Profesorski dzieciak

Za moich czasów w prywatnym college’u w Exeter nie znano przedmiotu „nauka twórczego pisania” – na zajęciach królował esej. Ja jednak pisałem przede wszystkim opowiadania; pokazywałem je (poza zajęciami) George’owi Bennettowi, ojcu mojego najlepszego kolegi. Nieżyjący już pan Bennett, wówczas dyrektor wydziału anglistyki, był moim pierwszym krytykiem i życzliwym doradcą – potrzebowałem jego pomocy. Oblałem egzaminy z łaciny i matematyki i musiałem kontynuować naukę przez jeszcze jeden, piąty już rok – co było wydarzeniem bez precedensu w dziejach szkoły; udało mi się jednak zapisać na zajęcia zwane „angielski z P” – owo „P” oznaczało rodzaj pisania, którym chciałem się zająć. Grono wybranych, do których należałem, miało tworzyć, co udawało mi się rzadko.

O ile pamiętam (a pamięć czasami mnie zawodzi), na „angielskim z P” bezwzględnie najlepszym pisarzem i najbardziej bezkompromisowym krytykiem był mój kolega z zapaśniczej maty, Chuck Krulak, o przydomku Brutal; w przyszłości miał on zostać generałem Charlesem C. Krulakiem, dowódcą korpusu piechoty morskiej i członkiem sztabu generalnego. Wśród uczniów wyróżniał się też, równie drwiący i krytyczny, co przyszły generał Krulak, kolega z piątego roku kursu angielskiego, przyszły pisarz G.W.S. Trow; wtedy mówiło się na niego po prostu George, choć był drapieżny jak łasica i bardzo bałem się jego zębów. Całkiem niedawno w rozmowie z nim dowiedziałem się, ku swojemu zdumieniu, że był w Exeter straszliwie nieszczęśliwy; zawsze sprawiał na mnie wrażenie zbyt pewnego siebie, by cierpieć – podczas gdy mój własny stan ducha charakteryzował się wówczas nieustannym zakłopotaniem.

Nigdy w życiu nie dostałbym się do Exeter w normalny, oficjalny sposób; uczyłem się kiepsko – później okazało się, że mam dysleksję, ale wtedy jeszcze nikt o czymś takim nie słyszał. Niemniej jednak przyjęto mnie do college jako syna jednego z pedagogów. Mój ojciec był historykiem; ukończył literaturę i języki słowiańskie na uniwersytecie Harvarda i był pierwszym, który nauczał w Exeter historii Rosji. Ja sam doprowadziłem i tak już niezręczne stosunki wewnątrz naszej rodziny do stanu ogromnego napięcia, gdyż zapisałem się na jego zajęcia. Tata odpłacił mi za to trójką z plusem na koniec kursu.

Że w Exeter szło mi ciężko, to mało powiedziane. Mnie jedynemu wymknął się spod kontroli eksperyment z muszką owocówką. Czerwone i białe punkciki krzyżowały się w takim tempie, że straciłem ich trop pokoleniowy; próbowałem pozbyć się dowodów swej nieudolności, wyrzucając je do fontanny przed laboratorium – nieświadom, że owocówki mogą jeszcze przez wiele dni żyć (i rozmnażać się) w rurach doprowadzających wodę. Gdy ogłoszono, że niezdatna do użytku fontanna jest „zanieczyszczona” – dosłownie roiło się w niej od wilgotnych muszek – nie wiedząc, gdzie podziać się ze wstydu, przyznałem się do winy.

Biolog uczący genetyki, pan Mayo-Smith, darował mi, bo byłem jedynym wśród jego uczniów miejscowym (czyli mieszkańcem Exeter), który posiadał broń; potrzebował mnie, a konkretniej – mojego karabinka. Uczniom z internatów, rzecz jasna, zabroniono posiadania broni palnej. Ale ja, jako rdzenny mieszkaniec New Hampshire – a na naszych tablicach widnieje maksyma: „Bądź wolny lub umieraj” – dysponowałem całym arsenałem; na prowadzone przez pana Mayo-Smitha zajęcia wstępne z biologii przynosiłem gołębie, do których zwykle strzelałem z dachu jego stodoły. Na szczęście mieszkał spory kawałek za miastem.

Jednak pana Mayo-Smitha zawiodłem nawet jako snajper. Chciał, żeby gołębie zabijać zaraz po tym, jak się najadły; dzięki temu uczniowie, którzy dokonywali sekcji ptaków, mogliby zbadać zawarte w ich wolach pożywienie. Dlatego pozwalałem gołębiom na jedzenie ziarna z pola pana Mayo-Smitha. Kiedy je stamtąd zganiałem, głupie zawsze leciały na dach stodoły. Był ułożony z gontów; gdy je trafiałem – używałem karabinka z celownikiem 4X i nabojów kaliber 22, starając się nie strzelić w wole – zsuwały się po jednej ze stron. Pewnego dnia przestrzeliłem dach i odtąd pan Mayo-Smith ani na chwilę nie dawał mi spokoju, ponieważ dach stale przeciekał. Muszki owocówki w fontannie to kłopot dla szkoły, ale ja przecież podziurawiłem stodołę samego pana od biologii, „własność prywatną ze wszystkimi tego konsekwencjami” – jak lubił mawiać mój ojciec podczas zajęć z historii Rosji.

Przestrzelenie stodoły pana Mayo-Smitha było mniej upokarzające niż lata poświęcone terapii językowej. W Exeter nie znano powodów pisania z błędami, to znaczy niewiele na ten temat wiedziano. Przyczyną była naturalnie dysleksja, ale takiej diagnozy na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych nikt nie umiał postawić. Zajmujący się moim tajemniczym przypadkiem terapeuta uznał moje kłopoty za problem natury psychologicznej. (Upośledzenie językowe nie ułatwiło mi pokonania trudności, jakie miałem w college’u). Kiedy stwierdzono, że kolejne seanse terapii językowej nie mają praktycznie żadnego wpływu na moją zdolność odróżniania alegorii od alergii, skierowano mnie do szkolnego psychiatry.

Czy nienawidzę szkoły?

– Nie. (Przecież się w niej wychowałem!) Dlaczego nazywam ojczyma „ojcem”?

– Bo go kocham i jest to jedyny „ojciec”, jakiego znam.

Czemu przyjmuję „postawę obronną”, kiedy ludzie nazywają mojego ojca ojczymem?

– Bo go kocham i jest to jedyny ojciec, jakiego znam – więc dlaczego nie miałbym tak reagować?

Czemu się złoszczę?

– Bo nie umiem pisać ortograficznie.

Ale dlaczego nie umiem pisać bez błędów?

– Nie mam pojęcia.

Czy to, że mój ojczym… ojciec mnie uczy, jest dla mnie „krępujące”?

– Uczył mnie przez rok. Do tej szkoły chodzę i piszę, jak piszę, już od pięciu lat.

Ale dlaczego się złoszczę?

– Bo nie umiem pisać bez błędów i muszę do pana chodzić.

– Denerwujemy się, bardzo się złościmy, prawda? – dociekał psychiatra.

– Oczywiście, że się złuszczymy – odpowiedziałem. (Próbowałem z powrotem skierować rozmowę na moje kłopoty z ortografią).

Загрузка...