32

Przebrnęłam przez środę, czując się naprawdę wycieńczona. Nie miałam zamiaru jechać do laboratorium, ale zadzwonił LaManche, że potrzebuje raportu. Skoro już się tam znalazłam, postanowiłam zostać. Przeglądałam stare sprawy, wybierając te, których Denis może się pozbyć, ale byłam niemrawa i podrażniona. Bardzo nie lubię tego robić, więc odkładałam to całymi miesiącami. Byłam zajęta do czwartej po południu. Potem wróciłam do domu, zjadłam wczesną kolację, wzięłam długą kąpiel i wskoczyłam do łóżka już o ósmej.

Kiedy obudziłam się w czwartek, światło słoneczne wypełniało sypialnię i wiedziałam, że jest późno. Przeciągnęłam się, przewróciłam na drugi bok i spojrzałam na zegar. Dwadzieścia pięć po dziesiątej. Dobrze. Odespałam zaległości.

Pierwszy Punkt Planu. Nie wychodzę dzisiaj do pracy. Nie spieszyłam się ze wstawaniem. Zastanawiałam się, co dzisiaj robić. Od chwili, kiedy tylko otworzyłam oczy, czułam się naładowana, jak maratończyk przed biegiem. Chciałam narzucić sobie tempo. Opanowanie, Brennan. Niech to będzie inteligentny bieg.

Poszłam do kuchni, zrobiłam kawę i zaczęłam czytać Gazette. Tysiące ludzi uciekają przed wojną w Rwandzie. Partia Quebecois pana Parizeau prowadzi o dziesięć punktów z Liberałami premiera Johnsona. Drużyna Expos straciła pierwsze miejsce we wschodniej lidze. Robotnicy pracują w doroczne święto budowlańców. To nie żarty. Nigdy nie rozumiałam, jakiż to geniusz je wymyślił. W kraju, w którym pogoda pozwala na budowanie przez cztery, pięć miesięcy, prace ustają na dwa tygodnie lipca i wtedy pracownicy jadą na wakacje. Genialny pomysł.


Zrobiłam sobie jeszcze jedną kawę i skończyłam gazetę. Jak na razie idzie nieźle. Czas na Punkt Drugi. Zajęcie się czymś nie absorbującym umysłu.

Wskoczyłam w szorty, bluzę i poszłam na salę gimnastyczną. Pół godziny na StairMasterze i rundka na siłowni. Potem Provigo, gdzie nakupiłam tyle rzeczy, że mogłabym nakarmić cały Montreal. Po powrocie do domu zajęłam się zamiataniem, wycieraniem kurzy, polerowaniem i odkurzaniem. W pewnym momencie rozważałam wyczyszczenie lodówki, ale odrzuciłam ten pomysł jako zbyt ekstremalny.

O siódmej uznałam, że amok robienia porządków minął. Całe mieszkanie trąciło środkami czystości i cytrynową pastą do podłóg, stół w jadalni pokryty był schnącymi swetrami, a czystej bielizny miałam chyba na miesiąc. Ja z kolei wyglądałam i pachniałam, jakbym tygodniami mieszkała pod namiotem. Byłam gotowa do wyjścia.

Dzień był niezwykle parny i zanosiło się na to, że wieczór nie przyniesie ulgi. Przebrałam się w inne krótkie spodnie i bluzę, do czego założyłam parę starych Nike'ów. Idealnie. Miałam wygląd nie profesjonalistki, tylko kogoś przeczesującego Main w poszukiwaniu narkotyków albo kompana na wieczór, albo obu. Kiedy jechałam przez St. Laurent, przebiegałam w myślach Plan. Znaleźć Julie. Śledzić Julie. Znaleźć Faceta od Szlafroczka. Śledzić Go. Nie Dać Się Zauważyć. Prościzna.

Przejechałam przez Ste. Catherine, przyglądając się chodnikom po obu stronach. Kilka kobiet już otworzyło interes przy Granadzie, ale nie było wi-. dać Julie. Nie spodziewałam się jej tak wcześnie. Dałam sobie dużo czasu, żeby dotrzeć na miejsce.

