W środę wywożą z mojego bloku śmieci. Przespałam odgłosy śmieciarki. Przespałam trącającego mnie Birdiego. Przespałam trzy telefony.
Obudziłam się piętnaście po dziesiątej. Bolała mnie głowa i czułam się ociężała. Zdecydowanie nie nadawałam już się na całodobowe imprezy. Drażniło mnie to, że zarwanie nocy kosztowało mnie tak wiele.
Moje włosy, skóra, a nawet poduszka i prześcieradło śmierdziały dymem. Wepchnęłam do pralki pościel i ubrania, które miałam na sobie wczoraj, po czym wzięłam długi, pienisty prysznic.
Właśnie rozsmarowywałam masło orzechowe na czerstwym croissancie, kiedy zadzwonił telefon.
– Temperance? – To był LaManche.
– Tak.
– Próbowałem cię złapać.
Spojrzałam na automatyczną sekretarkę. Trzy wiadomości,
– Przepraszam.
– Oui. Zobaczymy cię dzisiaj? Już wydzwania monsieur Ryan.
– Będę w ciągu godziny.
– Bon.
Przesłuchałam wiadomości. Strapiona studentka. LaManche. Rozłączono się. Nie czułam się na siłach stawić czoła problemom studentów, więc zadzwoniłam do Gabby. Bez odpowiedzi. Wykręciłam do Katy, ale włączyła się jej automatyczna sekretarka.
– Proszę zostawić krótką wiadomość, tak jak ta – zaszczebiotała radośnie. Zostawiłam, raczej mało radośnie.
Po dwudziestu minutach byłam już w pracy. Wcisnęłam torebkę do szuflady, zignorowałam różowe karteczki porozrzucane po stole i od razu udałam się na dół do prosektorium.
Zmarli przybywają najpierw do kostnicy. Tutaj ich dane są wprowadzane do komputera, a ciała przechowywane w odpowiednio niskich temperaturach do czasu, kiedy zostaną przypisane jakiemuś patologowi z LML. Kolor podłogi wskazuje na to, komu podlega sprawa. Kostnica wychodzi prosto na prosektorium, gdzie czerwona podłoga kostnicy ustępuje miejsca szarej. Kostnica podlega koronerowi, a LML sprawuje pieczę nad prosektorium. Czerwona podłoga – koroner. Szara podłoga – LML. Ja przeprowadzam wstępne oględziny w jednej z czterech sal prosektoryjnych. Później kości posyła się na górę do laboratorium histologii, żeby je dokładnie wyczyścili.
LaManche robił nacięcie w kształcie litery Y na klatce piersiowej jakiegoś niemowlaka. Dziewczynki. Jej drobne ramiona spoczywały na gumowym oparciu, a ręce leżały wyciągnięte na boki.
Spojrzałam na LaManche'a.
– Secouee – powiedział tylko. Wstrząśnięty.
Po przeciwnej stronie sali Nathalie Ayers pochylała się nad innym stołem prosektoryjnym i inną autopsją – Lisa unosiła mostek młodego mężczyzny. Spod czupryny rudych włosów wyzierały wytrzeszczone czerwone, opuchnięte oczy i widać było małą, czarną dziurkę w jego prawej skroni. Samobójstwo. Nathalie była nowym patologiem w LML i jeszcze nie zajmowała się zabójstwami.
Daniel odłożył skalpel, który ostrzył.
– Potrzebujesz kości z St. Lambert?
– S'il vous plait. Pod czwórkę?
Skinął i zniknął w kostnicy.
Autopsja szkieletu trwała kilka godzin i potwierdziła moje pierwsze wrażenie, że szczątki pochodziły od jednego osobnika, białej kobiety w wieku mniej więcej trzydziestu lat. Chociaż zostało mało miękkiej tkanki, kości były w dobrym stanie i zachowało się w nich trochę tłuszczów. Nie żyła od dwóch do pięciu lat. Jedyną niespodzianką był nie zrośnięty łuk jej piątego kręgu lędźwiowego. Bez głowy trudno będzie ustalić jej tożsamość.
Poprosiłam Daniela, żeby dostarczył kości do laboratorium histologicz nego, umyłam się i poszłam na górę. Pojawiło się więcej różowych karteczek. Zadzwoniłam do Ryana i streściłam wyniki autopsji. Już sprawdzał po licyjne raporty o zaginionych osobach z St. Lambert.
