Margaret Adkins miała dwadzieścia cztery lata. Mieszkała z mężczyzną, którego uważała za męża, i ich sześcioletnim synkiem na osiedlu tuż pod Stadionem Olimpijskim. Miała spotkać się z siostrą o wpół do jedenastej tego ranka, żeby pójść z nią na zakupy i wspólny lunch. Nie dotarła. Nie odbierała też telefonów po rozmowie z mężem o dziesiątej. Nie mogła. Zamordowano ją między jego telefonem a południem, kiedy to siostra znalazła jej ciało. Stało się to cztery godziny temu. To wszystko, co wiedzieliśmy.
Claudel ciągle był na miejscu zbrodni. Jego partner, Michel Charbonneau siedział na jednym z plastikowych krzeseł stojących rzędem pod jedną zc ścian dużej sali prosektoryjnej.
LaManche wrócił z miejsca zbrodni niecałą godzinę wcześniej, a ciało przybyło zaledwie kilka minut przed nim.
Autopsja już trwała, kiedy przyjechałam. Od razu zrozumiałam, że dzisiejszego wieczora wszyscy zostaniemy w pracy dużo dłużej, niż zwykle.
Leżała twarzą skierowaną w dół, ręce miała wyciągnięte wzdłuż boków, a dłonie skierowane ku górze, palce były nieco przykurczone. Już usunięto papierowe worki, w które zawinięto dłonie na miejscu zbrodni. Przyglądano się jej paznokciom u rąk i pobierano z nich próbki. Była naga i skóra wyglądała matowo na tle błyszczącej nierdzewnej stali. Na plecach widać było małe kółka w miejscach, gdzie na stole prosektoryjnym były dziurki odpływowe. Gdzieniegdzie przyczepił się do niej pojedynczy włos, na zawsze już odseparowany od bujnej gęstwiny kręconych włosów na jej głowie.
Tył głowy był lekko zniekształcony, jak to bywa na nieproporcjonalnych, dziecięcych rysunkach. Spod włosów wypływała krew i mieszała się z wodą, której używano do mycia ciała, tworząc pod nim przezroczystą, czerwoną kałużę. Jej garnitur, stanik, majtki, buty i skarpetki były rozłożone na sąsiednim stole prosektoryjnym. Były nasączone krwią i w powietrzu wisiał intensywny, metaliczny zapach. Leżący obok worek zawierał elastyczny pasek i podpaskę.
Daniel robił zdjęcia polaroidem. Kwadraty z białymi obwódkami leżały na biurku obok Charbonneau, a wyłaniające się na nich kształty różniły się ostrością. Charbonneau przyglądał się im po kolei, po czym odkładał je skrupulatnie na miejsce, z którego je wziął. Kiedy je oglądał, przygryzał dolną wargę.
Umundurowany funkcjonariusz z sekcji tożsamości robił zdjęcia Nikonem z lampą błyskową. Kiedy obchodził stół, Lisa, najkrócej pracujący u nas technik od autopsji, ustawiła staroświecki parawan za ciałem. Pomalowana metalowa rama i poszarpany biały materiał należały do czasów, kiedy używano takich sprzętów w salach szpitalnych, żeby odgrodzić pacjentów podczas zabiegów wymagających intymności. W prosektorium taki parawan bardzo raził. Zastanawiałam się, czyją intymność usiłują nim chronić. Margaret Adkins on już nie był potrzebny.
Po kilku zdjęciach fotograf zszedł ze stołka i spojrzał pytająco na LaManche’a. Patolog zbliżył się do ciała i wskazał na zadrapanie z tyłu lewego ramienia.
– Zrobiłeś to?
Lisa wyciągnęła rękę z prostokątną kartką i umieściła ją po lewej stronie zadrapania. Był na niej numer LML, numer prosektoryjny i data: 23 lipca 1994. I Daniel, i fotograf zrobili zbliżenia.
Słuchając wskazówek LaManche'a, Lisa goliła włosy wokół ran na głowie, co pewien czas spryskując ją wodą. W sumie było pięć ran. Wszystkie były poszarpane na końcach, wskazując na uderzenie tępym narzędziem. La-Manche zmierzył je i sporządził rysunki, po czym one też zostały utrwalone przez aparaty.
