Mniej więcej w tym samym czasie zacząłem palić – niedużo, choć nieco więcej niż Sherman Moyer. Możliwe, że sam mnie do tego podkusił: skoro nie umiałem pokonać faceta na macie, mogłem przewyższyć go w paleniu. Był to głupi sposób na pożegnanie z zapasami, z którymi przecież dane mi było rozstać się dopiero w wieku czterdziestu siedmiu lat – a palić przestałem zaraz po powitaniu się z tym nałogiem. Większość autodestrukcyjnych zachowań jest po prostu śmieszna, i to niezależnie od złożoności osobistych obsesji. Przy miernym talencie nie mogłem sobie pozwolić na utratę jednego z niewielu atutów zapaśnika, czyli dobrego zdrowia, którego do tamtej pory strzegłem z uporem maniaka.
Paczka starczała mi najmniej na tydzień, czasami na dwa; im więcej paliłem, tym intensywniej trenowałem. Gdzie sens, gdzie logika? Palenie tak niewielu papierosów nie było żadnym nałogiem – w taki nigdy nie wpadłem. W Pitt bardzo przydałby mi się szkolny psychiatra – wcale nie do korygowania błędów ortograficznych. Nawet paląc, gdzieś w głębi duszy marzyłem, że odkupię wszystkie swe winy na turnieju dla zawodników studiujących na pierwszym roku; wybierało się tam trzech spełniających wszystkie warunki i niekontuzjowanych zawodników, do których należałem i ja.
Prawdopodobnie ze względu na moje krótkotrwałe doświadczenie w roli kierownika drużyny powierzono mi bilety na autobus i kieszonkowe dla zawodników udających się w podróż do West Point; trener Perry obarczył mnie obowiązkiem kierowania naszą grupką. Drużyna uniwersytetu została w Pittsburghu, przygotowując się do zawodów ogólnokrajowych; nie było nikogo, kto mógłby jechać ze mną, Lee Hallem i Carswellem czy Caswellem (odtąd będę go nazywał Caswellem) na turniej organizowany przez wojsko. Zadanie wydawało się dość proste. Dostałem bilety na autobus z Pittsburgha do dworca Port Authority w Nowym Jorku oraz tak zwane przepustki do i West Point. Polecono mi dowieźć całą ekipę do Manhattanu i wsiąść w pierwszy lepszy autobus, jadący z biegiem rzeki Hudson. Czy można sobie wyobrazić coś łatwiejszego? Ale autobus z Pittsburgha się spóźnił, do Port Authority dojechaliśmy o północy. Pierwszy autobus do West Point odjeżdżał o ósmej rano, a ja zapamiętałem, że w kwestionariuszach zaznaczono, że ważenie zawodników odbędzie się o siódmej.
– Nie można ominąć ważenia i pójść prosto na matę – oświadczył Caswell.
– Co zrobimy? – spytał Lee Hali.
Naturalnie przypomniało mi się naczynie, które wylądowało na mojej głowie (w sali zapaśniczej w Marylandzie lub Akademii Marynarki Wojennej), i zacząłem się zastanawiać, jak na moim miejscu postąpiłby Rex Perry. Cały rok zmagaliśmy się wyłącznie z kolegami z drużyny; stracilibyśmy szansę występu nie w jednym z wielu, lecz w jedynym turnieju. Policzyłem otrzymane od trenera drobniaki: sto dolarów. Miałem przepustki z West Point do Port Authority i bilety powrotne z Nowego Jorku do Pittsburgha. Pozostawało tylko dostać się do West Point przed siódmą rano. Po co nam ta setka? (I tak nie mogliśmy niczego jeść – musieliśmy zmieścić się w kategorii wagowej).
Gdy wyszliśmy z dworca Port Authority, było już dobrze po północy. Cieszyłem się, że jestem w towarzystwie Lee Halla, zapaśnika wagi do 177 funtów, którego pragnąłby mieć w swoim składzie każdy trener, i Caswella, najsilniejszego człowieka na świecie. (Caswell miał wystąpić w kategorii do 137 funtów, ja – do 130). Dopiero po zatrzymaniu kilkunastu taksówek udało mi się znaleźć kierowcę, który zgodził się za sto dolarów zawieźć nas do West Point.
