W czasie jazdy moje uczucia zmieniały się jak w kalejdoskopie. Słońce już zaszło, ale miasto było jasno oświetlone. Okna mieszkań we wschodniej części miasta, otaczającej budynek SQ migotały w oddali, a gdzieniegdzie letnią noc rozświetlała też rozedrgana, niebieska poświata telewizorów. Ludzie siedzieli na balkonach i werandach, gromadzili się na krzesłach, żeby obejrzeć końcowe akty letniego wieczoru. Rozmawiali popijając zimne napoje, ciesząc się, że parny, upalny dzień zastąpił ożywczy, wieczorny chłód.
Patrzyłam na nich z zawiścią, bo chciałam po prostu pojechać do domu, zjeść z Birdie kanapkę z tuńczykiem i pójść spać. Chciałam, żeby Gabby dobrze się czuła, ale chciałam też, by pojechała taksówką do domu. Z przerażeniem myślałam o zajmowaniu się rozhisteryzowaną Gabby. Ulżyło mi, kiedy zadzwoniła. Bałam się o nią. Jednak byłam też poirytowana, że muszę jechać do Main. Nagromadzenie sprzecznych emocji nie działało korzystnie.
Pojechałam do St. Laurent przez Rene Levesque i skręciłam w prawo, zostawiając za plecami Chinatown. Powoli w dzielnicy ruch zaczynał wygasać, ostatni sprzedawcy pakowali skrzynki i wciągali reklamy do środka.
Main było przede mną, ciągnęło się na północ od Chinatown, wzdłuż Boulevard St. Laurent. Main jest gęsto zabudowaną dzielnicą sklepików, barów i tanich kafejek, a St. Laurent jest jej główną handlową arterią. Od niej odchodzi mnóstwo wąskich, spokojnych uliczek ciasnych i tanich mieszkań.
Chociaż czuć tu francuską atmosferę, Main zawsze było wielokulturową mozaiką, przestrzenią, gdzie języki i różne grupy etniczne koegzystują ze sobą, ale się nie mieszają, jak poszczególne zapachy, które dobywają się z niezliczonych sklepów i piekarni. Włosi, Portugalczycy, Grecy, Polacy i Chińczycy gnieżdżą się w swoich enklawach wzdłuż St. Laurent, która od portu wspina się ku górze.
Kiedyś Main było miejscem, gdzie masowo przybywali imigranci, skuszeni tanimi domami i poprawiającą samopoczucie bliskością rodaków. Osiedlali się tutaj, żeby stać się Kanadyjczykami. Każda grupa nowo przybyłych najpierw trzymała się razem, żeby się nie zagubić w nowej rzeczywistości i potrafić stawić czoła obcej kulturze. Niektórzy nauczyli się francuskiego i angielskiego i dobrze im się powodziło, a inni zostali dlatego, że czuli się bezpiecznie na znajomym gruncie albo już nie starczało im sił, żeby jeszcze raz próbować szczęścia gdzieś indziej. Dzisiaj do tego zbiorowiska tradycjonalistów i nieudaczników dołączyli jeszcze różnego rodzaju wykolejeńcy, cwaniacy, bezradni, których odrzuciło społeczeństwo, i ci, którzy na nich żerują. Ludzie spoza dzielnicy przyjeżdżają do Main w poszukiwaniu wielu rzeczy: okazji do nader korzystnych zakupów, tanich kolacji, narkotyków, alkoholu i seksu. Przyjeżdżają tutaj, żeby kupować, gapić się, śmiać, ale nie osiedlają się tutaj.
Ulica Ste. Catherine jest południową granicą Main. Tutaj właśnie skręciłam w prawo i zaparkowałam przy krawężniku tuż obok miejsca, gdzie siedziałyśmy z Gabby prawie trzy tygodnie wcześniej. Nie było jeszcze tak późno, jak ostatnio, kiedy tu przyjechałyśmy, i prostytutki dopiero zaczynały zajmować swoje terytoria. Gangów motocyklowych też jeszcze nie było.
Gabby musiała obserwować ulicę, bo kiedy spojrzałam w lusterko, była już w połowie ulicy. Biegła przyciskając swoją torebkę do piersi. Chociaż nie była tak przerażona, żeby biec w panice, od razu było widać, że się boi. Biegła tak, jak biegają dorośli, którzy już dawno zapomnieli, z jaką lekkością biegali będąc dziećmi – jej długie nogi lekko uginały się w kolanach, głowę miała spuszczoną, a torebka kołysała się w rytm jej nieporadnych kroków, jakby była na szczudłach.
