Powinno być przyjemnie siedzieć w saunie i pocić się. Odreagować. O to mi właśnie chodziło. Parę kilometrów na StairMasterze, rundka na siłowni, a później błogie lenistwo. Jak wszystko tego dnia, sala gimnastyczna też mnie jednak rozczarowała. Wysiłek fizyczny rozładował trochę nagromadzonego we mnie gniewu, ale cały czas czułam się pobudzona. Wiedziałam, że Claudel to dupek. Chodząc po StairMasterze wyzywałam go w rytm kroków. Dupek. Palant. Kretyn. Dwusylabowe sprawdzały się najlepiej. Do takiego właśnie doszłam wniosku, ale niewiele więcej. Na jakiś czas zajęło to moje myśli, ale teraz, kiedy już trochę ochłonęłam, nie mogłam przestać myśleć o morderstwach. Isabelle Gagnon. Chantale Trottier. Obracałam w myślach te nazwiska, jak ziarnka grochu na talerzu.
Podniosłam nieco ręcznik i zaczęłam, chwila po chwili, przypominać sobie wydarzenia dzisiejszego dnia. Kiedy Cłaudel wyszedł, poszłam do Denisa spytać, kiedy będzie gotowy szkielet Gagnon. Chciałam obejrzeć go bardzo dokładnie, żeby sprawdzić, czy nie ma na nim jakichś śladów obrażeń. Pęknięć. Głębokich ran. Czegokolwiek. Coś w sposobie, w jaki poćwiartowano ciało, nie dawało mi spokoju. Chciałam się dobrze przyjrzeć śladom nacięć. Były jednak jakieś problemy z aparaturą do odkażania. Kości miały być gotowe dopiero następnego dnia.
Poszłam więc do centralnego archiwum i wyciągnęłam skoroszyt z dokumentami dotyczącymi Trottier. Całe popołudnie spędziłam potem ślęcząc nad raportami policyjnymi, wynikami autopsji, raportem toksykologicznym i zdjęciami. Coś błąkało się po obrzeżach komórek mojej pamięci nie dając mi spokoju, coś, co kazało mi myśleć, że te dwie sprawy są powiązane. Jakiś zapomniany szczegół na granicy świadomości łączył obie ofiary w sposób, którego nie rozumiałam. Jakieś wspomnienie, do którego chwilowo nie miałam dostępu, mówiło mi, że nie chodzi tylko o okaleczenie (i zapakowanie w worki). Chciałam znaleźć związek.
Poprawiłam ręcznik i wytarłam pot z twarzy. Skóra na koniuszkach moich palców była pomarszczona. Oprócz tego, wszędzie byłam gładka jak jedwab. Byłam zdecydowanie krótkodystansowcem. Nie wytrzymywałam gorąca dłużej niż dwadzieścia minut, niezależnie od przypisywanych saunie korzyści zdrowotnych. Jeszcze pięć.
Chantale Trottier zabito niecały rok temu, jesienią tego roku, kiedy zaczęłam pracować w laboratorium na cały etat. Miała szesnaście lat. Na swoim biurku rozłożyłam zdjęcia z jej autopsji, chociaż i tak ich nie potrzebowałam. Pamiętałam ją bardzo wyraźnie, w najdrobniejszych szczegółach pamiętałam też dzień, kiedy trafiła do kostnicy.
22 października, tego popołudnia, kiedy było przyjęcie z ostrygami. Był to piątek i większość personelu wyszła z pracy szybciej, żeby napić się piwa i rozkoszować się opróżnianiem skrzynek Malpequesa, co jest tutaj jesienną tradycją.
W tłumie kłębiącym się w pokoju konferencyjnym zauważyłam LaManche'a rozmawiającego przez telefon. Ręką zasłaniał jedno ucho, żeby się odgrodzić od hałasu panującego na przyjęciu. Obserwowałam go. Gdy odłożył słuchawkę, omiótł spojrzeniem salę. Zauważywszy mnie, jedną ręką gestem pokazał mi, żebym spotkała się z nim w holu. Kiedy namierzył Bergerona, a ten zwrócił na niego uwagę, przekazał tę samą wiadomość. W windzie, pięć minut później, wyjaśnił, o co chodzi. Właśnie przywieziono młodą dziewczynę. Ciało nosiło ślady mocnego pobicia i było poćwiartowane. Nie było szans na wizualne zidentyfikowanie ofiary. Chciał, żeby Bergeron rzucił okiem na zęby. A ja miałabym przyjrzeć się nacięciom na kościach.