Pierwsza przeszkoda pojawiła się, kiedy skręciłam w znaną mi już uliczkę. Jak duch zmaterializowała się postawna kobieta i zaczęła mi wygrażać. Miała chyba z tonę makijażu na twarzy i szyję bullteriera. Chociaż nie słyszałam wszystkich jej słów, nie miałam wątpliwości, co mi chce zakomunikować. Wycofałam się i odjechałam poszukać innego miejsca do zaparkowania.

Znalazłam je sześć kwartałów na północ, na wąskiej uliczce z niskimi domami. A że lato było w pełni, widownię też miałam tu niezłą. Oczy mężczyzn śledziły mnie z balkonów i werand. Rozmowy ucichły, a puszki piwa spoczęły na spoconych kolanach. Czy byli nieprzyjaźnie nastawieni? Ciekawi? Obojętni? Zaintrygowani? Oddaliłam się natychmiast, więc nikt nawet nie zdążył zagadać.

Zamknęłam samochód i żwawym krokiem doszłam do końca kwartału. Może reagowałam zbyt nerwowo, ale nie chciałam, żeby coś mi pokrzyżowało plany.

Odetchnęłam z ulgą, kiedy skręciłam za róg i zmieszałam się z ludźmi na St. Laurent. Na zegarze w Le Bon Deli było piętnaście po ósmej. Cholera. O tej godzinie chciałam już być na miejscu. Czy powinnam zmienić Plan? A co będzie, jeśli jej już nie znajdę?

Na wysokości skrzyżowania z Ste. Catherine, przeszłam przez St. Laurent i ponownie przyjrzałam się grupce przed Granadą. Nie było Julie. Czy ona w ogóle tu przyjdzie? Którędy? Cholera. Dlaczego nie przyszłam wcześniej? Teraz nie czas na niezdecydowanie.

Czym prędzej ruszyłam na wschód, przyglądając się twarzom po obu stronach ulicy, ale tłum gęstniał, więc wcale nie miałam pewności, że jej nie minęłam. Skręciłam na północ przy nie zabudowanej działce, idąc tą samą drogą, co dwie noce wcześniej z Jewel. Zawahałam się przy barze, ale po szłam dalej, stawiając na to, że Julie nie zaczyna tak wcześnie.

Kilka minut później stałam zgarbiona pod słupem telefonicznym na końcu St. Dominique. Na ulicy nikogo nie było i panowała cisza. Budynek, w którym mieszkała Julie, nie zdradzał żadnych oznak życia, w oknach było ciemno, światło na werandzie nie paliło się, a farba odchodziła płatami w wilgotnym powietrzu zmierzchu. Widok ten przywodził mi na myśl zdjęcia Wież Milczenia, które kiedyś widziałam. Są to platformy budowane przez indyjską sektę Parsi, na których kładą oni swoich zmarłych, żeby sępy wyczyściły kości. Pomimo upału, wzdrygnęłam się.

Czas się wlókł. Widoki nużyły. Staruszka szła powoli w górę ulicy, ciągnąc za sobą wózek załadowany szmatami. Z trudem ciągnęła swój dzisiejszy, łup po nierównym chodniku, ale już po chwili zniknęła za rogiem. Klekot i skrzeczenie jej wózka najpierw przycichło, aż w końcu zupełnie ustało. Żaden inny dźwięk nie mącił ciszy panującej na ulicy.

Spojrzałam na zegarek – ósma czterdzieści. Zrobiło się zupełnie ciemno. Ile czasu powinnam czekać? A jeśli już wyszła? Mam zadzwonić do jej drzwi? Cholera. Dlaczego nie wyciągnęłam od niej godziny? Już teraz było widać niedoskonałości Planu.

