedy miał większe ode mnie stopy (w wieku szesnastu lat), ale mogłem chodzić w miarę normalnie dopiero po wciśnięciu się w jego buty do zapasów. Miałem do wyboru albo je włożyć, albo iść na spotkanie z Robertsonem Daviesem boso.
Profesor zabrał mnie do klubu „York” na dość oficjalny obiad: był cały czas ujmująco grzeczny, ale gdy tylko rzucił okiem na buty, przybierał surowy wyraz twarzy. Moja żona Janet jest teraz jego agentem literackim. Mieszkamy przez część roku w Toronto, gdzie często jadamy z Robem i Brendą Daviesami kolacje. Rzecz jasna, nie rozmawiamy nigdy o obuwiu, ale jestem przekonany, że profesor Davies wyniósł z naszego pierwszego spotkania dość niemiłe wspomnienia.
Gdy pobieraliśmy się z Janet w Toronto, moi dwaj synowie z pierwszego małżeństwa, Colin i Brendan, byli drużbami, a Robertson Davies odczytywał ustępy z Pisma Świętego. Rob przyniósł na ślub własną Biblię, podejrzewając, że w kaplicy biskupa Strachana nie będą mieli odpowiedniego tłumaczenia. (Profesor Davies jest bowiem w tych niepewnych czasach zażartym obrońcą Biblii Króla Jakuba).
Moi synowie nie znali wcześniej Roba, a Brendan (wówczas siedemnastoletni) nie zauważył wchodzącego na ambonę Daviesa ze wspaniałą, śnieżnobiałą brodą. Chłopak uniósł wzrok i ni stąd, ni zowąd stanął oko w oko z jakimś olbrzymem o imponującej brodzie i donośnym głosie. Colin, mający wtedy dwadzieścia dwa lata, mówił mi, że brat sprawiał wówczas wrażenie człowieka, który zobaczył ducha. Jednak dwudziestoletniemu Brendanowi, niezbyt dobrze orientującemu się w jakichkolwiek ceremoniach kościelnych, przyszło do głowy co innego: był święcie przekonany, że profesor Davies to sam Bóg.
Oprócz podsunięcia mi książek Robertsona Daviesa – i to wtedy, gdy byłem mniej więcej w wieku Brendana, kiedy żeniłem się po raz drugi – George Bennett skłonił mnie do pogłębienia znajomości utworów Faulknera. Nie pamiętam już, która z jego powieści znalazła się na liście lektur w Exeter, ale szło mi z nią jak po grudzie; może byłem za młody, może dysleksja buntowała się na widok tych długich zdań, a może też zadziałały obydwa te czynniki. Nie przepadałem nigdy ani za Faulknerem, ani za Joyce’em, ale jakoś z czasem ich polubiłem. George’owi Bennettowi zawdzięczam również przebrnięcie przez początkowe, najeżone trudnościami fazy lektury Hardy’ego i Hawthorne’a. W miarę upływu czasu Hardy’ego ceniłem coraz bardziej, a Hawthorne – nawet w jeszcze większym stopniu niż Melville – jest moim ulubionym pisarzem amerykańskim. (Nigdy nie byłem miłośnikiem Hemingwaya ani Fitzgeralda, podczas gdy Vonnegut i Heller znaczą w mym życiu więcej niż Twain).
Kolejna zasługa George’a Bennetta polega na tym, iż zawczasu przestrzegł mnie, że najprawdopodobniej skazany jestem na „czytanie jak pisarz”, co miało oznaczać, że zawsze będę miał wyjątkowo ustalone i osobiste zdanie na temat przeczytanych dzieł. Przypuszczam, że chodziło mu po prostu o to, że – podobnie jak większość znanych mi pisarzy – moim przekleństwem będzie gust literacki nie do obronienia i poniżej wszelkiej krytyki. George miał jednak wystarczająco dużo taktu, by nie powiedzieć mi tego wprost.
Nie jestem w stanie czytać Prousta i Henry’ego Jamesa; Conrad jest nie do wytrzymania. „Korsarz” jeszcze ujdzie, ale nadaje się raczej dla młodzieńców do lat osiemnastu. „Jądro ciemności” to, moim zdaniem, najdłuższa ze znanych mi krótkich powieści. Zgadzam się z opinią jednego z mało życzliwych krytyków Conrada, że Marlow jest „gadatliwym pośrednikiem” – ja ze swej strony nazwałbym go nużącym wynalazkiem narracyjnym. Ten sam krytyk wskazuje powód, dla którego (ponad wszystkie inne utwory Conrada) przedkładam „Korsarza”, z reguły pogardliwie uznawanego za jedyną książkę dla dzieci, popełnioną przez tego pisarza. „W odróżnieniu od wszystkich innych utworów Conrada – pisze ów nieprzychylny krytyk – «Korsarz» zwraca uwagę zupełnym brakiem rozważań etycznych, psychologicznych i metafizycznych”.
