14

Kiedy dotarłam do mazdy, usiłowałam sobie przypomnieć ten monolog zlepiony z terminologii sportowej. Bez powodzenia. Błysk geniuszu minął. I oczekiwanie na to, co sobie zaplanowałam na wieczór, czyniło mnie zbyt spiętą, żebym była w stanie twórczo myśleć. Pojechałam prosto do domu, zatrzymując się tylko po drodze przy Kojaxie, żeby kupić suflaki.

Kiedy weszłam do domu, zignorowałam oskarżycielskie spojrzenie Birdiego i skierowałam się prosto do lodówki po dietetyczną colę. Postawiłam ją na stole obok zatłuszczonej torebki zawierającej mój obiad i rzuciłam okiem na automatyczną sekretarkę. Odwzajemniła moje spojrzenie, bez słowa i nie migocząc. Gabby nie dzwoniła. Ogarniało mnie wzrastające poczucie niepokoju – podobnie jak serce dyrygenta pochłoniętego muzyką, moje biło w rytmie prestissimo.

Poszłam do sypialni i zaczęłam buszować w szafce nocnej. To, czego szukałam leżało zagrzebane w trzeciej szufladzie. Wzięłam to do jadalni, rozłożyłam na stole, po czym otworzyłam colę i wyjęłam zawartość torebki. Bez szans. Widok tłustego ryżu i rozgotowanej wołowiny sprawił, że mój żołądek gwałtownie się skurczył, jak dotknięty krab. Sięgnęłam po kawałek pity.

Teraz już z łatwością znalazłam na planie moją ulicę i prześledziłam trasę prowadzącą z Centre-ville przez rzekę na południową stronę, do St. Lambert. Znalazłszy okolicę, której szukałam, rozłożyłam mapę St. Lambert i Longeuil. Próbowałam przełknąć jeszcze trochę suflaków, kiedy oglądałam mapę, ale mój żołądek nie zmienił zdania. Nadal nie był skłonny do przyjmowania czegokolwiek.

Birdie przyczołgał się na odległość jakichś dziesięciu centymetrów od mnie. – Użyj sobie – powiedziałam, podtykając mu aluminiowy pojemnik Wyglądał na zadziwionego. Zawahał się, po czym ruszył w jego stronę. Zaczynając mruczeć już chwilę wcześniej.

W szafie stojącej w przedpokoju znalazłam latarkę, parę rękawiczek do pracy w ogrodzie i środek owadobójczy w sprayu. Wrzuciłam to wszystko do plecaka, razem z mapą, papierem i notatnikiem. Przebrałam się w bluzę, dżinsy i tenisówki, po czym splotłam włosy w ciasny warkocz. Przyszło mi jeszcze do głowy, żeby wziąć koszulę flanelową, więc ją też wepchnęłam do plecaka. Na kartce leżącej koło telefonu przy łóżku napisałam: “Pojechałam sprawdzić trzeciego X-a – St. Lambert". Zerknęłam na zegarek. Za piętnaście ósma. Dopisałam jeszcze datę i godzinę, po czym położyłam kartkę na stole w jadalni. Prawdopodobnie niepotrzebnie, ale gdybym wpadła w tarapaty, przynajmniej zostanie po mnie jakiś ślad.

Przerzuciłam plecak przez ramię i wystukałam numer systemu alarmowego, ale rosnące podniecenie sprawiło, że się pomyliłam i musiałam zacząć od początku. Kiedy za drugim razem, też mi się nie udało, opuściłam rękę, zamknęłam oczy i wyrecytowałam: “Król Karol kupił królowej Karolinie korale koloru koralowego". Żeby uspokoić umysł, wystarczy powtórzyć coś trywialnego. Nauczyłam się tego w szkole średniej i, jak zawsze, tym razem też zadziałało. Pomogło mi zapanować nad sobą. Bezbłędnie wystukałam kod i wyszłam z domu.

Wyjechałam z garażu, objechałam wokół kwartał i ruszyłam Ste. Catherine na wschód, aż do De la Montagne, skąd przebiłam się na południe do Victoria Bridge, jednego z trzech mostów łączących wyspę Montreal z południowym brzegiem rzeki Świętego Wawrzyńca. Niegroźne obłoki widoczne na niebie po południu, zaczynały wyglądać coraz groźniej. W oddali, na horyzoncie złowieszczo kłębiły się ołowiane chmury, przez co rzeka wyglądała szaro i mrocznie.