Znowu minęło trochę czasu. Może minuta. Już zaczęłam rozważać odejście, kiedy w pokoju na piętrze zapaliło się światło. Niedługo potem pojawiła się Julie, ubrana w krótką bluzkę, spódniczkę mini i kozaki za kolana. Jej twarz, brzuch i uda stanowiły białe plamy w mroku spowijającym werandę. Schowałam się za słupem.

Przez chwilę się wahała – stała z podniesioną brodą i rękoma splecionymi na brzuchu. Wyglądała, jakby sprawdzała, jaki jest ten wieczór. Po chwili zeszła po schodach i ruszyła szybkim krokiem w stronę Ste. Catherine. Ja skrycie za nią, chcąc mieć ją cały czas na oku.


Na rogu zdziwiła mnie, skręcając w lewo, czyli oddalając się od Main. Nie umówiła się przed Granadą? Dokąd ona idzie? Sprawnie przedzierała się przez tłum, w ogóle nie zwracając uwagi na pokrzykiwania “kociaku" i gwizdanie mężczyzn. Frędzle jej kozaków kołysały się rytmicznie. Musiałam się sprężyć, żeby za nią nadążyć.

Im dalej na wschód szłyśmy, tym tłum robił się rzadszy, aż w końcu w ogóle nie było już tłoku. W odpowiedzi na to, zwiększyłam dystans między nami, ale chyba nie było to konieczne. Julie wyglądała tak, jakby nie interesowali ją inni przechodnie i parła przed siebie prosto do celu.


Nie tylko zrobiło się puściej na ulicach, ale też zmienił się klimat okolicy. Teraz dzieliłyśmy Ste. Catherine z dandysami z supermodnymi fryzurami, wysportowanymi ciałami w bluzkach i dżinsach pomalowanych sprayami, z parami tej samej płci, a czasami zdarzali się i transwestyci. Weszłyśmy na teren gejów.

Idąc za Julie, mijałam kawiarnie, księgarnie i restauracje oferuje strawy z różnych stron świata. W końcu skręciła na północ, a potem na wschód, w ślepą uliczkę magazynów i zapuszczonych drewnianych budynków, z których wiele miało okna zasłonięte arkuszami metalu. Niektóre były wyraźnie wyremontowane na biura i sklepy, do wysokości pierwszego piętra, ale i tak wyglądały, jakby od lat nie było tam żadnych klientów. Wzdłuż krawężników po obu stronach ulicy walały się papiery, puszki i butelki. Miejsce to wyglądało jak dekoracja do kolejnego odcinka serialu o wojnie gangów.

Julie podeszła prosto do bramy w połowie kwartału. Otworzyła drzwi z brudną szybą i metalowymi ozdobami, powiedziała coś i zniknęła w środku. Przez szybę, po prawej stronie zauważyłam oświetloną reklamę piwa. Ona też była osłonięta metalową siatką. Napis nad drzwiami ogłaszał skromnie: BIERE ET VIN.

Co teraz? Czy było to miejsce schadzek z prywatnym pokojem na górze albo z tyłu? Czy był to tylko bar, w którym się spotykają i wyjdą z niego razem? Dla moich potrzeb musi to być tylko bar. Jeśli wyszliby osobno po załatwieniu interesów. Wielki Plan wziąłby w łeb. Nie wiedziałabym, jakiego mężczyznę śledzić.

Nie mogłam tak po prostu stać przed wejściem i czekać. W ciemnościach panujących na ulicy zauważyłam jeszcze ciemniejsze miejsce. Uliczka? Przeszłam koło piwiarni, do której weszła Julie, i po przekątnej skierowałam się ku ciemnej plamie. Było to przejście między opuszczonym zakładem fryzjerskim a magazynem, szerokie na ponad pól metra i ciemne jak krypta.