W końcu LaManche powiedział:
– Z tej strony już powinno wystarczyć. Proszę ją odwrócić.
Lisa zrobiła krok do przodu, na chwilę zasłaniając mi widok. Przesunęła ciało do lewej krawędzi stołu, obkręciła je nieco i przycisnęła lewe ramię do brzucha. Potem razem z Danielem przewrócili ciało na plecy. Usłyszałam stłumiony dźwięk, kiedy głowa uderzyła w nierdzewną stal. Lisa uniosła głowę, podłożyła pod szyję gumowy blok i wycofała się.
To, co zobaczyłam, sprawiło, że krew zaczęła we mnie bulgotać, jakby z gwałtownie poruszonej butelki wody sodowej znajdującej się w moich piersiach zdjęto palec zakrywający otwór i pozwolono trysnąć gejzerowi strachu.
Margaret Adkins była rozcięta od mostka po biodra. Poszarpana szpara zaczynająca się tuż pod mostkiem odsłaniała różne kolory i kształty jej pokaleczonych wnętrzności. W miejscach, gdzie nacięcie było najgłębsze, a organy wewnętrzne przesunięte, widziałam błyszczącą tkankę wokół jej kręgosłupa,
Przeniosłam wzrok wyżej, żeby nie patrzyć już więcej na to okropieństwo. Ale tam też nie miałam znaleźć wytchnienia. Jej głowa była lekko przechylona i ukazywała twarz przywodzącą na myśl chochlika, z zadartym nosem i stosunkowo ostrą brodą. Miała wysokie policzki gęsto usiane piegami. Po śmierci, malutkie, brązowe plamki bardzo ostro kontrastowały z otaczającą je bielą. Ta kobieta wyglądała jak Pipi Langstrumpf z krótkimi, brązowymi włosami. Ale małe usta elfa się nie uśmiechały. Były szeroko rozwarte i wystawała z nich odcięta pierś, a brodawka spoczywała na delikatnej dolnej wardze.
Podniosłam wzrok i napotkałam spojrzenie LaManche'a. Równoległe do oczu zmarszczki wydawały się być głębsze, niż zwykle. Napięta dolna powieka sprawiała, że skóra tuż pod jego oczyma lekko drgała. Widziałam w nich smutek, a być może i coś więcej.
LaManche nic nie powiedział i kontynuował autopsję. Cały czas przenosił uwagę z ciała na swój notatnik i z powrotem. Zapisywał informacje o wszystkich ranach, zaznaczając ich pozycję i rozmiary, nie pomijał najdrobniejszych nawet ranek i uszkodzeń. Kiedy pracował, ciało było obfotografowywane z przodu tak samo, jak przedtem z tyłu. Czekaliśmy. Charbonneau palił papierosa.
Po jakimś czasie, który wydawał się wiecznością, LaManche skończył zewnętrzne oględziny.
– Bon. Zabierzcie ją na radiografię.
Zdjął rękawiczki i usiadł przy biurku, pochylając się nad swoim notatnikiem, jak starszy człowiek nad swoją kolekcją znaczków.
Lisa i Daniel podjechali wózkiem na prawą stronę stołu prosektoryjnego. Z niesłychaną zręcznością i profesjonalnym stoicyzmem, przenieśli ciało i zawieźli je na zdjęcia rentgenowskie.
Cicho wstałam i usiadłam na krześle obok Charbonneau. Uniósł się lekko, kiwając mi głową i uśmiechając się do mnie, zaciągnął się głęboko dymem i zgasił papierosa.
– Doktor Brennan, jak się pani miewa?
Charbonneau zawsze zaczynał rozmowę ze mną tym typowo angielskim zwrotem. Mówił językiem będącym dziwną mieszaniną Quebecois i slangu południowych stanów, co brało się stąd, że spędził dzieciństwo w Chicutimi i dwa lata na polach naftowych we wschodnim Texasie.
– Dobrze. A pan?
– Nie mogę narzekać. – Wzruszył ramionami tak, jak to tylko potrafią francuskojęzyczni mieszkańcy Quebecu – ramiona miał zgarbione, a dłonie skierowane ku górze.