W górze rzeki widziałam Ile Notre-Dame i Ile Ste Helene i łączący je efektownym łukiem most Jacques-Cartier. Wysepki wyglądały ponuro w gęstniejącym mroku. Życie musiało na nich kwitnąć w czasie Expo '67, ale teraz były spokojne, uśpione i ciche jak miejsce, w którym w odległej przeszłości kwitła jakaś cywilizacja.

W dole rzeki leży Ile des Soeurs. Wyspa Sióstr. Kiedyś była własnością kościoła, ale z czasem przekształciła się w dzielnicę yuppie, oazę ekskluzywnych apartamentów, pól golfowych, kortów tenisowych i basenów, połączona z resztą miasta mostem Champlain. Migoczące światła drapaczy chmur jakby współzawodniczyły z odległymi błyskawicami.


Kiedy dotarłam na południowy brzeg, zjechałam na Sir Wilfred Laurier Boulevard. W czasie, gdy przejeżdżałam przez most, powietrze w gęstniejącym mroku nabrało, niesamowitej, zielonawej barwy. Zatrzymałam samochód, żeby obejrzeć plan. Przy pomocy ciemnozielonej plamki, oznaczającej park i pola golfowe St. Lambert, ustaliłam swoje położenie, po czym odłożyłam plan na siedzenie obok mnie. Włączałam bieg, gdy niebo przecięła błyskawica. Wiatr się wzmógł i na przedniej szybie zaczęły rozpryskiwać się pierwsze krople deszczu.

Wlokłam się przez niesamowitą, gęstniejącą ciemność, zwalniając przed każdym skrzyżowaniem, żeby pochylić się do przodu i przyjrzeć się znakom. Jechałam trasą, którą ułożyłam sobie w głowie, skręcając raz w lewo, raz w prawo, znowu dwa razy w lewo…

Po kolejnych dziesięciu minutach zwolniłam i wjechałam na parking. Moje serce wydawało dźwięki podobne do odgłosów piłeczki pingpongowej w czasie ostrej gry. Wytarłam wilgotne dłonie w spodnie i rozejrzałam się wokoło

Na niebie gromadziło się coraz więcej chmur i było już prawie zupełnie ciemno. Przejeżdżałam przez dzielnice mieszkaniowe zabudowane niskimi bungalowami, stojącymi wzdłuż ulic wysadzonych drzewami, ale teraz byłam już na granicy opuszczonych terenów przemysłowych, które na planie wyglądały jak mały, szary rogalik. Niewątpliwie byłam sama.

Po prawej stronie ulicy stał rząd opustoszałych magazynów, oświetlonych tylko jedną działającą latarnią. Budynki znajdujące się najbliżej latarni oblane były niesamowitym światłem, jak rekwizyty teatralne w czasie próby, ale kształty sąsiadujących z nimi budowli ginęły w mroku, a ostatni spowijało nieprzenikniona ciemność. Na niektórych były znaki agencji nieruchomości, oferujące je do sprzedaży bądź wynajmu. Na innych nie było tablic, jakby ich właściciele dali już za wygraną. Okna były powybijane, a place parkingowe popękane i zaśmiecone najróżniejszymi odpadkami. Całość robiła takie wrażenie, jakby pochodziła z czarno-białego filmu o Londynie w czasie wojny.

Widok na lewo był równie ponury. Nie było tam zupełnie nic. Egipskie ciemności. To właśnie na miejscu oznaczającym tę pustą przestrzeń na planie, St. Jacques umieścił swojego trzeciego X-a. Miałam nadzieję, że zastanę tu cmentarz albo mały park.

Cholera.

Oparłam ręce na kierownicy i wlepiałam wzrok w ciemność.

Co teraz?

Naprawdę przedtem tego nie przemyślałam.

Błyskawica przecięła niebo i przez chwilę na ulicy zrobiło się jasno. Coś wyleciało z ciemności i uderzyło w przednią szybę. Aż podskoczyłam z wrażenia i jęknęłam. Stworzenie przez chwilę rzucało się spazmatycznie na siebie, tworząc swoisty tatuaż, po czym odleciało w ciemność – jak kierowca który na chwilę stracił panowanie nad samochodem.