Nastrój w sali do autopsji silnie kontrastował z atmosferą wesołości na górze. Dwóch detektywów z SQ stało z dala, kiedy umundurowany policjant z sekcji tożsamości robił zdjęcia. Technik w ciszy układał resztki ciała. Detektywi nic nie mówili. Nie było kawałów ani normalnego w takich sytuacjach dowcipkowania. Ciszę mącił tylko trzask migawki, kiedy fotograf uwieczniał leżące na stole do autopsji świadectwo okrucieństwa.
To, co z niej ocalało, zostało złożone w ciało. Sześć krwawych kawałków ułożono właściwie pod względem anatomicznym, ale nie wszystkie Kąty dokładnie się zgadzały, przez co martwa dziewczyna wyglądała jak naturalnej wielkości plastikowa lalka, które projektowano specjalnie tak, żeby można je było wyginać pod nieprawdopodobnymi kątami. Efekt był iście makabryczny.
Jej głowa była obcięta tuż pod brodą, a przecięte mięśnie były koloru ja-skrawoczerwonych kwiatów maku. Blada skóra odchodziła nieco w miejscach, gdzie ciało było poszarpane, jakby unikała kontaktu ze świeżym, surowym mięsem. Jej oczy były na wpół otwarte, a pod prawą dziurką od nosa widać było cieniutką strużkę krwi. Długie i jasne włosy były mokre i przylepione do głowy,
Tułów został rozcięty w talii. Ręce były zgięte w łokciach i leżały na brzuchu w takiej pozycji, jak w trumnach, tylko palce nie były splecione.
Prawa ręka była częściowo odcięta, a końce kremowych ścięgien wystawały jak przerwany kabel. Jej zabójcy bardziej się powiodło z lewą ręką. Technik położył ją obok głowy, leżała zupełnie osobno, palce były zaciśnięte, jak odnóża zwiniętego w kłębek pająka.
Jej klatka piersiowa była otwarta wzdłuż kręgosłupa, od gardła po brzuch, a obwisłe piersi rozlewały się na obie jej strony, ich ciężar rozszerzał szparę między dwoma częściami rozciętego ciała. Dolna część tułowia ciągnęła się od talii po kolana. Dolne kawałki jej nóg leżały koło siebie pod miejscami, gdzie normalnie były połączone z resztą ciała. Oddzielone od stawów kolanowych leżały ze stopami na płask rozłożonymi w dwie strony – duże palce skierowane były na zewnątrz.
Czując ukłucie bólu, zauważyłam, że jej palce u nóg były pomalowane na bardzo delikatny odcień różu. Ten drobiazg tak mną wstrząsnął, że chciałam ją przykryć i wrzasnąć na wszystkich obecnych, żeby zostawili ją w spokoju. zimiast tego jednak, tylko stałam i patrzyłam, czekając na swoją kolej, żeby podejść bliżej.
Ciągle jeszcze kiedy zamykam oczy, widzę wyraźnie ostre krawędzie licznych ran na jej głowie, dowód na to, że uderzano ją wielokrotnie tępym przedmiotem. W najdrobniejszych szczegółach pamiętam siniaki na szyi. z łatwością mogę przypomnieć sobie jej przekrwione oczy, malutkie, krwawe ślady po pęknięciach delikatnych naczyń krwionośnych. Spowodowane przez niesłychane ciśnienie w żyłach szyjnych, są klasycznym objawem uduszenia.