Obeszła samochód, wsiadła i długą chwilę siedziała z zamkniętymi oczyma, a jej klatka piersiowa unosiła się rytmicznie. Widać było, że za wszelką cenę stara się uspokoić i zaciska kurczowo ręce, żeby się nie trzęsły. Nigdy jej nie widziałam w takim stanie i przestraszyłam się. Gabby zawsze miała skłonności do dramatyzowania, kiedy przechodziła swoje rozliczne kryzysy, zarówno prawdziwe, jak i wyimaginowane, ale wcześniej nigdy nic nie doprowadziło ją do takiego stanu,
Przez jakiś czas nic nie mówiłam. Chociaż wieczór był ciepły, poczułam chłód, a mój oddech stał się płytki i nieregularny. Na ulicy ryczały klaksony, i a jakaś prostytutka starała się zainteresować sobą kierowcę mijającego ją samochodu. W wieczornym powietrzu jej głos to wznosił się, to opadał przywodząc na myśl pętle i spirale zataczane przez spadający samolot-zabawkę.
– Jedźmy.
Powiedziała to tak, cicho, że ledwo ją usłyszałam. Deja vu.
– Zechcesz mi powiedzieć, co się dzieje? – spytałam.
Podniosła rękę, jakby w geście obrony przed reprymendą. Trzęsła się, więc z powrotem położyła ją na piersiach. Czułam strach. Jej ciało było ciepłe, pachniało drzewem sandałowym i potem.
– Powiem ci. Powiem. Daj mi tylko chwilkę wytchnąć.
– Nie przeginaj, Gabby – odezwałam się ostrzejszym tonem, niż zamierzałam.
– Przepraszam, ale pojedźmy już stąd, do cholery – rzekła, spuszczając głowę i ukrywając ją w dłoniach.
No dobra, będzie tak, jak ona chce. Musi się uspokoić i powiedzieć mi, jak już będzie gotowa. Ale wtedy mi powie.
– Do domu? – spytałam.
Pokiwała głową, cały czas zasłaniając twarz rękoma. Włączyłam silnik i ruszyłam w stronę Carre St. Louis. Kiedy dojechałam pod jej dom, nic jeszcze z siebie nie wydusiła. Chociaż oddech jej się uspokoił, ręce ciągle drżały. Cały czas je nerwowo splatała i rozplatała w jakimś dziwnym tańcu paniki, reżyserowanym przez przerażenie przedstawieniu.
Zaparkowałam i wyłączyłam silnik, obawiając się tego, co miało nastąpić. Pocieszałam i służyłam Gabby radą w sprawach zdrowotnych, jej konfliktach z rodzicami, sprawach naukowych, sprawach wiary, samoakceptacji i miłości. Zawsze było to dla mnie wycieńczające. I zawsze, kiedy spotykałam się z nią następnym razem, była wesoła, spokojna i zupełnie nie pamiętała o załamaniu. Nie chodzi o to, żebym jej nie współczuła, ale już wielokrotnie przerabiałam to z Gabby. Pamiętam ciążę, w której, jak się okazało, nie była. Skradziony portfel, który znalazł się pod poduszkami na kanapie. Niemniej jednak jej zachowanie nie dawało mi spokoju. Pomimo że bardzo chciałam być sama, nie można jej było zostawić samej.
– Chcesz spędzić noc u mnie?
Nie odpowiedziała. Po drugiej stronie placu jakiś mężczyzna, przygotowujący się do snu na ławce, układał sobie tłumoczek pod głową.
Milczała tak długo, że pomyślałam, iż chyba nie usłyszała. Odwróciłam się w jej stronę, żeby powtórzyć pytanie, ale zauważyłam, że wpatruje się we mnie intensywnie. Już nie trzęsła się nerwowo, tylko siedziała wyprostowana, zupełnie nieruchomo, lekko pochylona do przodu i ledwo dotykając oparcia. Jedną rękę trzymała na kolanach, a drugą, zaciśniętą w pięść, przyciskała do ust. Mrużyła oczy, a skóra pod nimi ledwo zauważalnie drgała. Wyglądała tak, jakby nad czymś się intensywnie zastanawiała, rozważając różne możliwości i co z nich może wyniknąć. Nagła zmiana w jej zachowaniu była denerwująca.