Nie należy jednak sądzić, że nie znoszę wszelkich tego typu „rozważań”. Znajomość z twórczością Tomasza Manna rozpocząłem od „Śmierci w Wenecji”, po której pochłonąłem wszystkie inne jego powieści – szczególnie „Czarodziejską górę”, którą czytałem niezliczoną ilość razy. Literaturą niemieckojęzyczną zachwyciłem się dopiero na studiach, gdzie po raz pierwszy sięgnąłem po dzieła Goethego, Rilkego, Schnitzlera i Musila; po nich na liście moich lektur pojawili się Heinrich Boll i Günter Grass. Ten ostatni, wraz z Garcią Marquezem i Robertsonem Daviesem, należy do trójki moich ulubionych żyjących współcześnie autorów. Jeśli przyjmiemy, że wszyscy są komediopisarzami i że za wzór stawiają sobie powieść dziewiętnastowieczną, z jej żywym tempem narracji i rozbudowanymi portretami osobowymi, to z pewnością będzie można zaryzykować stwierdzenie, że ja sam nie odszedłem daleko od Dickensa.
Z jednym wyjątkiem: Grahama Greene’a. Był on pierwszym powieściopisarzem współczesnym, którego miałem za zadanie przeczytać w Exeter; nie posiadałby się zapewne z oburzenia, słysząc, że czytałem go nie na zajęciach z angielskiego, lecz w trakcie niezwykle popularnego kursu wielebnego Fredericka Buechnera na temat religii i literatury. Chodziłem na wszystkie prowadzone przez niego zajęcia, i to nie dlatego, że pełnił funkcję szkolnego kapelana, lecz że był tam jedynym powieściopisarzem – i to dobrym. (Jak bardzo dobrym, zdałem sobie sprawę dopiero po przeczytaniu, dużo później, czterech powieści, których bohaterem jest Bebb: „Lion Country”, „Open Heart”, „Love Feast” i „Treasure Hunt”).
My, uczniowie Exeter, mieliśmy wrogi stosunek do religii. Byliśmy większymi cynikami niż dzisiejsza młodzież, ba, nasz cynizm nie pogłębił się od tamtych czasów – równa się to stwierdzeniu, że dzisiaj moje pokolenie sprawia wrażenie mniej cynicznego niż wtedy (czy to aby na pewno możliwe?). Tak czy inaczej, nie podobały nam się kazania Freda Buechnera w kościele czy rano w kaplicy, chociaż nigdy nie zdarzyło mi się usłyszeć albo przeczytać lepszych – ani przed college’em, ani po jego ukończeniu. Do głębi poruszały nas za to jego poglądy na literaturę, poparte ogromnym oczytaniem. Jego entuzjastyczne uwielbienie dla „Mocy i chwały” Greene’a – którym zaraził mnie tak, że pokochałem całą (no, może prawie całą) twórczość pisarza – nie miało granic.
Mam wrażenie, jakbym postacie Greene’a znał lepiej niż ludzi, których spotkałem w życiu, a nie są to bynajmniej osobnicy, z którymi chciałem (lub chciałbym) zawrzeć znajomość. Gdy siedzę w fotelu dentystycznym, oczyma wyobraźni natychmiast widzę obrzydliwego Tencha, stomatologa bez ojczyzny, który przygląda się egzekucji pijanego księdza. Dla mnie symbolem cudzołóstwa nie jest Emma Bovary; są nimi nieszczęsny Scobie z „Sedna sprawy” i jego okropna żona Louise; dziewiętnastoletnia wdowa Helena, z którą Scobie romansuje, i pozbawiony skrupułów agent wywiadu Wilson, podkochujący się w Louise. Przez pamięć maszeruje odpychająca parada bohaterów „W Brighton”: zepsuty do szpiku kości, siedemnastoletni Pinkie i niewinna szesnastolatka Rosę… zabójstwo Hale’a i pijąca ciemne piwo Ida. Wszyscy oni stali się dla mnie ucieleśnieniem „marginesu społecznego”, natomiast „Nie ma sprawy” jest, według mnie, najbardziej przejmującą antypowieścią miłosną. Biedny Maurice Bendrix! Nieszczęśni Sara i Henry! To ludzie, na których widok człowiek przechodziłby na drugą stronę ulicy, gdyby wiedział, co ich spotkało.