Uspokój się, Brennan. Głęboki oddech. Byłam cała rozdygotana,

Sięgnęłam po plecak, założyłam flanelową koszulę, włożyłam rękawiczki do tylnej kieszeni, a latarkę za pas. Nie wzięłam notatnika i papieru.

Nie będziesz tu chyba nic notować, powiedziałam sobie.

Powietrze pachniało deszczem na mokrym cemencie. Wiatr przeganiał śmieci z miejsca na miejsce, a gdzieniegdzie unoszone w górę kawałki papieru i liście wirowały, jakby znalazły się w centrum małego cyklonu, żeby po chwili opaść na ziemię i zacząć taniec od nowa. Wiatr rozwiewał mi włosy i szarpał ubranie, a dolna część koszuli trzepotała jak pranie na lince. Wcisnęłam koszulę w spodnie i wzięłam latarkę do ręki. Trzęsła się.

Oświetlając drogę przed sobą, przeszłam przez ulicę, po czym weszłam na krawężnik i znalazłam się na trawniku. Miałam jednak rację. Zardzewiał żelazny płot o wysokości mniej więcej metra osiemdziesiąt biegł wzdłuż działki. Po drugiej stronie płotu widać było gęstwinę drzew i krzaków, zdziczały las, który się gwałtownie urywał w miejscu, gdzie ograniczało go żelazne ogrodzenie. Skierowałam latarkę prosto przed siebie, starając się zajrzeć za drzewa, ale nie mogłam zobaczyć, jaką powierzchnię zajmują ani co leży za nimi.

Kiedy szłam wzdłuż ogrodzenia, wiszącymi nade mną gałęziami drzew targał wiatr, a ich cienie tańczyły w małej, żółtej plamie światła rzucanego przez latarkę. Spadały na nie krople deszczu, ale niektórym udawało się przebić przez korony drzew i uderzały mnie w twarz. Ulewa była niedaleko. Albo obniżająca się temperatura, albo wrogie otoczenie sprawiało, że cała się trzęsłam. Pewnie i to, i to. Przeklinałam siebie w duchu za to, że wzięłam ten spray do obrony, a nie pomyślałam o kurtce.

Po kilkudziesięciu metrach teren gwałtownie się obniżył. Oświetliłam latarką coś, co wyglądało na podjazd albo drogę dojazdową prowadzącą do miejsca, gdzie w ścianie drzew była przerwa. Przy płocie było w tym miejscu kilka furtek zamkniętych łańcuchami i kłódkami na szyfr.

Wyglądało jednak na to, że ten wjazd nie był od dawna używany. Na żwirowej drodze rosły wysokie chwasty, a pas śmieci, który leżał wzdłuż całego płotu, był nienaruszony również przy bramie. Skierowałam światło latarki w to miejsce, ale było widać tylko kilka metrów w głąb. To tak, jakby próbować oświetlić halę przemysłową jedną zapałką.


Posuwałam się powoli wzdłuż płotu jeszcze jakieś pięćdziesiąt metrów, aż doszłam do rogu. Droga ciągnęła mi się w nieskończoność. Stanęłam i rozglądałam się wokół. Ulica, wzdłuż której szłam, kończyła się skrzyżowaniem w kształcie litery T. Spojrzałam na krzyżującą się z nią ulicę, która była równie ciemna i pusta jak ta, którą przyszłam.

Widziałam tylko asfalt i biegnącą wzdłuż niego metalową siatkę. Domyśliłam się, że kiedyś był to parking jakiejś fabryki albo magazynu. Ogrodzony plac oświetlała pojedyncza żarówka wisząca na prowizorycznym ramieniu przybitym do słupa telefonicznego. Była osłonięta metalowym kloszem i oświetlała teren w promieniu kilku metrów. Śmieci szeleściły na pustym chodniku, a gdzieniegdzie widziałam zarys jakiejś budki czy szopy na narzędzia.

Wytężyłam słuch. Kakofonia. Wiatr. Krople deszczu. Dalekie grzmoty. Moje dudniące serce. Zza ogrodzenia dobiegała wystarczająca ilość światła, żebym widziała swoje trzęsące się ręce.

No dobra, Brennan, zbeształam siebie, weź się w garść. Nic wartościowego nie przychodzi łatwo.

– Hm. Niezły tekst – powiedziałam głośno. Mój głos brzmiał dziwnie, był przytłumiony, jakby noc połykała słowa, nim zdążyły dotrzeć do moich uszu.