– Musisz myśleć, że zwariowałam. – Była zupełnie spokojna, a jej głos niski i opanowany.
– Jestem zdezorientowana. – Nie wyznałam, co naprawdę myślę.
– Tak. Można to tak ująć.
Powiedziała to z autoironicznym uśmieszkiem, powoli potrząsając głową. Dredy jej oklapły.
– Chyba naprawdę mi odbiło w tej knajpie.
Czekałam na ciąg dalszy. Gdzieś blisko trzasnęły drzwi od samochodu. Po parku niósł się niski, melancholijny dźwięk saksofonu. W oddali zawyła syrena karetki. Lato w mieście.
W ciemności czułam raczej, niż widziałam, że Gabby spuściła ze mnie wzrok i utkwiła go gdzieś z boku. Tak jakby jechała do mnie, ale skręciła w ostatniej chwili. Jak soczewka w aparacie, jej oczy zakomodowały się na czymś znajdującym się za mną i wyglądało na to, że znowu się zamknęła. Ponownie zaczęła coś rozważać, przebiegała w myślach różne warianty i zastanawiała się, jak się zachować.
– Poradzę sobie – powiedziała, chwytając walizkę i torebkę i wyciągając rękę w stronę klamki. – Naprawdę bardzo ci dziękuję, że po mnie przyjechałaś.
Zdecydowała się unikać rozmowy.
Może dlatego, że byłam zmęczona, a może zestresowana kilkoma ostatnimi dniami. Niezależnie, co było przyczyną, nie wytrzymałam.
– Zaczekaj chwilę! – wybuchnęłam. – Chcę wiedzieć, co się dzieje! Godzinę temu mówiłaś, że ktoś chce cię zabić! Wybiegasz z restauracji i pędzisz przez ulicę, trzęsąc się i dysząc, jakby cię gonił Kuba Rozpruwacz! Nie możesz złapać oddechu, a ręce trzęsą ci się tak, jakbyś była podłączona do prądu, a teraz chcesz sobie po prostu stąd wyjść bez żadnych wyjaśnień, mówiąc tylko “Wielkie dzięki za podwiezienie"?!
Nigdy jeszcze nie byłam na nią taka wściekła. Mówiłam podniesionym głosem i dyszałam. Czułam pulsującą krew w lewej skroni.
Wybuch mojego gniewu sprawił, że zastygła. Zrobiła duże oczy, które wyglądały jak oczy łani złowione przez długie światła. Przejechał jakiś samochód, oświetlając jej twarz najpierw białym, a potem czerwonym światłem, w którym jej oczy wyglądały na jeszcze większe.
Czekała chwilę, a jej profil był zupełnie nieruchomy na tle letniego nieba. Potem, jakby otwarto zawór, jej ciało zaczęło się rozluźniać. Puściła klamkę, spuściła torebkę na podłogę i usiadła wygodnie. Znowu pogrążyła się w myślach, ponownie coś rozważając. Być może zastanawiała się, od czego zacząć, a może po prostu starała się znaleźć jakiś inny sposób, żeby wybrnąć z tej sytuacji. Czekałam.
W końcu wzięła głęboki oddech, a jej ramiona nieco się wyprostowały. Zdecydowała się na coś. Jak tylko zaczęła mówić, zorientowałam się, co zamierza zrobić. Powie mi coś niecoś, ale nie za dużo. Starannie dobierała słowa, krocząc po trudnym i niepewnym gruncie swoich uczuć. Oparłam się o drzwi i przygotowałam do wysłuchania jej.
– Pracowałam ostatnio z… niecodziennymi ludźmi.
Pomyślałam, że to mało precyzyjne, ale nie odzywałam się.
– To znaczy, wiem, że to brzmi banalnie. Ale nie chodzi mi tutaj o zwyczajnych ludzi ulicy. Z nimi potrafię sobie radzić.