Z bijącym sercem wśliznęłam się do środka i przywarłam do ściany, chowając się za złamanym i pożółkłym słupem w biało-czerwone paski, który wystawał z chodnika. Minęło kilka minut. Powietrze było ciężkie i panowała martwa cisza, którą mącił tylko mój oddech. Nagle usłyszałam szelest i podskoczyłam. Nie byłam sama. Już miałam rzucić się do ucieczki, kiedy jakaś ciemna masa wystrzeliła spod śmieci leżących koło moich nóg i skierowała się na tyły przejścia. Poczułam ucisk w piersiach i ponownie przebiegł mnie zimny dreszcz, pomimo upału.

Wyluzuj się, Brennan. To tylko gryzoń. No, Julie!

Jakby w odpowiedzi, pojawiła się Julie, a za nią mężczyzna w ciemnej bluzie, z napisem L'Universite de Montreal na piersiach. Lewym ramieniem przytrzymywał papierową torebkę.

Serce zaczęło mi bić jeszcze szybciej. Czy to on? Czy to jest ta sam.i twarz, co na zdjęciu zrobionym koło bankomatu? Czy to uciekinier z Bergcr Street? Wysilałam się, żeby zobaczyć jego rysy, ale było zbyt ciemno i był zbyt daleko. Czy rozpoznałabym St. Jacquesa, nawet gdybym mogła mu się dobrze przyjrzeć? Wątpliwe. Zdjęcie było zbyt nieostre, a mężczyzna w mieszkaniu przemknął zbyt szybko.

Obydwoje patrzyli prosto przed siebie i nie dotykali się ani nie rozmawiali. Jak wracające do domu gołębie, szli tą samą trasą, co przed chwilą ja Julie, zmieniając ją dopiero na Ste. Catherine, gdzie ruszyli na południe, zamiast skręcić na zachód. Skręcili jeszcze kilka razy, klucząc po ulicach pełnych zaniedbanych domów i opuszczonych sklepów, ulicach, które były ciemne i szczerze nieprzyjazne.

Trzymałam się pół kwartału z tyłu, świadoma każdego chrobotu i trzasku, bojąc się, że mnie zauważą. Nie miałam żadnej osłony. Gdyby się odwrócili i zobaczyli mnie, nie miałabym żadnego pretekstu, żadnych wystaw sklepowych, które mogłabym oglądać, żadnych bram, w które mogłabym wejść, niczego, za czym mogłabym się schować, ani dosłownie, ani w przenośni. Wtedy mogłabym jedynie iść dalej i mieć nadzieję, ze byłoby gdzie skręcić, nim Julie by mnie rozpoznała. Nie obejrzeli się za siebie.

Przechodziliśmy przez plątaninę uliczek i podjazdów, a każda następa była bardziej opustoszała od poprzedniej. W pewnym momencie z przeciwnej strony nadeszło dwóch mężczyzn, głośno się kłócąc. Miałam nadzieję, że Julie i jej klient nie obejrzą się za nimi. Nie zrobili tego. Cały czas szli przed siebie i zniknęli za kolejnym rogiem. Przyspieszyłam, obawiając się, że zgubię ich w ciągu tych kilku sekund, gdy byli poza zasięgiem wzroku.


Moje obawy sprawdziły się. Kiedy skręciłam, nie było ich. Ulica była pusta i cicha.

Cholera!

Spojrzałam na budynki po obu stronach, przyglądając się po kolei wszystkim metalowym schodom, wszystkim wejściom. Nic. Ani śladu.

Niech to!

Pędziłam po chodniku, wściekła na siebie, że ich zgubiłam. Byłam w połowie drogi do następnego rogu, kiedy otworzyły się jakieś drzwi i stały klient Julie wyszedł na zardzewiały, metalowy balkon kilka metrów po mojej prawej stronie. Stał odwrócony do mnie plecami, na wysokości moich ramion, ale bluza wyglądała na tę samą. Zastygłam w pół kroku, nie będąc w stanie ani jasno myśleć, ani nic zrobić.

Mężczyzna odchrząknął i po chwili wypluł flegmę daleko na chodnik. Poniósł grzbiet ręki do ust, potem wszedł do środka i zamknął drzwi, nieświadomy mojej obecności.