Jeden z telefonów był od Aarona Calverta z Norman w Okłahomie. Wczoraj. Kiedy wykręciłam jego numer, miodowy głos powiedział, że nie ma go przy biurku. Zapewniła mnie, że jest jej niewypowiedzianie przykro i że przekaże wiadomość. Profesjonalnie uprzejma. Odłożyłam inne wiadomości na bok i poszłam spotkać się z Lucy Dumont.
Biuro Lucy było zastawione terminalami, monitorami, drukarkami i wszelkiego rodzaju sprzętem komputerowym. Kable pnące się po ścianach znikały w suficie albo pozlepiane kilka naraz biegły wzdłuż podłogi. Szafki i półki uginały się pod stosami wydruków, które zgodnie z prawami fizyki ciążyły ku podłodze.
Biurko Lucy stało naprzeciw drzwi, a na podkowie utworzonej w środku pokoju ze stołów stała większość komputerowego sprzętu. Siedziała na obrotowym krześle na kółkach i pracowała przy różnych stanowiskach, odpychając się od podłogi nogami w tenisówkach. Dla mnie Lucy to zarys tyłu jej głowy na tle zielonej poświaty monitora. Rzadko widywałam jej twarz.
Dzisiaj przy podkowie siedziało pięciu Japończyków w eleganckich garniturach. Otaczali Lucy, trzymając ręce blisko przy sobie, kiwając poważnie głową, kiedy pokazywała im coś na terminalu i wyjaśniała, o co chodzi.
Przeklinając siebie za wybranie niewłaściwego momentu, poszłam do pracowni histologicznej.
Z kostnicy dostarczono już szkielet z St. Lambert, więc zabrałam się do badania nacięć, tą samą metodą, której używałam z Trottier i Gagnon. Opisałam, zmierzyłam i naniosłam na wykres położenie każdego śladu i wykonałam odlewy falstartów. Tak jak na wcześniej badanych kościach, malutkie wyżłobienia i rowki sugerowały, że używano noża i piły. Pod mikroskopem widać było podobieństwa w strukturze nacięć, a kości przecięto prawie dokładnie w tych samych miejscach, co w poprzednich przypadkach.
Ręce kobiety przepiłowano w nadgarstkach, a inne części ciała rozdzielono w stawach. Jej brzuch rozcięto nożem wzdłuż kręgosłupa, tak głęboko, że widoczne były ślady na kręgach. Chociaż brakowało czaszki i górnych kości szyi, ślady na kręgach szyjnych wskazywały na to, że obcięto jej głowę na wysokości połowy gardła.
Facet był konsekwentny.
Zapakowałam kości, zebrałam notatki i wróciłam do swojego gabinetu, zbaczając po drodze, żeby zobaczyć, czy Lucy jest jeszcze zajęta. Nigdzie nie było widać ani jej, ani japońskich garniturów. Przy jej terminalu zostawiłam karteczkę z prośbą o wizytę. Może będzie mi wdzięczna za pretekst do wyrwania się na chwilę.
Podczas mojej nieobecności dzwonił Calvert. Normalne. Kiedy wykręciłam jego numer, w drzwiach stanęła Lucy, z ciasno splecionymi przed sobą rękoma.
– Zostawiłaś mi wiadomość, Brennan? – spytała, posyłając mi przelotny uśmiech.
Była chuda jak zupa w schronisku dla bezdomnych, a obcięte na jeża włosy uwydatniały jej pociągłą czaszkę. Brak włosów i blada skóra potęgowały efekt, jaki robiły jej okulary, w których wyglądała jak manekin do zbyt dużych oprawek.
– Tak, Lucy. Dziękuję, że wpadłaś – powiedziałam, wstając, żeby uprzątnąć rzeczy z drugiego krzesła.
Kiedy wśliznęła się na krzesło, wcisnęła obie stopy za nogi krzesła. Jak kot moszczący się na poduszce.
– Musiałaś ich oprowadzać?
Uśmiechnęła się niepewnie, a potem spojrzała pytająco.
– Tych panów z Japonii… – dodałam
– Tak. Są z pracowni medycyny sądowej w Kobe. Większość z nich to chemicy. I nawet mnie nie zmęczyli.