Nie chciała nazywać rzeczy po imieniu,
– Jeśli znasz graczy, nauczysz się obowiązujących tam reguł i żargonu, to nie ma żadnych problemów. Jak wszędzie. Trzeba zobaczyć, jak ci ludzie się zachowują i uważać, żeby ich nie wkurzać. Zasady są całkiem proste: Nie wchodź nikomu w drogę, nie pozwól dziewczynie stracić przez ciebie okazji zarobienia kasy, nie rozmawiaj z glinami. Poza nietypowymi godzinami pracy, nie ma z tym żadnych problemów. A w dodatku, teraz dziewczyny już mnie znają. Wiedzą, że nie stanowię dla nich zagrożenia…
Zamilkła. Nie wiedziałam, czy znowu zdecydowała się milczeć, czy po prostu zastanawiała się, o czym teraz mówić. Postanowiłam ją pociągnąć za język.
– Jedna z nich ci grozi?
Gabby zawsze przywiązywała dużą wagę do etyki, wlec podejrzewałam, że stara się chronić swojego informatora.
– Dziewczyny? Nie. Nie. One są w porządku. Z nimi nie ma żadnych problemów. Myślę, że one w jakiś sposób lubią moje towarzystwo. Potrafię być równie sprośna jak one.
Super. Już wiemy, co nie jest jej problemem.
Drążyłam dalej.
– Jak unikasz tego, żeby nie brali cię za jedną z nich?
– A, nawet nie próbuję. Po prostu jakoś się z nimi zlewam. Inaczej zaprzepaściłabym szansę na to, żeby wycisnąć z nich tyle, ile bym chciała. Dziewczyny wiedzą, że nie odwalam numerów, więc one po prostu, nie wiem, jakoś mnie tolerują…
Nie zadałam pytania, które samo cisnęło się na usta.
– Jeśli jakiś facet mnie zaczepia, po prostu mówię, że akurat nie pracuję, Większość z nich jedzie dalej.
Zamilkła na chwilę i znowu bila się z myślami, zastanawiając się, co mi powiedzieć, co zachować dla siebie, a co mieć w odwodzie, na wypadek, gdybym zaczęła się dopytywać. Bawiła się frędzlem przy swojej torebce. Z placu dobiegło szczekanie psa. Byłam pewna, że Gabby ochrania kogoś albo coś, ale tym razem nie przyciskałam jej.
– Większość z nich – kontynuowała. – Ale ostatnio jeden facet zrobił się natrętny.
Chwila ciszy.
– Kim on jest?
Znowu cisza.
– Nie wiem, ale gościu mnie naprawdę przeraża. Nie jest dziwkarzem, niedokładnie, ale lubi towarzystwo prostytutek. Myślę, że dziewczyny nie zwracają na niego specjalnej uwagi. Ale on wie bardzo dużo o ulicy i nie miał nic przeciwko rozmowie ze mną, więc zrobiłam z nim wywiad.
Zamilkła znowu.
– Ostatnio zaczął mnie śledzić. Na początku nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale potem zaczęłam go widywać w najróżniejszych miejscach. Czasami jest w metrze, kiedy wracam do domu wieczorem albo tutaj, na placu. Raz widziałam go koło Concordii, przed budynkiem biblioteki, gdzie mam swój gabinet. Czasami widzę go za sobą, na chodniku, idącego w tym samym kierunku, co ja. W zeszłym tygodniu byłam na St. Laurent, kiedy go zobaczyłam. Chciałam samą siebie przekonać, że to tylko moja wyobraźnia, więc sprawdziłam go. Kiedy zwalniałam, on też. Przyspieszałam, on też. Starałam się go zgubić, więc weszłam do cukierni. Kiedy z niej wyszłam, stał po drugiej stronie ulicy i udawał, że ogląda coś na wystawie.
– Jesteś pewna, że to zawsze ten sam gość?
– Bez dwóch zdań.
Zapanował długa, napięta cisza. Przeczekałam ją.
– To jeszcze nie wszystko…
Wlepiła wzrok w ręce, które ponownie były ciasno splecione.
– Ostatnio zaczął wygadywać naprawdę dziwne rzeczy. Starałam się go unikać, ale dzisiaj wieczorem zjawił się w restauracji. Wygląda na to, jakby mnie gościu ciągle namierzał… Nieważne, znowu zaczął to, co zawsze. Zadawał mi mnóstwo najróżniejszych obleśnych pytań.
Zamyśliła się. Po chwili zwróciła się do mnie, jakby znalazła odpowiedź, której przedtem nie dostrzegała. Jej głos był zaprawiony lekkim zdziwieniem.
