Pierwszą posadę znalazłem w Windham College (obecnie nieistniejącym) w Putney w stanie Vermont. Był to jeden z college’ów, które przeżyły krótkotrwały okres świetności w latach wojny w Wietnamie; pełno w nim było studentów, którzy nigdy nie poszliby na studia, gdyby nie to, że chcieli uniknąć powołania do wojska; niektórzy z nich zostali mimo wszystko moimi najlepszymi uczniami. Jeden ze studentów z prawdziwego zdarzenia był potem moim agentem – to Willard Saperston. Po wojnie Windham zamknięto, ale ja już wcześniej zrezygnowałem z pracy.
Kiedy pojawiłem się w Windham, nie było tam drużyny zapaśniczej. Przekonałem władze szkoły, żeby kupiły matę, którą zainstalowałem w dawnym magazynie hali lekkoatletycznej; prowadziłem tam treningi w ramach tak zwanego klubu sportowego. Trzon zespołu stanowiło kilku byłych zapaśników szkół średnich, w tym również paru weteranów z Wietnamu. W porównaniu z innymi salami treningowymi, jakie widziałem, ta była mizernie wyposażona, ale nie narzekałem – miałem z kim walczyć.
Kiedy college zbankrutował i urządził wyprzedaż wszystkich swoich ruchomości, poszedłem na aukcję z nadzieją, że kupię tę matę. Lecz sprzedano ją college’owi z Południa jako część sprzętu sportowego, wraz z wannami do kąpieli termicznych, trzema uniwersalnymi zestawami do ćwiczeń i ciężarami. Sądzę, że mata w ogóle nie była nabywcy potrzebna (nie mieli tam sekcji zapaśniczej), ale nie zdołałem oddzielić jej od kompletu.
Niezależnie od losów college’u, Putney było dobrym miejscem na wychowanie dzieci; mieszkałem tam przez osiemnaście lat swego pierwszego małżeństwa. Moja była żona, Shyla, do tej pory tam mieszka. Student, który miał potem zostać moim agentem, okazał się również niezłym cieślą. Willard Saperston zamienił stojącą koło stodoły małą szopę na moją pracownię. W tej klitce napisałem większą część pięciu powieści; obecnie z inicjatywy Shyli budynek na powrót pełni swą dawną funkcję. Jak już wspomniałem, Willard Saperston – twórca mojej pierwszej pracowni – prowadzi teraz moje „interesy”. (Wyczuwam w tej opowieści swego rodzaju symetrię, tak jak w wydarzeniach związanych z Donem Hendriem: jego śmierci nieopodal restauracji, w której swojego czasu świętował własny ślub, a jednocześnie bardzo blisko miejsca moich narodzin).
Mimo że Windham College istniał raczej krótko, nie mogłem się jakoś oderwać od Putney. Wyjechałem na rok za granicę, do Wiednia (gdzie w 1969 roku urodził mi się drugi syn, Brendan), i na trzy lata do Iowy, żeby uczyć na warsztatach pisarskich. Przez rok uczyłem w college’u Mount Holyoke i rok w Brandeis. Poza tymi wyjazdami siedziałem jednak w Putney i pisałem w szopie na narzędzia powieści.
W czasie powstawania czterech pierwszych („Świat według Garpa” był czwartą) pracowałem na pełny etat. Z pracą mogłem się rozstać jedynie dwukrotnie; dzięki nagrodzie Fundacji Rockefellera (nie przyznają jej już poszczególnym pisarzom) i stypendium Guggenheima. W okresie od 1967 do 1978 roku byłem więc pisarzem zawodowym tylko przez dwa lata, mimo to napisałem cztery książki.
Był jeszcze jeden rok, w którym ani nie uczyłem na warsztatach, ani nie byłem trenerem zapasów: pisałem wówczas scenariusz na podstawie swojej pierwszej powieści „Uwolnić niedźwiedzie”. W tym czasie nigdy nie płacono mi w ustalonym terminie, więc słałem z Wiednia do Los Angeles rozpaczliwe telegramy z prośbami o kolejne raty honorarium. Co gorsza, nie miałem czasu na pisanie drugiej powieści, a scenariusza, po ułożeniu pięciu wersji, i tak nie wykorzystano. Chodzi mi o to, że był to rok najmniej wypełniony pisaniem spośród lat spędzonych na uczeniu i trenowaniu.
Przypis: stypendium Krajowego Funduszu Wspierania Sztuki, które otrzymałem w czasie tworzenia trzeciej powieści, nie wystarczało na utrzymanie czteroosobowej rodziny nawet przez jedno lato; wydałem je na remont łazienki w domu w Putney i nająłem się jako robotnik sezonowy. Nie narzekałem jednak ani na konieczność podjęcia pracy, ani na skąpstwo Funduszu – dawał tylko tyle, na ile mógł sobie pozwolić.