Zrobiło mi się niedobrze, kiedy zastanawiałam się, co jeszcze jej się przydarzyło, tej kobiecie-dziecku, o którego rozwój tak dbano, karmiąc ją masłem orzechowym, zbiórkami zuchów, letnimi obozami i szkółką niedzielną. Żal mi było tych lat, których nie będzie mogła przeżyć, tych zajęć, w których nie będzie mogła uczestniczyć, i tych wypijanych ukradkiem piw. Uważamy siebie za cywilizowane plemię, my, mieszkańcy Ameryki Północnej ostatniej dekady drugiego milenium. Obiecaliśmy jej siedemdziesiąt lat życia, a pozwoliliśmy jej przeżyć tylko szesnaście.
Odpędzając wspomnienia tej bolesnej autopsji, wytarłam pot z twarzy i potrząsnęłam głową, potrząsając przemoczonymi włosami raz do przodu, a raz do tyłu. Wizerunek ofiary był w moich myślach nieco rozmyty i już nie potrafiłam powiedzieć, co naprawdę pamiętałam z przeszłości, a co widziałam na dokładnych zdjęciach dzisiaj po południu. Tak jak w życiu. Od dawna podejrzewałam, że wiele moich wspomnień z dzieciństwa pochodzi w gruncie rzeczy ze starych zdjęć, że są one zbieraniną fotograficznych ujęć, mozaiką utrwalonych na celuloidzie obrazów przekształconych w pamiętaną rzeczywistość. Urok Kodaka. Może i lepiej wspominać przeszłość w ten sposób. Rzadko utrwalamy na zdjęciach smutne wydarzenia.
Otworzyły się drzwi i do sauny weszła jakaś kobieta. Uśmiechnęła się i skinęła do mnie głową, po czym po mojej lewej stronie starannie rozłożyła na ławce ręcznik. Jej uda miały konsystencję żyjących w morzu gąbek. Wzięłam swój ręcznik i poszłam pod prysznic.
Birdie czekał, kiedy przyjechałam do domu. Patrzył na mnie z holu, a jego biała sylwetka odbijała się delikatnie od czarnej, marmurowej podłogi. Wyglądał na rozdrażnionego. Czy koty mogą czuć coś takiego? Pewnie przenosiłam własne emocje na kota. Zajrzałam do jego miseczki i zobaczyłam, że mleka jest mało, ale coś jeszcze zostało. Czując się winna, i tak ją napełniłam. Birdie dobrze zniósł przeprowadzkę. Jego potrzeby były proste. Moja osoba, paczka kociego przysmaku i sen. Takie wymagania nie mają nic wspólnego z granicami, bo miejsce ich zaspokajania nie gra roli.
Miałam jeszcze godzinę do spotkania z Gabby, więc wyciągnęłam się na sofie. Wysiłek i sauna robiły swoje, więc czułam się tak, jakby ważniejsze grupy moich mięśni wzięły sobie wolne. Ale wyczerpanie ma też zalety. Czułam się fizycznie, jeśli nie psychicznie, rozluźniona. I jak zwykle w takich sytuacjach, miałam ochotę się napić.
Pokój był rozświetlony popołudniowym słońcem, chociaż nieco stłumionym przez wykrochmalone muślinowe zasłony zakrywające wszystkie okna. To właśnie to najbardziej lubię w tym mieszkaniu. Światło słoneczne zmieszane z pastelowymi kolorami sprawia, że pokój wydaje się przestronny, co działa na mnie bardzo kojąco. W świecie pełnym napięć, jest to moja oaza spokoju.
Mieszkanie mieści się na parterze budynku w kształcie litery U, w środku której mieści się dziedziniec. Zajmuje większą część jednego skrzydła i przez to nie sąsiaduje bezpośrednio z żadnym innym. Z jednej strony dużego pokoju są przeszklone drzwi balkonowe wychodzące na ogród na dziedzińcu. Drugie drzwi, znajdujące się naprzeciw tamtych, prowadzą do mojego małego, prywatnego ogrodu. To rzadkość w mieście – trawa i kwiaty w samym sercu Centre-ville. A ja hoduję nawet trochę ziół w tym ogródku.
Na początku zastanawiałam się, czy dobrze będę się czuła, mieszkając sama. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Z domu wyjechałam do college'u, po czym wyszłam za Pete'a, wychowywałam Katy, nigdy nie byłam sama sobie panią. Niepotrzebnie się martwiłam. Uwielbiam mieszkać sama.