Odwróciłam się w stronę płotu. Kawałek dalej, ogrodzenie łukiem ścinało róg i skręcało ostro w lewo, biegnąc równolegle do ulicy, do której właśnie doszłam. Ruszyłam wzdłuż niego. Trzy metry dalej metalowe ogrodzenie zastąpił kamienny mur. Zrobiłam kilka kroków do tyłu i oświetliłam go. Mur był szarawy, wysoki na jakieś dwa i pół metra i zakończony barierą wystających z niego na dziesięć centymetrów kamieni. Z tego co widziałam w ciemności, wydawało mi się, że biegł wzdłuż całej ulicy, a mniej więcej w połowie jego długości była w nim przerwa. Wyglądało na to, że właśnie tam było wejście na teren posesji.

Szłam wzdłuż muru, pod którym walał się przemoczony papier, potłuczone szkło i aluminiowe pojemniki. Co chwilę moje nogi deptały różne przedmioty, których nie chciało mi się nawet identyfikować.

Po pięćdziesięciu metrach ściana ponownie ustąpiła miejsca zardzewiałej, metalowej siatce. Było jeszcze kilka furtek, zabezpieczonych tak samo, jak te przy bocznym wejściu.-Kiedy zbliżyłam latarkę, żeby się przyjrzeć łańcuchowi i kłódce, zobaczyłam, że jego metalowe ogniwa błyszczą. Łańcuch wyglądał na nowy.

Wcisnęłam latarkę za pas i gwałtownie szarpnęłam za łańcuch. Nie ustąpił. Spróbowałam jeszcze raz, ale z takim samym rezultatem. Cofnęłam się kilka kroków, wyjęłam latarkę i zaczęłam powoli oświetlać nią pręty.

Właśnie wtedy coś chwyciło mnie za nogę. Kiedy skuliłam się i szarpnełam, upuściłam latarkę. Oczyma wyobraźni widziałam czerwone ślepia i żółte zęby. Okazało się, że moja ręka dotknęła plastikowego worka.

– Cholera – powiedziałam. Kiedy uwalniałam się z worka, czułam straszną suchość w ustach, a ręce trzęsły mi się jeszcze bardziej, niż przedtem – Napadnięta i pobita przez reklamówkę,

W końcu zdjęłam worek, który natychmiast odleciał z wiatrem. Słyszałam, jak trzepocze, kiedy rękoma szukałam latarki. Zgasła, kiedy spadła na ziemię. Znalazłam ją, ale nie chciała działać. Najpierw zupełnie. Stuknęłam nią o wnętrze dłoni i wtedy żarówka się zapaliła, jednak na bardzo krótko. Stuknęłam jeszcze raz i światło ponownie rozbłysło, ale było jakieś słabe i niepewne. Nie wierzyłam, że jeszcze długo będzie mi służyć.

Stałam przez chwilę w ciemności, zastanawiając się, co robić. Czy naprawdę chcę się dalej w to pakować? Co ja właściwie chcę osiągnąć? Gorąca kąpiel w domu wydawała się dużo lepszym pomysłem na spędzanie czasu

Zamknęłam oczy i skupiłam się na dźwiękach, starając się wyłowić jakieś odgłosy ludzkiej aktywności. Później, kiedy wielokrotnie wracałam myślą do tego momentu, zastanawiałam się, czy czegoś nie przegapiłam. Chrzęstu opon na żwirze. Skrzypienia zawiasów. Warkotu silnika. Może słuchałam nieuważnie, a może wzbierający na sile wiatr był w zmowie, w każdym razie nic nie usłyszałam.

Wzięłam głęboki oddech, wyprostowałam się i spojrzałam w ciemność panującą za ogrodzeniem. Dawno temu byłam w Egipcie w grobie w Dolinie Królów, kiedy wysiadło światło. Pamiętam, jak stałam w tamtym ciasnym pomieszczeniu, pogrążona nie w zwyczajnych ciemnościach, ale w miejscu zupełnie pozbawionym światła. Czułam się tak, jakby to był koniec świata. Kiedy starałam się dostrzec coś za płotem, tamto uczucie powróciło. Co kryło mroczniejsze tajemnice? Grób faraona czy ciemność za murem?

X coś oznacza. To coś jest w środku. Ruszaj.