– West Point? Stówa? Nie ma sprawy – powiedział taksiarz. – Gdzie to całe West Point?
Caswell powiedział, że gdyby przyszło mu czytać mapę w samochodzie, na pewno zacząłby wymiotować, a Lee Hall nie mieścił się na przednim siedzeniu – przeszkadzał mu licznik (Lee Hall musiał sporo zrzucić, aby osiągnąć wagę poniżej 177 funtów). Zatem ja podjąłem się obowiązków pilota i usiadłem obok kierowcy.
– Niech pan po prostu jedzie z biegiem Hudsonu.
– Spoko. Z biegiem czego?
Podróżowałem samolotem z Nowego Jorku do Tokio; prowadziłem bez przystanków samochód z Iowa City do Exeter w stanie Hampshire. Ale ta przejażdżka w górę rzeki Hudson była najdłuższa w moim życiu. Holendrzy, zdaje się, badali Hudson, płynąc łodziami. Nam, nawet gdybyśmy skorzystali z łodzi, nie zajęłoby to tyle czasu.
Po pierwsze, mieliśmy tylko mapę Manhattanu, Brooklynu, Queens i Bronksu. Po drugie, gdy tylko zniknęły światła wielkiego miasta, kierowca poinformował nas, że boi się ciemności.
– Nigdy przedtem nie jechałem po ciemku – jęknął. – W takich egipskich ciemnościach!
Posuwaliśmy się cal za calem do przodu. Zaczął padać deszcz ze śniegiem. Odnosiliśmy wrażenie, że do West Point można dojechać tylko i wyłącznie bocznymi drogami – a przynajmniej my tylko takie znajdowaliśmy.
– Nigdy nie widziałem tylu drzew – biadolił kierowca. – Takiej kupy drzew!
Jeśli przerażeniem napełniał go mrok i niezwykła liczba drzew, żołnierze ubrani w polowe mundury, pilnujący potężnej bramy wjazdowej do Akademii Wojskowej Stanów Zjednoczonych w West Point (najpewniej byli z żandarmerii wojskowej), okazali się kroplą, która przepełniła czarę. Żandarmi nie spodziewali się, że do Akademii nad ranem zjadą trzej zapaśnicy z Pittsburgha; reszta zawodników była już dawno na miejscu i żołnierze przypuszczali, że wszyscy smacznie śpią. Żeby udowodnić naszą sportową tożsamość, nie musieliśmy jednak pokazywać zawartości toreb – żandarmom wystarczył jeden rzut oka na Lee Halla.
Pozostało jeszcze ustalenie, w którym budynku mamy się zakwaterować. Gdzie spała reszta zapaśników? Mimo całego wrażenia, jakie na nas sprawiali, żandarmi nie odważyli się zadzwonić do wojskowego trenera zapasów z pytaniem, dokąd mają nas zawieźć. Dochodziła czwarta nad ranem i do ważenia pozostały jakieś trzy godziny. Lee Hall i Caswell zrozumieli, o co mi chodzi, gdy zaproponowałem, że możemy się przespać w sali gimnastycznej. Wytłumaczyłem żołnierzom, że maty zazwyczaj rozkłada się na dobę przed zawodami; w ten sposób zdążą się wyprostować i nie trzeba przyklejać ich rogów do podłogi. Mogliśmy przespać się na matach – nam było wszystko jedno.
Lee Hall i Caswell wiedzieli, że chodzi mi o wagi, a nie maty – cóż mogły mnie obchodzić maty albo sen. Do pory ważenia zostały trzy godziny, a nie mieliśmy jak sprawdzić swojej wagi od chwili wyjazdu z Pittsburgha. Jeśli ważyłbym pół funta za dużo, będę to musiał wypocić; w chwili opuszczania Pittsburgha miałem półtora funta nadwagi. Od tamtej pory nie jadłem ani nie piłem. Zazwyczaj, gdy po południu przed dniem ważenia przekraczałem limit o półtora funta, mogłem wypić szklankę wody, a mimo to schudnąć we śnie. Nie spałem i nie piłem ani kropli, ale i tak nie mogłem się doczekać chwili, w której stanę na wadze.