Pogrążałam się w stanie pośrednim między snem a jawą, z którego wyrwał mnie jednak telefon. Z ciężką głową po przerwanej drzemce, podniosłam słuchawkę. Uraczono mnie mechanicznym głosem proponującym sprzedaż miejsca na cmentarzu.
– Merde – przeklęłam, spuszczając nogi i wstając z kanapy. To jest minus mieszkania samemu. Mówię do siebie.
Inną wadą jest to, że nie mam przy sobie córki. Zadzwoniłam do niej, ona podniosła słuchawkę już po pierwszym sygnale.
– Och, mamo, tak się cieszę, że zadzwoniłaś! Jak się czujesz? Teraz nie mogę rozmawiać, bo mam kogoś na drugiej linii, ale może zadzwonię do ciebie za chwilę?
Uśmiechnęłam się. Katy. Zawsze bez tchu i robiąca sto rzeczy naraz.
– Pewnie, skarbie. Nie mam nic ważnego, chciałam cię tylko usłyszeć. Wieczorem idę z Gabby na kolację. Może jutro?
– Super. Ucałuj ją bardzo mocno ode mnie. Aha, dostałam piątkę z francuskiego, jeśli to ci chodzi po głowie.
– Nie miałam wątpliwości, że tak będzie – odparłam, śmiejąc się. – Porozmawiamy jutro.
Dwadzieścia minut później zaparkowałam pod budynkiem, w którym mieszka Gabby. Jakimś cudem było wolne miejsce dokładnie naprzeciw jej drzwi wejściowych. Wyłączyłam silnik i wysiadłam.
Gabby mieszka na Carre St. Louis, uroczym, małym placu wciśniętym między rue St. Laurent a rue St. Denis. Okrągły park jest otoczony stojącymi w rzędach domami o bardzo wymyślnych kształtach. Pełno na nich drewnianych zdobień, reliktów wieku fantazji w architekturze. Ich właściciele pomalowali je w barwy tęczy i ozdobili dziedzińce bujnymi bukietami letnich kwiatów, przez co wyglądały jak z filmów animowanych Disneya.
Jest coś ze spełnionego kaprysu w tej oazie zieleni, poczynając od położonej w środku fontanny, wyrastającej z basenu jak ogromny tulipan, po niski płot z kutego żelaza otaczający cały park. Sięga zaledwie troszkę ponad kolana, a jego frywolne szpice i zawijasy odgraniczają zieleń placu od otaczających go piernikowych domów. Wygląda na to, że ludzie epoki wiktoriańskiej tak pruderyjni w sprawach seksu, potrafili być swawolni projektując budynki. W jakiś sposób mnie to pocieszało, bo potwierdzało, że w życiu jednak panuje równowaga.
Rzuciłam okiem na dom Gabby. Stoi po północnej stronie parku i jest trzecim budynkiem od rue Henri-Julien. Katy jego wygląd skwitowałaby określeniem “nieprzyzwoita przesada", którego to używała do krytykowania sukienek mijających nas kobiet podczas naszych dorocznych, wiosennych zakupów. Wydaje się, że architekt nie mógł się nasycić, aż przystroił dom wszystkimi fantazyjnymi ozdobami, jakie tylko znał.
Jest to trzypiętrowy budynek z brązowej cegły. Niższe piętra wybrzuszają się ogromnymi oknami w wykuszu, a ścięty dach wieńczy sześciokątna wieżyczka, która pokryta jest małymi owalnymi płytkami ułożonymi jak łuski na ogonie rusałki. Wokół niej jest romantyczny balkon ograniczony balustradą z kutego żelaza. Okna są w stylu arabskim, ich dolne części znaczą kąty proste, natomiast górne rozdymają się w łuki. Starannie rzeźbione ramy wszystkich okien i drzwi pomalowane są na delikatny odcień koloru lawendy. Na dole, na lewo od wykuszu, żelazne schody wspinają się od parteru do położonej na poziomie drugiego piętra werandy. Pętle i zawijasy jej balustrady są w podobnym stylu, co te ogrodzenia parku. Był początek czerwca i w ogromnych skrzynkach zawieszonych wzdłuż werandy kwitły kwiaty.