„Odnoszę wrażenie, że nienawiść pobudza do działania te same gruczoły, co miłość. Jej wynikiem są nawet takie same czyny” – wyznawał Greene. Wypisałem to sobie na pożółkłym kawałku papieru i przykleiłem do klosza lampy, i to jeszcze na długo, zanim zrozumiałem, ile w tym stwierdzeniu prawdy. Wcześniej – gdy tylko sam zacząłem pisać – udało mi się pojąć treść innego fragmentu, również pochodzącego z „Nie ma sprawy”: „Zdecydowana większość pisania… odbywa się w podświadomości, w tych głębinach, gdzie ostatnie słowo zostaje zapisane jeszcze przed pojawieniem się pierwszego wyrazu na papierze. Zapamiętujemy szczegóły swoich opowieści, nie wymyślamy ich”.
„Nie ma sprawy” to pierwsza powieść, która mną wstrząsnęła. Zetknąłem się z nią w czasie, gdy większość moich współczesnych (rzecz jasna, tych, którzy w ogóle cokolwiek czytali) była pod wrażeniem „Buszującego w zbożu” – dla mnie powierzchownego niczym masturbacja. Chłopiec w rozterce, pospolity wytwór wyobraźni Salingera, nie miał pojęcia o niczym, co mogłoby równać się przerażającej wiedzy Bendrixa o tym, że „nigdzie nie można znaleźć bezpiecznego zacisza. Nawet garbus czy inwalida, oni wszyscy mają w sobie coś, co wzbudza miłość”.
Później zbijały mnie z tropu lekceważące uwagi Greene na temat swojej własnej twórczości, na przykład takie, że niektóre z jego dzieł to zwykła „rozrywka”. Użytek, jaki robił z popularnych, choć „niższych” gatunków (powieści sensacyjnej czy kryminalnej), najwyraźniej nie znalazł uznania u krytyków, którzy nie patrzą przychylnym okiem na twórców mających zbyt wielu czytelników.
Przypominają mi się rozmyślania Maurice’a Bendrixa o jednym z jego krytyków: „W końcu protekcjonalnie wyznaczał mi miejsce w rankingu – prawdopodobnie nieco powyżej Maughama, ponieważ Maugham jest popularny, a ja jeszcze nie popełniłem tego przestępstwa, jeszcze nie. A jednak mimo pozornej obojętności, jaką zazwyczaj otacza się tych, którym się nie udało, pomniejsi recenzenci na wzór przebiegłych detektywów już węszą sukces”. Greene włożył te słowa w usta Bendrixa w 1951; sam zaczynał właśnie wtedy zdobywać popularność (miał wkrótce popełnić to „przestępstwo”); „przebiegli detektywi” zaś mieli niedługo wywęszyć sukces i obdarzyć uznaniem o wiele mniej doskonałych od Greene’a rzemieślników.
Z początku, gdy czytałem jego książki w podstawówce, Graham Greene dowiódł mi, że doskonale rozbudowane postacie i wzruszające historie to niezbędny składnik każdej godnej zapamiętania powieści; potem nauczył mnie niechęci do krytyków literackich: zobaczywszy, jak opatrują go pogardliwymi etykietami, zacząłem ich nie znosić. Aż do swojej śmierci w roku 1991 Graham Greene był najwybitniejszym żyjącym powieściopisarzem anglojęzycznym i najbardziej sumiennym pisarzem świata.
Tak jak zawsze twierdził, zbiegi okoliczności są wszechobecne. Jego siostrzenica, Louise Dennys, wydaje moje książki w Kanadzie. Człowiek, dzięki któremu poznałem twórczość Greene’a, wielebny Frederick Buechner – niepełniący już funkcji kapelana w Exeter – to mój serdeczny przyjaciel i sąsiad w Vermoncie (góra z górą się nie zejdzie…). Myśl, że do czasu ukończenia Exeter przeczytałem utwory większości pisarzy, którzy potem wywarli wpływ na moją twórczość, wywołuje u mnie tylko zdziwienie; prawdą jest, że długie godziny, spędzone na lekturze ich dzieł (w połączeniu z dysleksją), były jednym z powodów, dla których musiałem zostać na piąty rok w czteroletniej szkole.
Teraz nie ma to właściwie żadnego znaczenia. Oto i dobra nauczka dla powieściopisarza: nie zatrzymuj się, idź naprzód – ale powoli. Po co kończyć szkołę czy książkę w pośpiechu?