– Nie jestem pewna, czy będziesz mi mogła pomóc, ale i tak chcę zapytać – zaczęłam.
Utkwiła wzrok na stojących w rzędzie czaszkach, które trzymam na półce za moim biurkiem.
– Służą do celów porównawczych – wyjaśniłam.
– Są prawdziwe?
– Tak, są prawdziwe.
Podniosła głowę i zobaczyła zniekształconą siebie w każdym z różowych szkieł. Kąciki jej ust podskakiwały i uspokajały się. Uśmiechy pojawiały się i znikały jak światło w źle podłączonej żarówce. Przypomniała mi się moja latarka w lesie.
Wytłumaczyłam, o co mi chodzi. Kiedy skończyłam, przechyliła głowę i wlepiła wzrok w sufit, jakby tam mogła znaleźć odpowiedź. Namyśla się. Słuchałam pisku drukarki dochodzącego gdzieś z korytarza.
– Nie będzie nic sprzed 1985, tego jestem pewna. – Uśmiechnęła się i znowu szybko spoważniała.
– Zdaję sobie sprawę, że to dość nietypowe, ale może coś się da zrobił
– Ville de Quebec, aussi?
– Nie. Na razie tylko sprawy prowadzone przez LML.
Pokiwała głową, uśmiechnęła się i wyszła.
Jak na zawołanie, zadzwonił telefon. Ryan.
– Nie mogła być młodsza?
– O ile młodsza?
– Siedemnastolatka.
– Nie.
– Może jednak coś ci…
– Nie.
Cisza,
– Mam jeszcze jedną, w wieku sześćdziesięciu siedmiu.
– Ryan, ta kobieta nie była ani nastolatką, ani staruszką,
Kontynuował z nieustępliwością zajętego sygnału w słuchawce.
– A co, jeśli miała jakąś chorobę kości? Czytałem o…
– Ryan, miała między dwadzieścia pięć a trzydzieści pięć lat.
– No dobrze.
– Prawdopodobnie zaginęła między 89 a 92 rokiem.
– To już pamiętam.
– A. Jeszcze coś. Prawdopodobnie miała dzieci.
– Co?
– Świadczą o tym ślady na kościach łonowych. Szukacie czyjejś matki.
– Dzięki.
W czasie krótszym, niżby mu starczył na wystukanie numeru, telefon znowu zadzwonił.
– Ryan, je…
– To ja, mamo.
– Cześć, kochanie, jak się masz?
– Dobrze, mamo. – Chwila ciszy. – Jesteś zła po naszej wczorajszej rozmowie.
– Oczywiście, że nie. Katy. Po prostu się o ciebie martwię.
Dłuższa chwila ciszy.
– No, to co jeszcze słychać? Zupełnie nie rozmawiałyśmy o tym, co robiłaś tego lata… – Chciałam powiedzieć o tylu rzeczach, ale uznałam, że lepiej będzie dać się jej wygadać.
– Niewiele. W Charlotte jest nudno jak zawsze. Nie ma co robić.
Dobrze. Kolejna porcja nastoletniego pesymizmu. Tego właśnie mi było trzeba. Starałam się nie okazywać swojego poirytowania.
– A jak tam praca?
– W porządku. Napiwki są wysokie. Wczoraj zarobiłam dziewięćdziesiąt cztery dolary.
– To super.
– Dużo pracuję.
– Świetnie.
– Chcę rzucić tę pracę, mamo.
Czekałam.
Ona też.
– Katy, będziesz potrzebowała pieniędzy na szkołę. – Katy, nie zmarnuj sobie życia.
– Już ci mówiłam, że nie chcę od razu wracać na uniwerek. Planuję zrobić sobie rok przerwy i pójść do pracy.
Znowu to samo. Wiedziałam, czego mogę się spodziewać, więc zdecydowałam się na ofensywę.
– Kochanie, już to przerabiałyśmy. Jeśli nie podoba ci się Uniwersytet w Wirginii, mogłabyś spróbować tutaj na McGill. Może weź dobie dwa tygodnie wolnego, przyjedź do mnie i rozejrzyj się… – Rozwiń to, mamuśka. – Możemy z tego zrobić wakacje. Wezmę trochę urlopu. Mogłybyśmy pojechać do Maritimes i pokręcić się parę dni po Nowej Szkocji. – Boże. Co ja gadam? Jak niby miałabym to zrobić? Nieważne. Moja córka jest na pierwszym miejscu.