Zawróciłam do rogu i wzdłuż siatki doszłam do bocznego wejścia. Jak otworzyć zamek? Oświetlałam latarką metalowe pręty, szukając odpowiedzi na to pytanie, kiedy błyskawica oświetliła wszystko wokół, jak lampa błyskowa. W powietrzu unosił się zapach ozonu, a ja czułam mrowienie na głowie i rękach. Wtedy właśnie zobaczyłam znak po prawej stronie bramy.

W świetle błyskawicy wyglądał jak mała, metalowa tabliczka przytwierdzona do prętów. Chociaż była stara i zardzewiała, napis był wyraźny. Entree interdite. Wstęp wzbroniony. Skierowałam na niego latarkę i starałam się przeczytać mniejsze litery pod napisem. Coś de Montreal. Wyglądało jak Archidiakon. Archidiakon Montrealu? Był ktoś taki?


Skupiłam wzrok na malutkim kółku widocznym pod napisem. Delikatnie zdrapałam kciukiem trochę rdzy. Zaczął wyłaniać się znak, przypominający górną część herbu, który wydawał mi się znajomy. Po chwili olśniło mnie. Achdiocese. Archidiecezja Montrealu. Oczywiście. Była to własność kościoła, pewnie opuszczony klasztor. Cały Quebec był nimi usiany.

No dobra, Brennan, jesteś katoliczką. Chronioną na terenie należącym do kościoła. Graj defensywnie. Skąd mi się biorą te sportowe skojarzenia? Przypływają razem z ogromnymi ilościami adrenaliny wpuszczanej w mój krwiobieg. W następnej chwili czułam już tylko paraliżujący strach, potem znowu adrenalinę i tak w kółko.

Włożyłam latarkę w dżinsy, po czym złapałam łańcuch prawą ręką, a lewą chwyciłam pręt i już miałam szarpnąć, kiedy zorientowałam się, że łańcuch nie stawia żadnego oporu. Ogniwo po ogniwie, prześlizgiwał się między kratami i owijał się wokół mojej ręki, jak wąż na gałęzi. Zdjęłam rękę z pręta zaczęłam obydwoma rękoma przyciągać do siebie ten łańcuch. Nie puścił zupełnie, bo kłódka zaklinowała się między prętami. Spojrzałam na nią z niedowierzaniem. Kłódka była zaczepiona o ostatnie ogniwo, ale nie była zamknięta.

Zdjęłam ją, przeciągnęłam resztę łańcucha między prętami i przyglądałam się i kłódce, i łańcuchowi. Kiedy zdejmowałam łańcuch, wiatr przycichł i zapanowała niepokojąca cisza, która aż dudniła mi w uszach.

Przewiesiłam łańcuch przez prawą część bramy i pociągnęłam lewą do siebie. Było tak cicho, że zawiasy wydawały się głośno krzyczeć. Żaden inny dźwięk nie mącił ciszy. Nie było słychać żadnych żab. Żadnych świerszczy. żadnych gwizdków pociągów w oddali. Jakby wszechświat wstrzymał oddech, czekając na kolejny atak burzy.

Brama otworzyła się opornie. Weszłam do środka, zamykając ją za sobą. Ruszyłam wzdłuż drogi, a moje buty cicho chrzęściły na żwirze. Oświetlałam latarką drogę przed sobą i gęstwinę po obu jej stronach. Po dziesięciu metrach zatrzymałam się i skierowałam promień światła w górę. Plątanina złowieszczo nieruchomych gałęzi tworzyła nad moją głową łukowate sklepienie.

Ele mele dudki, człowieczek malutki. Super. Zaczęłam myśleć o dziecięcych rymowankach. Byłam tak spięta, że aż się trzęsłam i czułam w sobie dosyć energii, żeby odmalować cały Pentagon. Sypiesz się, Brennan, upomniałam siebie. Pomyśl o Claudelu. Nie. Pomyśl o Gagnon i Trottier, i Adkins.

Obróciłam się w prawo i skierowałam promień latarki tak daleko, jak tylko sięgał, i pozwoliłam mu zatrzymać się na chwilę po kolei na każdym drzewie stojącym wzdłuż drogi. Wyglądały jak nie kończąca się procesja. Kiedy oświetliłam drzewa po lewej stronie, wydawało mi się, że jakieś dziesięć metrów dalej zauważyłam przerwę w gęstwinie.