Stałam tak, jak przedtem, nogi miałam jak z gumy i nie byłam w stanie się ruszyć.

Świetne posunięcie, Brennan. Spanikuj i spaprz sprawę! Może wysłać sygnał świetlny i włączyć syrenę?

Budynek, w którym zniknął, wyglądał na jedyny w rzędzie, który jako tako się trzymał. Gdyby go zburzyć, runąłby cały rząd. Tabliczka na nim oznajmiała: LE ST. VITUS i oferowała CHAMBRES TOURISTIQUES. Pokoje dla turystów. Zgadza się.

Czy było to jego mieszkanie, czy tylko miejscem schadzek? Przygotowałam się na dalsze czekanie.

Znowu zaczęłam się rozglądać za miejsce, w którym mogłabym się schować. I znowu zauważyłam coś, co wyglądało jak wnęka, po drugiej stronie ulicy. Przeszłam przez ulicę i okazało się, że się nie pomyliłam. Może szybko się uczę. Może po prostu miałam szczęście.

Wstrzymałam oddech i wśliznęłam się w ciemność mojej nowej kryjówki. Czułam się tak, jakbym znalazła się w pojemniku na śmieci. Powietrze było ciepłe i ciężkie, śmierdziało moczem i gnijącymi odpadkami.

Stałam w ciasnej przestrzeni, przestępując z nogi na nogę. Wspomnienie pająków skierowanych brzuchami ku górze i karaluchów, gnieżdżących się w słupie, przy którym stałam kilkanaście minut wcześniej, powstrzymywało mnie przed oparciem się o ścianę. Siedzenie w ogóle nie wchodziło w grę.

Czas wlókł się. Nie spuszczałam oczu z budynku, ale myślami byłam bardzo daleko. Myślałam o Katy. Myślałam o Gabby. Myślałam o St. Vitusie. Świętym Wicie. Kim to on był? I jak by się czuł, wiedząc, że w miejscu nazwanym jego imieniem mieści się taka nora? A czy święty Wit nie jest nazwą choroby? Czy też pomylił mi się ze świętym Elmem?

Myślałam również o St. Jacquesie. Zdjęcie zrobione przy bankomacie było tak słabej jakości, że twarz pozostawała w cieniu. Tamten staruszek miał rację. Rodzona matka nie poznałaby go na tym zdjęciu. Poza tym mógł zmienić fryzurę, zapuścić brodę i zacząć nosić okulary.

Inkowie zbudowali sieć dróg. Hannibal przekroczył Alpy. Seti zasiadł na tronie. A nikt nie wszedł ani nie wyszedł z St. Vitus. Starałam się nie myśleć, co się odbywa w jednym z pokojów. Miałam nadzieję, że facet jest szybki Gdyby nie był, to by trafił się naprawdę rzadki okaz, Brennan.

W mojej kryjówce nie było przewiewu, a ściany z cegły ciągle utrzymywały ciepło nagromadzone w ciągu upalnego dnia. Koszula zrobiła się wilgotna i lgnęła mi do skóry. Głowa też była spocona i czasami kropelka potu spływała mi po szyi albo po twarzy.

Przestępowałam z nogi na nogę, obserwowałam i myślałam. Powietrze było strasznie duszne. Niebo migotało i cicho szumiało. Kosmiczny szum, nic więcej. Od czasu do czasu samochód oświetlił ulicę, aby po chwili zniknąć i ponownie pogrążyć ją w ciemności.

Zaczynałam mieć dosyć upału, zapachu i ciasnej przestrzeni. Między oczyma czułam tępy ból, a w gardle zaczynałam czuć przedwymiotne skurcze. Pomyślałam o tym, żeby stąd pójść. Przykucnęłam.

Nagle coś nade mną zamajaczyło! W głowie zaczęły kłębić mi się najróżniejsze myśli. Czy to przejście dokądś prowadzi? Głupia! Nie sprawdziłam ewentualnej drogi ucieczki!