Musiała już na mnie czekać. Nim zdążyłam przejść przez ulicę, zasłona drgnęła i po chwili otworzyły się drzwi. Pomachała mi, zamknęła drzwi na klucz i sprawdziła, czy są zamknięte, gwałtownie szarpiąc za klamkę. Kiedy szybko schodziła po żelaznych schodach, jej długa sukienka nadymała się jak żagiel na silnym wietrze. Usłyszałam ją, kiedy się zbliżyła. Gabby lubi rzeczy, które błyszczą i brzęczą. Tego wieczora jej kostkę zdobiła bransoleta, na której zawieszone były małe, srebrne dzwoneczki. Każdemu jej krokowi towarzyszyło brzęczenie. Była ubrana w stylu, jaki w szkole średniej określałam mianem Nouveau Ashram. Zawsze się tak ubierała.
– Jak leci?
– W porządku – rzuciłam wymijająco.
Już w momencie, w którym to mówiłam, wiedziałam, że to nieprawda. Ale nie miałam ochoty rozmawiać o morderstwach, Claudelu, straconym weekendzie w Quebec City, moim małżeństwie ani o niczym innym, co ostatnio spędzało mi sen z powiek.
– A u ciebie?
– Bien.
Poruszała głową na boki i jej dredy trochę przyklapnęły. Bien. Pas bien. Zupełnie tak jak dawniej. Ale nie do końca. Zauważyłam, że zachowuje się podobnie, jak ja. Ona też coś ukrywała, ale wyraźnie nie chciała prowadzić żadnych poważnych rozmów. Czując się nieco przygnębiona, ale podejrzewając, że mój nastrój się poprawi, nic nie powiedziałam i udawałam, że wszystko jest w porządku.
– No to gdzie idziemy zjeść?
Nie zmieniałam tematu, bo przecież jeszcze o niczym nie zaczęłyśmy rozmawiać.
– A na co masz ochotę?
Już się nad tym zastanawiałam. Przeważnie decyduję się na coś, wyobrażając sobie jedzenie na talerzu przede mną. Pod tym względem jestem zdecydowanie wzrokowcem. Wydaje mi się, że jeśli chodzi o jedzenie, decyduje wygląd dania, a nie menu. Dzisiaj miałam ochotę na coś czerwonego i ciężkiego.
– Pójdziemy do włoskiej?
– Okej. – Zastanowiła się. – Może Vivaldi na Prince Arthur? Tam na pewno usiądziemy na dworze.
– Idealnie. I nie będę już musiała ruszać samochodu. Przeszłyśmy przez plac, idąc pod dorodnymi drzewami liściastymi, które górują nad trawnikiem. Starsi ludzie siedzieli na ławkach, rozmawiając w grupach, przyglądając się innym. Kobieta w czepku karmiła gołębie, wyciągając kawałki chleba z torebki, strofując je jak niesforne i hałaśliwe dzieci. Para policjantów szła jedną z alejek przecinających park, ich założone z tyłu ręce tworzyły dokładnie takie same litery V. Co jakiś czas zatrzymywali się, żeby wymienić z kimś parę słów, zadać kilka pytań czy odpowiedzieć na jakieś kąśliwe uwagi.
Minęliśmy kamienną altanę stojącą w zachodniej części placu. Zauważyłam wyraz “Vespasian" i zastanawiałam się, po raz kolejny, dlaczego nad wejściem wyrzeźbiono nazwisko cesarza rzymskiego.
Opuściłyśmy plac, skręciłyśmy w rue Laval i przeszłyśmy między rzędem kamiennych słupów znaczących wejście w rue Prince Arthur. Przez cały ten czas nic nie mówiłyśmy. Było to dziwne. Gabby nigdy nie była taka spokojna czy pasywna. Przeważnie miała mnóstwo planów i pomysłów. Dzisiaj natychmiast zgodziła się na moją propozycję.