Miał też szeroką, przyjazną twarz i kłujące, siwe włosy, które zawsze przywodziły mi na myśl zawilca. Był postawnym mężczyzną, jego szyja była szczególnie szeroka i dlatego kołnierzyk zawsze ciasno ją opinał. Jego krawaty, może była to próba zamaskowania tej przypadłości, zawsze albo podwijały się i przesuwały na boki, albo węzeł rozluźniał się i znajdował pod pierwszym guzikiem jego koszuli. Poluźniał je wcześnie rano, prawdopodobnie po to, żeby to, co nieuniknione, wyglądało na celowy zabieg. A może po prostu chciał, żeby było mu wygodnie. W przeciwieństwie do większości detektywów z CUM, nie starał się codziennie olśniewać współpracowników strojem. A może i tak. Dzisiaj był ubrany w bladożółtą koszulę, poliestrowe spodnie i stonowaną, sportową marynarkę. Krawat był brązowy.
– Widziała pani fotki z balu? – spytał, sięgając po leżącą na biurku brązową kopertę.
– Jeszcze nie.
Wyjął plik zdjęć zrobionych polaroidem i podał mi je.
– To są tylko pomocnicze ujęcia, które przyjechały razem z ciałem.
Pokiwałam głową i zaczęłam je przeglądać. Charbonneau bacznie mnie obserwował. Może miał nadzieję, że skrzywię się widząc te okropieństwa i będzie mógł powiedzieć Claudelowi, że wymiękłam. A może był po prostu szczerze zainteresowany moją reakcją,
Zdjęcia były ułożone w porządku chronologicznym, przedstawiały po kolei miejsca, które widziała ekipa. Na pierwszym była wąska ulica, a po obu jej stronach stały stare, ale zadbane budynki, z których każdy liczył trzy kondygnacje. Z każdej strony równoległe rzędy drzew wyrastały tuż przy krawężnikach. Ich pnie znikały w małych kwadratach ziemi, otoczonych cementem. Przed budynkami były małe, prostokątne trawniki, oddzielone od siebie krótkimi, ułożonymi z płytek podejściami, prowadzącymi do stromych, metalowych schodów. Gdzieniegdzie chodnik był zatarasowany dziecięcymi rowerkami z dodatkowymi kółkami z tyłu.
Następnych kilka ujęć pokazywało teren wokół jednego z budynków z czerwonej cegły. Moją uwagę przyciągnęły szczegóły.
Na plakietkach wiszących na dwóch parach drzwi na pierwszym piętrze widniały numery 1407 i 1409. Przed domem ktoś posadził kwiaty pod jednym z okien na parterze. Zauważyłam trzy rosnące obok siebie zapomniane nagietki. Ich duże, żółte kwiaty były przyschnięte i chyliły się ku ziemi tworząc identyczne łuki – samotne, przywołane do życia i zapomniane rośliny. O zardzewiały, metalowy płot, otaczający mały trawnik przed budynkiem, stał oparty rower. Z trawy wyrastała przeżarta rdzą tabliczka, ale była pochylona tak nisko ku ziemi, jakby chciała ukryć to, co na niej napisano: A vendre. Na sprzedaż.
Pomimo widocznych prób uczynienia budynku niepowtarzalnym, wyglądał tak samo, jak wszystkie inne na ulicy. Takie same schody, taki sam balkon, takie same podwójne drzwi, takie same zasłony. Zastanawiałam się, dlaczego akurat ten? Dlaczego tragedia rozegrała się w tym mieszkaniu? Dlaczego nie pod numerem 1405? Albo po drugiej stronie ulicy? Albo gdzieś kawałek dalej?
Każde następne zdjęcie przybliżało mnie do miejsca tragedii – podobnie jak pod mikroskopem można było uzyskiwać coraz większe powiększenia. Cała seria ukazywała wnętrze mieszkania i teraz też to właśnie drobiazgi przyciągały moją uwagę. Małe pokoje. Tanie meble. Nieodłączny telewizor. Duży pokój. Jadalnia. Sypialnia chłopca, a na jej ścianach plakaty hokeistów. Książka na pojedynczym łóżku: Jak działa świat. Kolejne ukłucie bólu. Wątpię, żeby ta książka mogła wyjaśnić to, co się stało.