– To chodzi o jego oczy, Tempe. Jego oczy są takie dziwne! Są czarne i nieugięte, jak żmii, a białka są cale różowe i pełno w nich plamek krwi. Nie wiem, czy jest chory, czy może wiecznie skacowany, czy co. Nigdy w życiu nie widziałam takich oczu. Jak je widzisz, to czujesz, że chciałabyś się zapaść pod ziemię, byle się schować. Tempe, ja nie wyrabiam! Chyba za dużo myślałam o naszej ostatniej rozmowie i o tym schizolu, który ćwiartuje kobiety, i to mi się z nim skojarzyło.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. W ciemności nie widziałam jej twarzy, ale język ciała był jednoznaczny – bała się. Siedziała sztywna, skulona i przyciskała torebkę do piersi, jakby dla ochrony.
– Co jeszcze wiesz o tym facecie?
– Niewiele.
– A co dziewczyny o nim myślą?
– Ignorują go.
– Czy kiedykolwiek ci groził?
– Nie. Nie bezpośrednio,
– Czy kiedykolwiek był agresywny, stracił panowanie nad sobą?
– Nie.
– Ćpa?
– Nie wiem.
– Wiesz, kim on jest albo gdzie mieszka?
– Nie. Są rzeczy, o które nie pytamy. To niepisana zasada, milcząca umowa, której każdy tam przestrzega.
Znowu zapadła cisza i obie myślałyśmy o tym, co mi właśnie powiedziała. Przyglądałam się przejeżdżającemu niespiesznie po chodniku rowerzyście. Jego kask wydawał się pulsować, kiedy znalazł się pod latarnią, bo przez chwilę odbijał światło, a potem znowu znikał w ciemności. Przejechał koło mnie, po czym powoli odjechał w noc i tylko migoczące światło jego roweru przypominało o tym, że tędy przejeżdżał. Włączało się i wyłączało. Włączało i wyłączało.
Myślałam o tym, co powiedziała Gabby, zastanawiając się, czy to moja wina. Czy to ja wzbudziłam w niej strach mówiąc o swoim własnym zboczeńcu, czy naprawdę trafiła na psychopatę? Czy przesadza, mówiąc o kilku zupełnie niegroźnych zbiegach okoliczności, czy naprawdę jest zagrożona? Czy powinnam zostawić rzeczy ich własnemu biegowi? Czy powinnam coś zrobić? Czy to sprawa dla policji? Jak zwykle w takich sytuacjach, mój umysł się zapętlił.
Siedziałyśmy przez jakiś czas, słuchając odgłosów dochodzących z parku i wdychając zapachy letniej nocy, a każda z nas była pogrążona w swoich myślach. Chwila milczenia uspokoiła nas nieco. W końcu Gabby potrząsnęła głową, spuściła torebkę na kolana i oparła się wygodnie o siedzenie. Chociaż w ciemności nie było widać rysów jej twarzy, czułam, że zaszła w niej zmiana. Kiedy się odezwała, jej głos był silniejszy i pewniejszy.
– Wiem, że przesadzam, wyolbrzymiam. To pewnie jakiś dziwak, który chce mnie wyprowadzić z równowagi. A ja mu na to pozwalam. Pozwalam temu skurwielowi sobą manipulować.
– Czy ty przypadkiem nie spotykasz zbyt wielu tych “dziwaków", jak to ich określasz…
– Tak. Moi rozmówcy w większości rzeczywiście nie są typem ministrantów. – Zaśmiała się smutno.
– A dlaczego myślisz, że ten facet jest inny od tamtych?
Zaczęła się nad tym zastanawiać, obgryzając jednocześnie paznokieć u kciuka.
– Hm, trudno to wyrazić słowami. Jest jakaś… granica, która dzieli niegroźnych dziwaków od pomyleńców. Trudno ją wyznaczyć, ale czuje się, kiedy ktoś ją przekroczył. Może to instynkt, który się we mnie tam wykształcił… W tym interesie, jeśli kobieta czuje się przez kogoś zagrożona, nie pójdzie x nim. Każda zwraca uwagę na coś innego, ale wszystkie na podstawie obserwacji oceniają, czy facet jest dla nich niebezpieczny. Czasem są to oczy, czasem jakieś dziwne prośby. Helenę nie idzie z żadnym facetem w kowbojskich butach.