Jakiś mężczyzna wyszedł na ulicę, grzebiąc przy czymś na wysokości pasa. Spojrzałam na przejście za sobą, ale było tam kompletnie ciemno. Byłam w pułapce!

Potem było jak w eksperymencie z fizyki, z działającymi na siebie siłami o takiej samej wartości i przeciwnym zwrocie. Wyprostowałam się i zachwiałam na zdrętwiałych nogach. Mężczyzna też zatoczył się do tyłu, a na jego twarzy pojawił się wyraz skrajnego zdziwienia. Zauważyłam, że jest Azjatą, chociaż w ciemności widać było tylko jego ośle zęby i zaskoczone oczy.

Przywarłam do ściany, w równym stopniu dla wsparcia, co dla osłony. Posłał mi spojrzenie pełne zdziwienia, potrząsnął głową jakby zakłopotany, po czym kołysząc się na nogach ruszył wzdłuż ulicy, wciskając koszulę do spodni i zapinając zamek.

Przez chwilę po prostu stałam w miejscu, uspokajając łomoczące nieprzytomnie serce.

To włóczęga, który chciał się tylko wypróżnić. I już sobie poszedł.


A co by było, gdyby to był St. Jacques?

Dobrze, że nie był.

Nie zostawiłaś sobie drogi ucieczki. Zachowujesz się jak kretynka. Dasz się zaraz zabić.

To był tylko włóczęga.

Idź do domu. J.S. ma rację. Zostaw to glinom.

Oni sobie z tym nie poradzą.

To nie jest twój problem.

Ale Gabby, tak.

Pewnie jest w Ste. Adele.

Kiedyś tam u niej byłam.

Uspokoiwszy się nieco, wznowiłam obserwację. Znowu pomyślałam o patronie tego przybytku. I skojarzyłam. Taniec świętego Wita. Szeroko rozpowszechniony w szesnastym wieku. Ludzie robili się nerwowi i drażliwi, a ich kończyny zaczynały swędzieć. Myśleli, że to jakiś rodzaj histerii i oddawali się w opiekę świętego. W takim razie co ze świętym Elmo? Ogień? Tak! Ognie świętego Elma. Miało to chyba coś wspólnego z ziarnem zarażonym sporyszem… Zdaje się, że po tym też ludzie wariowali.

Potem myślałam o miastach, do których chciałabym pojechać. Abilene. Bangkok. Chittagong. Zawsze podobała mi się ta nazwa, Chittagong. Może pojadę do Bangladeszu. Doszłam do litery D, kiedy Julie wyszła z St. Vitusa i spokojnym krokiem ruszyła po ulicy. Ja czekałam. Już mi nie była potrzebna.

Nie musiałam długo czekać. Moja ofiara też wyszła. Dałam mu odejść na jakieś pół kwartału, po czym ruszyłam za nim. Jego ruchy przypominały mi szperającego w śmieciach szczura. Szedł powoli przed siebie, zgarbiony, ze spuszczoną głową, przyciskając torebkę do piersi. Kiedy za nim szłam, porównywałam jego sylwetkę do tej, którą widziałam uciekającą z pokoju przy Berger Street. Z tego, co pamiętałam, nie za bardzo do siebie pasowały, ale St. Jacques był zbyt szybki, a jego pojawienie zbyt niespodziewane. To może być on, ale ja po prostu nie zdążyłam mu się wtedy dobrze przyjrzeć. Ten facet z pewnością nie ruszał się szybko.

Trzeci raz w ciągu trzech godzin kluczyłam po labiryncie nie oświetlonych, bocznych ulic, podążając za ofiarą tak blisko, jak śmiałam. Modliłam się o to, żeby nie wstąpił do kolejnej piwiarni. Nie miałam już ochoty na dalszą obserwację.