Margaret Adkins lubiła niebieski. Wszystkie drzwi i każdy kawałek drewna pomalowany był na żywy odcień niebieskiego.
W końcu, ofiara. Ciało leżało w małym pokoiku na lewo od wejścia. Prowadziły z niego drzwi do drugiej sypialni i do kuchni. Przez otwarte drzwi kuchenne widać było stół i zestaw plastikowych podstawek. W ciasnym pomieszczeniu, w którym zmarła Adkins, był tylko telewizor, kanapa i szafka. Jej ciało leżało na środku.
Leżała na plecach z szeroko rozłożonymi nogami. Była kompletnie ubrana, tylko marynarka od jej garnituru przykrywała twarz. Bezwładne, zgięte w łokciach ręce związane nad głową. Poza numer trzy – tu wyszła jak świeżo upieczona balerina na swoim pierwszym występie.
Rozcięcie na piersiach wyglądało krwawo i widać było surowe mięso, tylko częściowo zamaskowane ciemniejącym skrzepem, który otaczał ciało i wydawał się pokrywać wszystko. Szkarłatny kwadrat znaczył miejsce, gdzie kiedyś była jej pierś. Jego granice wyznaczały nachodzące na siebie długie linie, przecinające się w rogach pod kątem prostym. Rana przypominała mi ślady trepanacji, jakie widziałam na czaszkach starożytnych Majów. Ale to okaleczenie nie miało na celu złagodzenia bólu ofiary ani uwolnienia domniemanych duchów z jej ciała. Jeśli rzeczywiście uwolniono jakiegokolwiek uwięzionego ducha, to na pewno nie jej. Margaret Adkins była tylko narzędziem w rękach jakiegoś człowieka, którego pokręcona, umęczona dusza szukała wytchnienia.
Spodnie były ściągnięte na wysokości kolan, a guma w pasie maksymalnie naprężona. Spomiędzy jej nóg wypływała strużką krew i tworzyła pod nią kałużę. Umarła w tenisówkach i skarpetkach.
Bez słowa schowałam zdjęcia do koperty i podałam ją Charbonneau.
– Przykre, co? – spytał. Zdjął jakąś drobinę z dolnej wargi, przyjrzał jej się i odrzucił.
– Tak.
– Dupkowi się wydaje, że jest jakimś cholernym chirurgiem. Pieprzonym kowbojem. – Potrząsnął głową.
Właśnie miałam odpowiedzieć, kiedy wrócił Daniel ze zdjęciami i zaczął je przyczepiać do specjalnej lampy na rentgeny wiszącej na ścianie. Każdy arkusz wydawał dźwięk podobny do odległego grzmotu, kiedy odginał się w jego rękach.
Oglądaliśmy je w określonej kolejności, od lewej do prawej – od głowy, po stopy. Na zdjęciach czaszki zrobionych od przodu i z boku widać było liczne pęknięcia. Barki, ramiona i żebra były normalne. Wszystko było w normie, dopóki nie dotarliśmy do zdjęć brzucha i miednicy. Każdy to od razu zauważył.
– Cholera jasna – powiedział Charbonneau.
– Chryste.
– Skurwiel.
Mały ludzki kształt wyzierał z głębin brzucha MargaretAdkins. Wszyscy się w niego wpatrywaliśmy, w milczeniu. Było tylko jedno wyjaśnienie. Figurka musiała zostać wepchnięta przez pochwę głęboko w trzewia i to z wystarczającą siłą, żeby zupełnie nie była widoczna z zewnątrz. Widząc to, poczułam się tak, jakby gorący pogrzebacz przebijał mi trzewia. Odruchowo chwyciłam się za brzuch, a serce zaczęło mi bić jak oszalałe. Spojrzałam na zdjęcie. Skupiłam się na figurce.
Obramowana szerokimi kośćmi miednicy, sylwetka mocno kontrastowała z organami, w których tkwiła. Otoczona szarym odcieniem wnętrzności, wyraźna, biała figurka miała jedną nogę uniesioną do góry i wyciągnięte ramiona. Wyglądała na figurkę religijną, jej głowa była spuszczona, tak jak w statuetkach przedstawiających paleolityczne piękności.