Dyskretnie obserwowałam ją kątem oka. Wodziła wzrokiem po twarzach przechodniów, obgryzając jednocześnie paznokieć u kciuka. Wydawało się, że uważnie przygląda się ludziom. Wyglądała na nerwową i tak, jakby czegoś szukała na zatłoczonych chodnikach.
Wieczór był ciepły, a powietrze wilgotne. Ulica Prince Arthur była zakorkowana. Ludzie kłębili się i chodzili we wszystkie strony. Okna i drzwi restauracji były pootwierane, a stoliki stały chaotycznie, jakby ktoś planował ustawić je w porządku później. Mężczyźni w bawełnianych koszulach i kobiety z odsłoniętymi ramionami rozmawiali i śmiali się pod jaskrawymi parasolami. Inni stali w kolejkach, czekając na miejsce. Stanęłam w kolejce przed Vivaldim, a Gabby poszła na róg kupić butelkę wina.
Kiedy w końcu usiadłyśmy, Gabby zamówiła fettucine alfredo. Ja poprosiłam o veal picatta i spaghetti. Chociaż dałam się skusić cytrynie, przynajmniej częściowo pozostałam wierna czerwieni. Kiedy czekałyśmy na sałatki, sączyłam Perriera. Rozmawiałyśmy trochę, ruszałyśmy ustami, wydobywałyśmy z siebie słowa, ale tak naprawdę nic sobie nie powiedziałyśmy. Większość czasu po prostu siedziałyśmy. Nie było to swobodne milczenie starych przyjaciół, ale krępująca cisza.
Znałam zmienne nastroje Gabby, jak własne cykle miesięczne. Wyczuwałam jakieś napięcie w jej zachowaniu. Unikała mojego wzroku. Jej oczy niespokojnie rozglądały się wokół, tak jak w parku, jakby czegoś szukały. Była wyraźnie rozkojarzona. Często sięgała po swój kieliszek wina. Za każdym razem, jak go podnosiła, Chianti nabierało wspaniałego odcienia czerwieni i płonęło w wieczornym świetle jak zachodzące słońce w Karolinie.
Wiedziałam, jak interpretować jej zachowanie. Piła za dużo, żeby zabić w sobie niepokój. Alkohol, opium ludzi z kłopotami. Wiedziałam, bo sama tego próbowałam. Kostki lodu w moim Perrierze topiły się powoli. Patrzyłam, jak plasterek cytryny zmieniał pozycję. Spadał z jednej kostki na niższą z cichym sykiem.
– Gabby, co się dzieje?
Pytanie ją wystraszyło.
– Dzieje?
Zaśmiała się nerwowo i odgarnęła dreda z twarzy. Z jej oczu nic nie można było wyczytać.
Widząc, że nie chce o tym mówić, wybrałam neutralny temat. Powie mi, jak będzie gotowa. A może jestem tchórzem. Ceną, którą może przyjść zapłacić za wzajemną bliskość, może być jej utrata.
– Masz jakieś wiadomości od kogoś z Northwestern? Poznałyśmy się jako studentki w latach siedemdziesiątych. Byłam już wtedy żoną. I matką. Katy jeszcze nie chodziła do szkoły. Wtedy zazdrościłam Gabby i innym ich wolności. Brakowało mi całonocnych imprez, które tak zbliżają ludzi, i zajęć z filozofii wcześnie rano. Byłam w ich wieku, ale żyłam w innym świecie. Tylko z Gabby naprawdę się zżyłam. Do tej pory właściwie nie wiem, dlaczego. Różnimy się od siebie wyglądem tak, jak to tylko możliwe. Przynajmniej wtedy tak było. Może dlatego, że Gabby lubiła Pete'a albo przynajmniej udawała, że go lubi. Wspomnienie: Pete ubrany jak żołnierz na paradę otoczony przez dzieci-kwiaty, po trawie i tanim piwie. Nie znosił imprez, na które chodziłam, i maskował swoje złe samopoczucie zachowując się arogancko i pogardliwie. Tylko Gabby zadała sobie trud, żeby się do niego przebić.