Nie odpowiadała.
– Nie chodzi o stopnie, prawda?
– Nie, nie. Stopnie są w porządku.
– W takim razie nie powinnaś mieć problemów z przeniesieniem się.
Mogłybyś…
– Chcę jechać do Europy.
– Do Europy?!
– Do Włoch.
– Do Włoch?
Nie musiałam się nad tym długo zastanawiać.
– Czy to tam gra Max?
– Tak. – Defensywnie. – No i?
– No i?
– Płacą mu dużo więcej, niż w Hornetsach.
Nic nie powiedziałam.
– I dają dom.
Nic.
– I samochód. Ferrari.
Nic.
– Nie musi płacić podatków. – Mówiła coraz bardziej wyzywającym tonem.
– To super dla Maxa, Katy. Będzie uprawiał sport, który uwielbia, i będą mu za to płacić. Ale co z tobą?
– Max chce, żebym przyjechała.
– Max ma dwadzieścia cztery lata i dyplom w garści. Ty masz dziewiętnaście i jesteś po pierwszym roku.
Usłyszała rozdrażnienie w moim głosie.
– Ty wyszłaś za maź, kiedy miałaś dziewiętnaście lat.
– Za mąż? – Zrobiło mi się słabo w żołądku,
– No tak, źle mówię?
Miała rację. Ugryzłam się w język. Bardzo się o nią niepokoiłam, ale wiedziałam, że jestem bezsilna.
– Tylko tak powiedziałam. Nie pobieramy się.
Siedziałyśmy i słuchałyśmy ciszy między Montrealem a Charlotte, wydawało się, że w nieskończoność.
– Katy, pomyślisz o przyjeździe tutaj?
– Dobrze,
– Obiecujesz, że nic nie zrobisz bez rozmowy ze mną?
Znowu cisza.
– Katy?
– Tak, mamo.
– Kocham cię, skarbie.
– Też cię kocham.
– Pozdrów ode mnie ojca.
– Dobrze.
– Jutro wyślę ci jakąś wiadomość e-mailem, dobrze?
– Dobrze.
Odłożyłam słuchawkę drżącą ręką. Co dalej? Łatwiej rozgryźć ślady na kościach, niż dzieci. Zrobiłam sobie kawę i wystukałam numer.
– Z doktorem Calvertem, proszę.
– Mogłabym wiedzieć, kto dzwoni? – Powiedziałam jej. – Chwileczkę. – Zaczekałam.
– Tempe, jak się masz? Spędzasz więcej czasu przy telefonie, niż pracownik sprzedający polisy przez telefon. W każdym razie na pewno trudno się do ciebie dodzwonić. – Popisał się, przedrzeźniając głosy recepcjonistek i z dziennej, i z nocnej zmiany.
– Przepraszam, Aaron. Moja córka chce rzucić studia i wyjechać z koszykarzem – wypaliłam.
– Potrafi przerzucić piłkę do lewej ręki i rzucić za trzy punkty?
– Podejrzewam, że tak.
– No to pozwól jej jechać.
– Bardzo zabawne.
– Nie ma nic zabawnego w tym, że ktoś potrafi lewą ręką rzucić za trzy punkty. Kasa murowana.
– Aaron, mam kolejny przypadek poćwiartowania. – Już wcześniej dzwoniłam do Aarona, informując go o takich sprawach. Często wymienialiśmy opinie na temat swoich przypadków.
Usłyszałam, że chichocze.
– Może nie macie tam spluw, ale z pewnością lubicie sobie pociąć.
– Tak. Myślę, że ten zwyrodnialec ma więcej niż jedną na sumieniu. Wszystkie są kobietami, poza tym nie wydają się mieć ze sobą wiele wspólnego. Oprócz śladów nacięć. Będą miały kluczowe znaczenie.
– Załatwił wszystkie za jednym razem czy po kolei?
– Po kolei.
Trawił to przez chwilę.
– No, nawijaj po kolei…
Opisałam, jak wyglądało dno i końcówki nacięć na kościach ramion. Czasami przerywał mi jakimś pytaniem albo prosił, żebym mówiła wolniej.