Przez kilka minut nikt się nie odzywał. W sali panowała absolutna cisza.
– Widziałem takie – odezwał się w końcu Daniel. Gwałtownym ruchem umieścił swoje okulary ponownie na nasadzie nosa. Jego twarz przebiegł skurcz, jakby na gumowej zabawce. – To nasza pani czegośtam. Wiecie. Dziewica. Maryja.
Wszyscy przyglądaliśmy się nieprzezroczystemu kształtowi na zdjęciu. W jakiś sposób wydawał się czynić całą zbrodnię poważniejszą, bardziej plugawą.
– Ten skurwysyn to naprawdę zwichnięty typ – powiedział Charbonneau. Chwilowo emocje wzięły górę nad wypracowaną nonszalancją detektywa z wydziału zabójstw.
Zdziwiła mnie gwałtowność jego reakcji. Nie byłam tylko pewna, czy zbulwersowało go tak okrucieństwo tego czynu, czy raczej to, że sprofanowano religijną świętość. Jak większości francuskojęzycznych mieszkańców Quebecu, dzieciństwo Charbonneau niewątpliwie musiało być zdominowane przez tradycyjne, katolickie wartości i z pewnością kościelne dogmaty miały znaczny wpływ na jego życie. Chociaż wielu z nas odrzuca później wiarę, pozostaje w nas głęboki szacunek dla jej symboli. Człowiek sam nie nosi żadnych symboli religijnych, ale nie odważy się ich tknąć. Rozumiałam to. Co prawda, tutaj jest inne miasto, w którym mówi się innym językiem, ale przecież ja należę do tego samego plemienia. Trudno wyzbyć się atawistycznych uczuć.
Znowu przez dłuższą chwilę nikt nic nie mówił.
W końcu odezwał się LaManche, starannie dobierając słowa. Nie wie-działam, czy w pełni zdaje sobie sprawę z implikacji, jakie niosło za sobą to, co widzieliśmy. Nie byłam pewna, czyja sama w pełni je sobie uświadamiam. Chociaż powiedział to łagodniej, niż ja bym to zrobiła, to jednak dokładnie wyraził moje myśli.
– Monsieur Charbonneau, wydaje mi się, że pan i pana partner powinniście się spotkać ze mną i z doktor Brennan. Jak zapewne zdaje pan sobie sprawę, jest parę niepokojących szczegółów w tym przypadku, jak i w kilku innych…
Zamilkł na chwilę, żeby do wszystkich to dotarło; również po to, żeby skonsultować się ze swoim umysłowym kalendarzykiem.
– Wyniki autopsji będę miał dzisiaj wieczorem. Jutro jest dzień wolny. Czy poniedziałek rano będzie panu pasował?
Detektyw spojrzał na niego, a później na mnie. Jego twarz była neutralna. Nie wiedziałam, czy zrozumiał to, co chciał powiedzieć LaManche, czy po prostu nie wiedział nic o innych przypadkach. Claudel był zdolny do tego, żeby nie podzielić się moimi spostrzeżeniami ze swoim partnerem. Nawet jeśli rzeczywiście tak było, Charbonneau i tak nie mógł przyznać się do niewiedzy.
– No. Chyba tak. Zobaczę, co się da zrobić.
LaManche nie odrywał swych smutnych oczu od Charbonneau. Czekał.
– No dobrze, dobrze. Przyjdziemy tutaj. A teraz lepiej będzie, jak już ruszę tyłek i zacznę szukać tego gnoja. Jeśli pojawi się Claudel, niech pan mu powie, że będę w komendzie koło ósmej.
Był wzburzony. Wyraźnie nie przypadła mu do gustu koncepcja LaManche'a. Widać było, że zanosi się na dłuższą rozmowę z jego partnerem.