Żandarmom nie spodobał się pomysł wpuszczenia nas na salę. Przecież przygotowano gdzieś koszary dla drużyn gości; o tym byli przekonani, choć nie orientowali się, gdzie one są. Lee Hall powiedział po cichu, że powinniśmy znaleźć się w jakimś ciepłym miejscu i po prostu sobie pobiegać. W ten sposób przynajmniej zrzucimy trochę zbędnych kilogramów. Sam pomyśl, ile zostało czasu do ważenia. Uznałem, że ma rację.
Caswell sprawiał wrażenie doskonale wypoczętego; przespał całą drogę z Manhattanu i przyglądał się surowym budynkom wojskowym z zapałem dziecka, które znalazło się w wesołym miasteczku – najwyraźniej nigdy nie przejmował się swoją wagą.
W tej chwili zorientowałem się, że nasz kierowca boi się wracać. Na pewno nie trafi z powrotem do miasta „przez takie egipskie ciemności”, powiedział. Kłopot ze znalezieniem lokum dla niego jeszcze bardziej zbił żandarmów z tropu.
Jeden z żołnierzy zdobył się w końcu na odwagę i zadzwonił. Nie znam nazwiska ani rangi człowieka, którego obudził, ale jego głos brzmiał wyjątkowo donośnie i potężnie. Jakiś jeep zawiózł nas, wraz z taksówkarzem, do nieoświetlonego budynku. Kierowca bez wahania oddał wartownikom kluczyki od swojego samochodu. Weszliśmy do jednego z tych budynków, wzniesionych z kamienia, gdzie schody oświetla się za pomocą połączonych żarówek: na każdym piętrze był kontakt, którym zapalało się wszystkie żarówki na klatce. Przy drzwiach na korytarz płonęła niczym kocie oko bladożółta żarówka. Światło „tykało” dwie minuty, potem gasło. Jeżeli chciało się je na nowo zaświecić, trzeba było znaleźć najbliższe kocie oko. Tak działające narzędzie tortur sprawiało, że zazwyczaj po schodach wbiegało lub zbiegało kilku zapaśników – raz przy świetle, raz po ciemku, w zależności od kaprysu zsynchronizowanego oświetlenia klatki schodowej. Jeden z owych biegaczy wskazał nam ogromny, przegrzany i śmierdzący pokój, w którym na tapczanach leżało wielu zapaśników; byli ubrani, starali się pod kocami wypocić zbędne kilogramy. (Większość leżała po ciemku i nie spała).
– Ale tu śmierdzi – powiedział taksówkarz.
Na pierwszy rzut oka zdawało się, że nie ma wolnych tapczanów, ale nie przeszkadzało to w niczym Caswellowi, który ułożył się na podłodze na swojej torbie. Usnął chyba, jeszcze zanim ja i Lee Hall włożyliśmy dresy i zaczęliśmy biegać po schodach. Nasi poprzednicy zdążyli już opracować system zapalania świateł: gdy gasły, człowiek znajdujący się najbliżej piętra wypatrywał tlącej się żółtej żarówki. Biegaliśmy zarówno przy świetle, jak i w mroku. Na schodach nikt nie rozmawiał. Raz po raz wołałem: „Lee!”, na co Hall odpowiadał: „Co?”.
Po jakichś piętnastu lub dwudziestu minutach zacząłem się pocić tak obficie, jak chciałem; zwolniłem do truchtu, jednak na tyle szybkiego, by nie przestać wypacać z siebie zbędnych funtów. Zapewne przysnąłem na chwilę, gdyż wpadłem w ciemności na ścianę. Pękł mi łuk brwiowy. Czułem, że krwawię, ale nie miałem pojęcia, czy to coś poważnego.
– Lee! – zawołałem.
– Co? – odkrzyknął Hall.