Niepotrzebnie się martwiłam. Po chwili kluczenia w plątaninie bocznych ulic i uliczek, mężczyzna skręcił po raz ostatni i wszedł prosto do budynku z szarego kamienia z łukiem nad wejściem. Ten dom wyglądał jak setki innych, które mijałam tego wieczora, chociaż był nieco mniej zapuszczony, kamień trochę mniej brudny, a przerdzewiałym schodom prowadzącym do drzwi nie aż tak bardzo trzeba było farby.

Szybko wspiął się po schodach, czemu towarzyszyły głośne, metaliczne dźwięki jego kroków, po czym zniknął w drzwiach zdobionych rzeźbionymi ornamentami.

Prawie natychmiast na drugim piętrze zapaliło się światło, ukazując na wpół otwarte okno i nieruchomo wiszące zasłony. Za nimi widać było ciemną sylwetkę ruszającą się po pokoju.

Przeszłam przez ulicę i czekałam. Tym razem nie odkryłam żadnego przejścia.

Przez chwilę sylwetka ruszała się to do przodu, to do tyłu, po czym zniknęła.

Czekałam.

To on, Brennan. Wynoś się stąd.

Może kogoś odwiedza. Może coś zostawia.

Masz go. Ruszaj już.

Spojrzałam na zegarek – dwadzieścia po jedenastej. Jeszcze wcześnie. Jeszcze dziesięć minut.

Nie trwało to nawet tyle. Sylwetka pojawiła się ponownie, uniosła okno maksymalnie do góry i zniknęła. Potem w pokoju zgasło światło. Czas spać!

Czekałam jeszcze pięć minut, żeby się upewnić, że nikt nie wychodzi z budynku i już nie musiałam więcej siebie przekonywać. Ryan i chłopaki mogą go stąd ściągnąć.

Zapisałam adres i zaczęłam kluczyć w stronę samochodu, mając nadzieję, że uda mi się go znaleźć. Powietrze było ciągle ciężkie, a upał równie uciążliwy jak po południu. Liście i zasłony wisiały nieruchomo, jakby je wyprano i powieszono, żeby wyschły. Neony St. Laurent migotały nad szczytami ciemnych budynków, oświetlając labirynt ulic, którymi przemykałam.

Na zegarze w tablicy rozdzielczej była północ, kiedy wjechałam do garażu. Idzie mi coraz lepiej. Jestem w domu przed świtem.

Najpierw nie zarejestrowałam hałasu. Byłam już przy wyjściu z garażu i wybierałam klucz, by w końcu dotarł do mojej świadomości. Stanęłam, żeby posłuchać. Wysoki pisk dobiegał zza moich pleców, gdzieś koło głównego wjazdu.

Kiedy szłam w tamtą stronę, starając się namierzyć jego źródło, dźwięk zrobił się czystszy i stał się ostrym, pulsującym piskiem. Gdy podeszłam bliżej, zobaczyłam, że dobiega on z drzwi po prawej stronie rampy. Chociaż drzwi wyglądały na zamknięte, zamek nie był i dlatego włączył się alarm.


Popchnęłam, a potem pociągnęłam za metalowy uchwyt, dokładnie zamykając drzwi. Pisk gwałtownie się urwał i w garażu zapanowała głucha cisza. Zapamiętałam, by powiedzieć Winstonowi o tym, że coś się zepsuło.

Po kilku godzinach spędzonych w gorących i brudnych kryjówkach, czułam, że w mieszkaniu jest chłodno i rześko. Przez chwilę stałam w przedpokoju, pozwalając zimnemu powietrzu schłodzić moją rozgrzaną skórę. Birdie zaczął ocierać się o moją nogę, wyprężając kark i mrucząc na powitanie. Spojrzałam na niego. Delikatne, białe włoski przylgnęły do moich spoconych nóg. Pogłaskałam go po głowie, dałam mu jeść i sprawdziłam wiadomości na automatycznej sekretarce. Jedna pusta. Poszłam pod prysznic.