LaManche ponownie zabrał się do autopsji, jeszcze nim drzwi zdążyły zamknąć się za Charbonneau. Reszta była czystą rutyną. Klatkę piersiową otwarto nacięciem w kształcie litery Y. Usunięto z niej organy wewnętrzne, zważono je, przekrojono i zbadano. Ustalono pozycję figurki, oceniono i opisano rany wewnętrzne. Daniel skalpelem przeciął skórę na koronie głowy, ściągnął twarz w dół, a resztę podniósł do góry i używając specjalnej piły pobrał kawałek szczytu czaszki. Cofnęłam się o krok i wstrzymałam oddech, kiedy zawyła piła i poczułam zapach palonej kości. Struktura mózgu była normalna. Gdzieniegdzie na jego powierzchni widać było galaretowate bryłki, które wyglądały jak meduzy na gładkiej, szarej kuli. Skrzepy podskórne powstałe po uderzeniach w głowę.
Wiedziałam, jakie będą główne punkty raportu LaManche'a. Ofiara była zdrową, młodą kobietą bez żadnych anomalii czy oznak choroby. Potem napisze, że tego dnia ktoś uderzał ją pałką z taką siłą, że pękła jej czaszka, podobnie jak naczynia krwionośne w mózgu, powodując krwotok. Oprawca uderzył ją przynajmniej pięć razy. Potem wcisnął figurkę w jej pochwę, rozciął jej ciało i odciął pierś.
Kiedy myślałam o tym, co przeszła, przebiegł mnie dreszcz. Rany pochwy przesądziły o jej śmierci. Jej rozerwane ciało musiało bardzo silnie krwawić. Figurkę musiano w nią wcisnąć, kiedy jej serce jeszcze biło. Kiedy jeszcze żyła.
– …powiedz Danielowi, czego potrzebujesz, Temperance.
Nie słuchałam. Głos LaManche'a przywołał mnie do teraźniejszości. Już skończył i sugerował, żebym pobrała fragmenty kości. Mostek i żebra usunięto już na początku autopsji, więc powiedziałam Danielowi, żeby je wysłał na górę do wymoczenia i wyczyszczenia.
Podeszłam do ciała i zajrzałam w jamę piersiową. Było widać kilka małych, wijących się nacięć na kręgach niedaleko żołądka. Wyglądały jak szlaczek szczelin w twardej tkance chroniącej kręgosłup.
– Chcę mieć kręgi gdzieś odtąd dotąd. Żebra też. – Wskazałam na fragment z nacięciami. – Wyślij to Denisowi. Powiedz mu, żeby je wymoczył, ale żadnego gotowania. I wyjmuj je bardzo ostrożnie. Nie dotykaj ich żadnym ostrzem.
Słuchał z wyciągniętymi przed siebie rękoma w rękawiczkach. Poruszał nosem i górną wargą, kiedy usiłował poprawić sobie okulary. Co chwilę kiwał głową.
Kiedy skończyłam mówić, spojrzał na LaManche'a.
– Potem zamknąć? – spytał.
– Tak – odparł LaManche.
Daniel zabrał się do pracy. Wyjmie część kości, potem włoży organy wewnętrzne do środka i zamknie tułów. Na koniec doprowadzi twarz do porządku i zszyje z resztą w miejscu, gdzie skóra została przecięta. Oprócz szwów w kształcie litery Y, Margaret Adkins będzie wyglądała tak, jakby nikt jej nie ruszał. Będzie mogła zostać pogrzebana.
Wróciłam do swojego gabinetu i zdecydowałam się trochę ochłonąć przed pojechaniem do domu.
Piąte piętro było zupełnie puste. Obróciłam krzesło, położyłam nogi na parapecie i spojrzałam przez okno na mój rzeczny świat. Na moim brzegu stał kompleks Miron, przypominający budowlę z klocków lego – wymyślne szare budynki połączone poziomą, stalową konstrukcją. Za fabryką cementu, nieco dalej w górę rzeki powoli płynęła łódź, której światła były ledwo widoczne w gęstniejącym mroku.
W budynku było zupełnie cicho, ale ta martwa cisza nie pozwalała mi się rozluźnić. Moje myśli były równie mroczne, jak rzeka. Przez chwilę zastanawiałam się, czy ktoś mi się przygląda z fabryki, ktoś, kto jest równie samotny i równie zdenerwowany przebywaniem po godzinach w pustym budynku, w którym cisza aż dzwoni w uszach.