Oczyma wyobraźni widziałam, jak notuje, a jego wysokie, szczupłe ciało pochyla się nad jakąś kartką zadrukowanego papieru, wyszukując każdą, nawet kilkumilimetrową przestrzeń. Chociaż Aaron miał czterdzieści dwa lata, jego posępna twarz i ciemne oczy sprawiały, że wyglądał na dziewięćdziesiąt. Zawsze tak było. Był rzeczowy i suchy jak Gobi, a serce miał równie wielkie.
– Są jakieś naprawdę głębokie falstarty? – spytał rzeczowo.
– Nie. Raczej powierzchniowe.
– Harmonijki są wyraźne?
– Bardzo.
– Mówiłaś, że widać ślady dryfowania ostrza w nacięciach, tak?
– Hm. Mhm. Tak.
– Jesteś pewna pomiaru odległości między ząbkami?
– Tak. Zadrapania były wyraźne w kilku miejscach. Niektóre wysepki także.
– Ale przeważnie dna były raczej płaskie?
– Tak. Idealnie to widać na odlewach.
– I odłupane fragmenty przy wyjmowaniu ostrza – wymamrotał, bardziej do siebie, niż do mnie.
– Mnóstwo.
Milczeliśmy, a jego umysł trawił informacje, które mu podałam, rozważał różne możliwości. Patrzyłam jak ludzie przechodzą przed moimi drzwiami. Dzwoniły telefony. Ożywały drukarki, zaczynały piszczeć i milknęły. Okręciłam się i wyjrzałam na zewnątrz. Samochody przesuwały się po moście Jacques-Cartier, maleńkie toyoty i fordy. Czas płynął.
W końcu usłyszałam:
– Właściwie to pracuję po omacku, Tempe. Nie wiem, jak ci się udało mnie nakłonić, żebym się tym zajął. Ale na to wyszło.
Obróciłam się z powrotem i oparłam łokcie na biurku.
– Mogę się założyć, że to nie jest piła mechaniczna. Z tego co mówisz, wygląda na to, że używano jakiejś specjalistycznej. Pewnie jakiegoś rodzaju piły kuchennej.
Tak! Klepnęłam ręką w biurko, uniosłam zaciśniętą pięść i spuściłam ją gwałtownie, tak jak maszynista pociągający za dźwignię. Różowe karteczki podskoczyły i po chwili opadły.
Aaron kontynuował, nieświadomy moich wyczynów.
– Nacięcia są zbyt szerokie, żeby mogła to być jakaś piła z małymi ząbkami czy jakiś ząbkowany nóż. Poza tym, wygląda na to, że rozstaw ząbków jest na to zbyt duży. Mając takie kształty dna, chyba nie wchodzi w grę żaden i rodzaj dużych pił. Mówię to oczywiście nie widząc nacięć, ale wszystko i wskazuje na to, że jest to jakaś piła kuchenna, może do mięsa,
– Jak taka piła wygląda?
– Coś jak duża piła do metalu. Ząbki rozstawione dość szeroko, dla bezpieczeństwa. To właśnie dlatego są takie wysepki w falstartach. Przeważnie widać sporo śladów dryfowania, ale ostrze przechodzi przez kość zupełnie dobrze i przecina ją naprawdę gładko. To są bardzo wydajne piłki. Można nimi przeciąć kość, chrząstkę, ścięgna, cokolwiek,
– Coś jeszcze wchodzi w grę?
– Cóż, zawsze jest jakieś prawdopodobieństwo, że znajdziesz coś, co nie pasuje do normalnego wzoru. No wiesz, te piły nie czytają książek. Ale w tej chwili nie przychodzi mi do głowy nic innego, co by pasowało do tego, co mi mówiłaś.
– Jesteś wspaniały. Dokładnie tak myślałam, ale chciałam to usłyszeć od ciebie. Aaron, nie sposób wyrazić, jak bardzo ci jestem wdzięczna.
– Och.
– Chcesz obejrzeć zdjęcia i odlewy?
– Pewnie.
– Wyślę ci je jutro.
Piły były drugą pasją życiową Aarona. Katalogował opisy i fotografie śladów zostawianych na kościach przez nie i godzinami ślęczał nad przypadkami, które przysyłano do jego laboratorium z całego świata.
Zawahał się, jakby chciał jeszcze coś dodać. Czekając, zbierałam różowe karteczki.
– Mówiłaś, że tylko kości rąk zostały przepiłowane?
– No tak.