Kiedy namydlałam się i spłukiwałam, przypominałam sobie wydarzenia dzisiejszego wieczora. Co zdołałam osiągnąć? Teraz wiedziałam, gdzie mieszka schizol lubiący bieliznę. Przynajmniej założyłam, że to on, bo dzisiaj był czwartek. I co z tego? Przecież może nie mieć nic wspólnego z morderstwami.

Ale jakoś nie mogłam siebie do tego przekonać. Dlaczego? Dlaczego myślałam, że ten facet jest w to zamieszany? Dlaczego uważałam, że moim zadaniem jest go namierzyć? Dlaczego bałam się o Gabby? Przecież Julie ma się dobrze.

Po wyjściu spod prysznica cały czas byłam podkręcona i wiedziałam, że nie zasnę, więc wyjęłam z lodówki kawałek brie, tomme de chevre de savoie i nalałam sobie lemoniady. Zawinęłam się w kołdrę, wyciągnęłam na kanapie, obrałam pomarańcz i zjadłam ją z serem. Nie mogłam się skupić na dowcipach słynnego showmana. Znowu zaczęłam rozmyślać.

Dlaczego spędziłam cztery godziny z pająkami i szczurami, żeby szpiegować jakiegoś faceta, który lubi ubierać dziwki w bieliznę? Dlaczego nie zostawić tego glinom?

Cały czas to wracało. Dlaczego po prostu nie powiedziałam Ryanowi tego, co wiem i nie poprosiłam go, żeby przycisnął tego faceta?

Bo to sprawa osobista. Ale nie tak, jak sobie wmawiałam. To nie chodzi tylko o czaszkę w ogrodzie, o napaść na moje czy Gabby bezpieczeństwo. Coś innego sprawiało, że te sprawy stały się moją obsesją, coś głębszego i bardziej przejmującego. W ciągu następnej godziny, krok po kroczku, przyznałam się sama przed sobą, jakie były prawdziwe powody moich poczynań. Prawda była taka, że ostatnio przerażałam siebie samą. Codziennie oglądałam jakąś gwałtowną śmierć. Jakąś kobietę zabitą przez jakiegoś mężczyznę i wrzuconą do rzeki, wyrzuconą na wysypisko czy porzuconą w lesie. Połamane kości jakiegoś dziecka odkryte w pudełku, kanale czy plastikowym worku. Dzień po dniu czyściłam je, badałam i stawiałam diagnozę. Pisałam raporty. Składałam zeznania. I czasami nic nie czułam. Profesjonalny dystans. Kliniczny brak zainteresowania. Oglądałam śmierć za często, ze zbyt bliska i bałam się, że zaczyna dla mnie tracić swoje głębokie znaczenie. Wiedziałam, że nie mogę cierpieć z powodu człowieka, którym kiedyś były wszystkie ze zwłok, z którymi miałam do czynienia. To by bardzo szybko wyczerpało moje emocjonalne rezerwy. Pewna ilość profesjonalnego dystansu była niezbędna, żeby móc wykonywać pracę, ale nie do tego stopnia, żeby wyzuć się z wszelkich uczuć.

Śmierć tych kobiet coś we mnie poruszyła. Bolał mnie ich strach, ich ból, ich bezradność wobec szaleństwa. Czułam gniew, wściekłość i potrzeby złapania zwierzęcia odpowiedzialnego za tę jatkę. Współczułam tym kobietom i moja reakcja na ich śmierć była jak koło ratunkowe dla moich uczuć. Dla mojego człowieczeństwa i umiejętności cieszenia się życiem. Współczułam i byłam wdzięczna za to uczucie.

To dlatego traktowałam to jak sprawę osobistą. To dlatego nic mnie nie powstrzyma. To dlatego przeszukiwałam teren klasztoru, lasek, bary i tylne uliczki Main. Przekonam Ryana, żeby się tym zajął. Rozgryzę klienta Julie. Znajdę Gabby. Może to jest powiązane. Może nie. Nieważne. Tak czy inaczej, znajdę sukinsyna odpowiedzialnego za rozlew kobiecej krwi i pomogę go zamknąć. Na dobre.

Загрузка...