Źle spałam i byłam na nogach już od wpół do siódmej. Powinnam być zmęczona, ale zamiast tego byłam ożywiona. Złapałam się na tym, że bezwiednie bawiłam się swoją prawą brwią, był to nerwowy tik, który niesłychanie drażnił mojego męża. Pomimo że całymi latami zwracał mi na to uwagę, i tak się nie odzwyczaiłam. Separacja ma swoje dobre strony. Mogę się teraz do woli szarpać nerwowo za brwi.
Pete. Nasz ostatni wspólnie spędzony rok. Twarz Katy, kiedy powiedzieliśmy jej, że się rozstajemy. Myśleliśmy, że nie powinno to być zbyt bolesne, bo przecież uczyła się i mieszkała poza domem. Jak bardzo się myliliśmy. Widząc jej łzy, prawie zdecydowałam się zmienić swoją decyzję… Wróciła Margaret Adkins, jej przykurczone palce. Ręce, którymi malowała drzwi na niebiesko. Wieszała plakaty syna. A morderca. Czy teraz też na kogoś polował? Czy rozkoszował się tym, co dzisiaj zrobił? Czy jego żądza krwi została zaspokojona, czy potrzeba zabijania tylko się wzmogła po tym, co zrobił?
Zadzwonił telefon. Jego głośny sygnał przywołał mnie do rzeczywistości z tego prywatnego świata, w którym się znajdowałam. Tak mnie wystraszył, że aż podskoczyłam i potrąciłam łokciem stojak z długopisami i pisakami, które rozsypały się po biurku.
– Doktor Bren…
– Tempe. Och, dzięki Bogu! Dzwoniłam do ciebie do domu, ale cię nie zastałam. Oczywiście. – Zaśmiała się nerwowo. – Pomyślałam, że i tak spróbuję pod tym numerem, chociaż nie wierzyłam, że cię tu znajdę.
Poznawałam jej głos, ale było w nim coś takiego, czego nigdy wcześniej w nim nie słyszałam. Brzmiał jakoś zbyt wysoko i miał dziwną intonację. Mówiła szybko i jakby była zdyszana. Mięśnie brzucha ściągnęły mi się już po raz kolejny tego dnia.
– Gabby, nie odzywałaś się przez trzy tygodnie. Dlaczego nie…?
– Nie mogłam. Byłam czymś… zajęta. Tempe, potrzebuję pomocy. Dobiegł mnie chrobot i drapanie, kiedy przekładała słuchawkę z jednej ręki do drugiej. W tle słyszałam szum miasta – stłumione głosy i metaliczne dźwięki. Oczyma wyobraźni widziałam, jak stoi wystraszona w budce telefonicznej i rozgląda się wokół niespokojnie.
– Gdzie jesteś? – Wybrałam jeden z długopisów leżących na biurku zaczęłam nim obracać.
– Jestem w restauracji. La Belle Province. To na rogu Ste. Catherine i St. Laurent. Przyjedź po mnie. Temp. Nie mogę wyjść na dwór.
Grzechot stal się bardziej wyraźny. Robiła się coraz bardziej nerwowa.
– Gabby, miałam tutaj dzisiaj bardzo ciężki dzień. Jesteś blisko swojego mieszkania. Nie mogłabyś…
– On mnie zabije! Już nie mogę nad tym zapanować. Myślałam, że będę mogła, ale nie mogę. Nie mogę już go dłużej osłaniać. Muszę chronić siebie. On nie ma racji. Jest niebezpieczny. On jest… completement fou!
Mówiła coraz bardziej piskliwym głosem, świadczącym o rosnącej w niej histerii. Nagle urwała i po chwili przeszła na francuski. Przestałam obracać w ręku długopis i spojrzałam na zegarek – 9:15. Cholera.
– No, dobra. Będę za kwadrans. Wypatruj mnie. Przejadę przez Ste. Catherine.
Serce biło mi bardzo szybko, a ręce mi się trzęsły. Zamknęłam gabinet na klucz i praktycznie pobiegłam do samochodu, na nogach jak z waty. Czułam się tak, jakbym wypiła osiem filiżanek kawy.