– Resztę przecinał w stawach?
– Tak.
– Profesjonalnie?
– Bardzo.
– Hm.
Przestałam zbierać karteczki.
– A co?
– Co co? – Udawał niewiniątko.
– Kiedy mówisz “Hm" w ten sposób, to coś znaczy.
– Tylko cholernie interesujące skojarzenie…
– To znaczy?
– Facet używa piły kuchennej. I tak dobrze sobie radzi z ćwiartowaniem ciała, jakby dobrze wiedział, co robi. Wie, co gdzie jest i jak się do tego zabrać. I robi to zawsze w ten sam sposób.
– Zgadza się. Też myślałam o tym.
Upłynęło kilka sekund.
– Ale odpiłowuje tylko ręce – dodałam. – Co to ma znaczyć?
– To jest pytanie dla psychologa, a nie dla specjalisty od pił.
Przyznałam mu rację i zmieniłam temat.
– Jak się mają twoje dziewczyny?
Aaron nigdy się nie ożenił i chociaż go znam od dwudziestu lat, nigdy go nie widziałam z kobietą. To konie były jego pierwszą pasją. Dla nich jeździł od Tulsy do Chicago i Louisville, i z powrotem do Oklahomy.
– Są nieźle podniecone. Zeszłej jesieni kupiłem na licytacji ogiera i przywiozłem go do nich. Od tego czasu panie zachowują się jak roczne źrebaki.
Porozmawialiśmy chwilę o sobie i o wspólnych znajomych i umówiliśmy się na spotkanie w czasie dorocznego zjazdu Akademii w lutym.
– Cóż, powodzenia w przyszpilaniu tego gościa, Tempe.
– Dzięki.
Mój zegarek wskazywał za dwadzieścia piątą. Po raz kolejny byłam świadkiem, jak na korytarzach i w biurach zrobiło się cicho. Kiedy zadzwonił telefon, aż podskoczyłam.
Za dużo kawy, pomyślałam.
Gdy podniosłam słuchawkę i przyłożyłam ją do ucha, ciągle jeszcze biło od niej ciepło.
– Widziałam cię wczoraj wieczorem.
– Gabby?
– Nie rób tego więcej, Tempe.
– Gabby, gdzie jesteś?
– Tylko pogorszysz sytuację.
– Do diabła, Gabby, nie baw się ze mną! Gdzie jesteś? Co się dzieje?
– Zapomnij o tym. Chwilowo nie mogę się z tobą spotykać.
Nie mogłam uwierzyć, że znowu to robi. Czułam wzbierający we mnie gniew.
– Trzymaj się z dala, Tempe. Trzymaj się ode mnie z dala. Trzymaj się z dala od mo…
Egocentryzm Gabby uwolnił nagromadzoną we mnie złość. Podsycana arogancją Claudela, barbarzyństwem psychopatycznego mordercy i młodzieńczymi pomysłami Katy, wybuchnęłam niepohamowanym gniewem.
– Kim ty, do cholery, sądzisz, że jesteś? – wypaliłam łamiącym się głosem. Krzyczałam, ściskając słuchawkę tak mocno, że plastik mógł pęknąć.- Zostawię cię w spokoju! Zostawię, nie ma sprawy! Nie wiem, jakie małostkowe gierki prowadzisz, Gabby, ale już nie ze mną! Wypisuję się! Gra skończona! Nie chcę mieć nic wspólnego z twoją schizofrenią! Nie dla mnie twoje paranoje! Nie bawię się, powtarzam nie bawię się już w Zamaskowanego Mściciela, który na każde skinienie przyjdzie wyciągnąć cię z tarapatów!
Neurony w moim ciele zachowywały się tak, jakby były pod zbyt wysokim napięciem, jak urządzenie na 110 woltów podłączone do gniazdka na 220. Sapałam i czułam wzbierające w oczach łzy. Temperament Tempe. Coś w tym było.
Gabby odpowiedziała na to rozłączając się.
Siedziałam przez chwilę nic nie robiąc i o niczym nie myśląc. Kręciło mi się w głowie.
Potem powoli odłożyłam słuchawkę. Zamknęłam oczy, przebiegłam w myślach swój muzyczny repertuar i wybrałam. Niech będzie ta. I niskim, gardłowym głosem zanuciłam:
W więziennym szpitalu,
na zgnitym posłaniu…