Znowu wyłączyła się na chwilę, żeby z sobą pokonferować.
– Myślę, że po prostu dałam się ponieść przez tę całą gadaninę o seryjnych mordercach i dewiantach seksualnych.
Kolejna chwila zastanowienia.
Starałam się ukradkiem spojrzeć na zegarek.
– Ten facet po prostu chce mnie zaszokować.
Chwila ciszy. Przekonywała samą siebie, żeby już nic nie mówić.
– Co za dupek.
Albo wręcz przeciwnie.
Z każdą chwilą jej głos zdradzał wzbierającą w niej złość.
– Do cholery, Tempe, nie pozwolę temu wypierdkowi, żeby się podniecał, mówiąc sprośne rzeczy i pokazując mi te wszystkie obleśne zdjęcia. Powiem mu, żeby je sobie wsadził głęboko w dupę.
Odwróciła się i położyła rękę na mojej.
– Przepraszam, że przywlekłam cię tutaj. Jestem beznadziejna! Wybaczysz mi?
Wpatrywałam się w nią w milczeniu. Znowu zdziwiła mnie gwałtowna zmiana jej stanu emocjonalnego. Jak mogła być przerażona, rzeczowa, wściekła, a potem prosić o wybaczenie, i to wszystko w ciągu zaledwie pół godziny? Byłam zbyt zmęczona i było zbyt późno, żebym mogła się nad tym zastanawiać.
– Gabby, jest już późno. Porozmawiajmy o tym jutro. Oczywiście, że nie jestem na ciebie zła. Po prostu się cieszę, że już doszłaś do siebie. Naprawdę chcę, żebyś się u mnie przespała. Zawsze będziesz mile widzianym gościem.
Pochyliła się w moją stronę i objęła mnie.
– Dzięki, ale już nic mi nie będzie. Zadzwonię do ciebie, obiecuję.
Patrzyłam, jak wchodzi po schodach, a sukienka unosi się wokół niej jak mgła. Po chwili zniknęła w purpurowych drzwiach i między autem a domem było już cicho i pusto. Siedziałam sama, otoczona ciemnością i delikatnym zapachem drzewa sandałowego. Choć nic się nie poruszyło, na chwilę moje serce przeszył chłód, ale już po chwili zniknął, jakby to był tylko cień.
Przez całą drogę do domu mój umysł przebiegały najróżniejsze myśli. Czy Gabby tworzy po prostu kolejny melodramat? Czy naprawdę jest w niebezpieczeństwie? Czy było coś, o czym mi nie powiedziała? Czy ten mężczyzna może być naprawdę niebezpieczny? Czy może wykiełkowało ziarno paranoi, które w niej zasiałam, mówiąc o tych morderstwach? Czy powinnam zawiadomić policję?
Postanowiłam nie pozwolić, żeby zawładnęła mną obawa o bezpieczeństwo Gabby. Kiedy znalazłam się w domu, skorzystałam z dziecięcego rytuału, który sprawdza się, kiedy jestem spięta albo zbyt pobudzona – napuściłam wody do wanny i dodałam do niej soli ziołowych. Włączyłam płytę Leonarda Cohena na cały regulator i kiedy się moczyłam, on śpiewał mi o przyszłości. Sąsiedzi będą musieli to wytrzymać. Po wyjściu z wanny, zadzwoniłam do Katy, ale odpowiedziała mi tylko automatyczna sekretarka. Potem podzieliłam się mlekiem i ciastkami z Birdiem, który wolał mleko, postawiłam naczynia na blacie i powlokłam się do łóżka.
Niepokój niezupełnie mnie opuścił. Sen nie nadchodził i przez jakiś czas i leżałam w łóżku, patrząc na cienie na suficie i walcząc ze sobą, żeby nie zadzwonić do Pete'a, na co przyszła mi nagła ochota. Nienawidziłam siebie za to. że potrzebowałam go w takich sytuacjach, że pragnęłam jego siły, kiedy byłam zdenerwowana. Poprzysięgłam sobie, że zerwę z tym zwyczajem.
W końcu pogrążyłam się we śnie, jak w wirze, który wyssał ze mnie myśli o Peterze, Katy, Gabby i o morderstwach. Dobrze się stało. Dzięki temu miałam siłę przetrwać następny dzień.