Cały czas oświetlając to miejsce, ruszyłam powoli do przodu. To, co wydawało się być wyłomem, wcale nim nie było. Rząd drzew nie był przerwany, ale to miejsce wyglądało jakoś inaczej. Potem zrozumiałam. To nie chodziło o drzewa, tylko o krzaki. Zarośla były rzadkie i gdzieniegdzie prześwitywała spod nich ziemia, a pnącza wyglądały nader mizernie w porównaniu do innych w pobliżu. Wyglądało to jak wykarczowane miejsce, które zaczeło ponownie zarastać.

Pędy są młodsze, pomyślałam. Świeższe. Poświeciłam wokół latarką. Karłowata roślinność wydawała się tworzyć wąski pasek, wijący się wśród drzew, jak strumień. Albo ścieżka. Zacisnęłam rękę na latarce i ruszyłam Kiedy zrobiłam pierwszy krok, rozszalała się burza.

Siąpiącą mżawkę zastąpiła prawdziwa ulewa i drzewa zaczęły się kołysać, ich gałęzie unosiły się do góry i spadały w dół, jakby to było tysiąc latawców Niebo przecinały błyskawice, którym po chwili towarzyszyły grzmoty, i tak w kółko, jak goniące się nawzajem demony. Trzask. Gdzie jesteś? Bum. Tutaj. Zerwał się wściekły wiatr, ciskający krople deszczu we wszystkie strony

Woda zmoczyła mi ubranie i przylepiła włosy do głowy. Ściekała mi po twarzy, rozmazując obraz i boleśnie kłując mnie w ranę na policzku. Mrugając oczyma, wcisnęłam włosy za uszy i przejechałam ręką po oczach. Wyciągnęłam koniec koszuli ze spodni i owinęłam w niego latarkę, żeby woda nie dostała się do środka.

Skuliłam ramiona i szłam dalej po ścieżce, nie mając pojęcia, co się kryje poza trzymetrowym okręgiem mojego słabego światła. Kierowałam latarkę to w prawo, to w lewo, pozwalając jej muskać drzewa po obu stronach, jak psu na smyczy, który węsząc, zygzakiem posuwa się przed siebie.

Po jakichś piętnastu metrach, zobaczyłam to. Kiedy zastanawiałam się nad tym później, zrozumiałam, że kiedy to zauważyłam, mój mózg w ułamku sekundy skojarzył bodziec wzrokowy z już wcześniej nabytym doświadczeniem. W jakiś sposób wiedziałam, co widzę, nim rzeczywiście moje zmysły zapercypowały to, co zobaczyłam.

Kiedy się zbliżyłam i promień wyłowił to z otaczającej ciemności, w pełni do mnie dotarło.

Poczułam zawartość żołądka w ustach.

W rozedrganym świetle zobaczyłam brązowy, plastikowy worek na śmieci wyzierający spod błota i liści. Z jednej strony był skręcony i zawiązany w supeł. Węzeł wystawał z ziemi, jak lew morski wypływający na powierzchnię, żeby zaczerpnąć powietrza.


Patrzyłam jak deszcz smaga worek i otaczające go błoto. Woda bombardowała ziemię wokół płytko zakopanego worka, zamieniając ją w błoto i powoli, ale konsekwentnie odsłaniając dół. Im więcej worka było widać, tym większą słabość czułam w kolanach.

Błyskawica wyrwała mnie z odrętwienia. Podeszłam, a raczej podbiegłam w podskokach do worka i pochyliłam się, żeby się mu przyjrzeć. Schowałam latarkę do dżinsów, po czym chwyciłam worek za węzeł i pociągnęłam. Tkwił w ziemi ciągle zbyt głęboko, żeby można go ruszyć. Spróbowałam rozwiązać supeł, ale palce ślizgały mi się po plastiku. Nie dawał się rozwiązać. Przystawiłam nos do worka i wciągnęłam powietrze. Błoto i plastik. żadnego innego zapachu.

Kciukiem zrobiłam w worku małą dziurę i ponownie wciągnęłam powietrze nosem. Chociaż smród był słaby, to rozpoznawalny. Był to słodkawy, przykry zapach gnijącego ciała i mokrych kości. Nim zdążyłam się zdecydować, czy uciekać, czy dać się ponieść atakowi wściekłości, trzasnęła gałązka i wyczułam, że coś się za mną rusza. Kiedy starałam się uskoczyć na bok, błyskawica przeszyła moją głowę, wysyłając mnie z powrotem do grobu tamtego faraona.

Загрузка...