Z ust wielu pisarzy słyszałem opinię, że literaci muszą radzić sobie sami, nie liczyć na wsparcie uniwersytetów; mówi się, że pisarz zarabiający na chleb powszedni uczeniem, nieutrzymujący się tylko i wyłącznie ze swego dzieła, nie jest prawdziwym pisarzem, że tylko zabezpiecza się na przyszłość. Z własnego doświadczenia jednak wiem, że nie chciałbym pod przymusem zbyt szybko wydawać jakiejś książki, wolałem żyć z czego innego. Znajomi, którzy przerywali pracę nad powstającymi właśnie powieściami, żeby napisać coś dla czasopism lub publikowali książki, które powinny zostać poddane poważnym korektom, stali się zależni od czasu i pieniędzy – ja natomiast byłem pod tym względem swobodny.
Nic nie drażni mnie bardziej niż widok owych szczęśliwców, którzy utrzymują się z tworzenia i propagują swoje surowe osądy na najróżniejszych uniwersyteckich zajęciach z pisania w całych Stanach. W obecności dobrych pisarzy, utrzymujących się z nauczania, ci autorzy bestsellerów krytykują uniwersytety jako nazbyt bezpieczną przystań; częstokroć powtarzają studentom, żeby starali się jakoś dać sobie radę sami, choćby przyszło nawet trochę pogłodować. Taka hipokryzja nic nie kosztuje; najtrudniej znieść ją u literata wystrojonego w ubrania prosto spod igły najdroższych krawców, czerpiącego profity z umowy na tłumaczenie swoich książek na dwadzieścia pięć języków.
W naszym kraju literaci muszą imać się nauczania na zajęciach z twórczego pisania; bez nich nie przetrwaliby jako pisarze. A nieliczni uczniowie, którzy naprawdę korzystają z takich kursów, czerpią stamtąd zachętę do dalszej pracy i zyskują na czasie; pisarze, zwłaszcza młodzi, bardzo tego potrzebują.
Sęk jednak w tym, że nie każdy pisarz umie i powinien uczyć. Wielu z nich zachowuje zbyt duży dystans w stosunku do studentów, żeby móc nawiązać konieczne w tej pracy bliskie kontakty międzyludzkie; inni czują się w obecności „młodych ludzi” wyraźnie nieswojo – jeszcze inni są zbyt wrażliwi jak na okropne zwyczaje, panujące na uniwersyteckich wydziałach filologii.
Należałem kiedyś do ciała pedagogicznego anglistyki (w Windham), gdy starszy stażem profesor zwyczajny zaproponował, żeby żaden z nauczycieli nieposiadających tytułu doktora nie miał prawa zabierać głosu w sprawach dotyczących programu nauczania. Byłem jedynym członkiem tego gremium bez doktoratu, więc starałem się bronić, popierając zdanie starszego kolegi, próbowałem nawet podlizać się, mówiąc, że napisanie pracy doktorskiej to „nie lada” wyczyn. Uważałem jednak, że powinienem zachować się uczciwie i uświadomić im, że niebawem wychodzi drukiem moja pierwsza powieść, której napisanie winno być potraktowane na równi ze stworzeniem ich prac naukowych; chciałem więc wstrzymać się z głosowaniem na zebraniach do chwili publikacji dzieła.
Sądziłem także, że zachowam się uczciwie, uprzedzając, iż mam zamiar napisać drugą, trzecią i – jeśli pozwolą mi na to siły i zdolności – wiele następnych powieści oraz że spodziewam się, że po każdej książce przyznają mi prawo do kolejnych głosów. Ku mojemu zaskoczeniu, słuchacze nie zareagowali z humorem godnym powyższej argumentacji; propozycję zasłużonego kolegi odrzucono jednak nieznaczną większością głosów.
Wielu znanych mi pisarzy woli pisać niezliczone ilości artykułów do gazet i czasopism niż mieć do czynienia z nadętym obłędem uniwersyteckich ciał pedagogicznych. Ja zaczynałem pisać wcześnie rano – dzieci pomagają się skupić. Spotykałem się ze studentami w ramach zorganizowanych zajęć, śniłem na jawie podczas rad programowych, potem udawałem się do sali zapaśniczej – do najróżniejszych sal zapaśniczych – i na dwie godziny zapominałem o całym świecie. Na szczęście dzięki temu nie musiałem śpieszyć się z pisaniem. Mogłem też machnąć ręką na ten rodzaj kontaktów z uniwersytetami, który jest rzeczywiście obrzydliwy i nieznośny dla wielu znanych mi pisarzy. Podsumowując: pisarze z reguły muszą utrzymywać się z czegoś poza samym tworzeniem, o którym najbardziej marzą. A materialne warunki życia pisarzy wcale się nie poprawiły – z wyjątkiem kilku wybrańców losu, na przykład mnie.