Tylko z kilkoma znajomymi ze studiów nie straciłam kontaktu. Byli teraz rozproszeni po całych Stanach, większość z nich pracowała na uniwersytetach i w muzeach. Gabby lepiej udawało się utrzymywać więzi ze starymi znajomymi. A może to oni się z nią kontaktowali.
– Joe odzywa się od czasu do czasu. Uczy w jakiejś dziurze w Iowa, chyba. Albo w Idaho. – Geografia Stanów nigdy nie była mocną stroną Gabby.
– Tak? – Starałam się ją zachęcić.
– A Verns sprzedaje nieruchomości w Las Vegas. Kilka miesięcy temu przyjechał tu na swego rodzaju konferencję. Nie ma nic wspólnego z antropologią i jest z tego powodu bardzo zadowolony.
Upiła łyk.
– Ale cały czas ma taką samą fryzurę.
Tym razem jej śmiech zabrzmiał szczerze. Rozluźniło ją albo wino, albo mój urok osobisty.
– A, i dostałam e-maila od Jenny. Planuje znowu zająć się pracą naukową. Wiesz, że wyszła za jakiegoś kretyna i zrezygnowała ze stałego zatrudnienia w Rutgers, żeby pojechać za nim na Florydę?!
Gabby przeważnie waliła prosto z mostu.
– Mało tego, dostała propozycję pracy przy jakiejś organizacji i wypruwa z siebie flaki, żeby załatwić dla nich korzystny kredyt. Kolejny łyk.
– I jej to odpowiada! A co u Pete'a?
Pytanie było jak niespodziewany cios. Zawsze unikałam mówienia o moim nieudanym małżeństwie. Czułam się tak, jakbym miała założoną blokadę na rozprawianie na ten temat, a zniesienie jej w jakiś sposób przyczyniłoby się do konieczności zweryfikowania mojego postrzegania całej tej sprawy. Jakby sam akt układania słów w ciąg, formowania zdań mógł przedstawić rzeczywistość w takim świetle, że nie byłabym jeszcze gotowa stawić jej czoła. Gabby była jedną z nielicznych osób, którym w ogóle mówiłam coś na ten temat.
– W porządku. Rozmawiamy ze sobą.
– Ludzie się zmieniają…
– Tak.
Przyniesiono sałatki i przez jakiś czas skupiłyśmy się na dobieraniu sosów i mieleniu pieprzu. Kiedy podniosłam wzrok, siedziała zupełnie nieruchomo z widelcem pełnym sałaty zawieszonym nad talerzem. Znowu była nieobecna, chociaż tym razem wydawała się być pogrążona w myślach i nie rozglądała się wokół.
Spróbowałam z innej strony.
– Powiedz mi, jak ci idzie praca. – Nadziałam na widelec czarną oliwkę.
– Że co? A, praca. Dobrze. Naprawdę dobrze. W końcu udało mi się zdobyć ich zaufanie i niektóre zaczęły się naprawdę otwierać.
Wzięła kęs sałatki.
– Gabby, wiem, że już mi to tłumaczyłaś, ale zrób to jeszcze raz. Ja jestem specjalistką od ludzkiego ciała. Jaki jest dokładnie cel twoich badań?
Roześmiała się, słysząc rozróżnienie na antropologów fizycznych i kulturowych. Nasza grupa była nieliczna, ale zróżnicowana: niektórzy studiowali etnologię, a niektórzy językoznawstwo, archeologię i antropologię fizyczną. Wiedziałam równie mało o dekonstrukcjonizmie, jak ona o mitochondrialnym DNA.
– Pamiętasz te teksty etnograficzne, które kazał nam czytać Ray? Yanomamo, Semai i Nuer? Hm, to czym się zajmuję jest podobne. Staramy się opisać świat prostytutek przez drobiazgową obserwację i wywiady z informatorami. Praca w terenie. Blisko badanych i bardzo osobista. – Wzięła kolejny kęs sałatki. – Kim one są? Skąd pochodzą? Jak trafiają do fachu? Co robią codziennie? Na kim i na czym mogą polegać? Jak się wpasowują w oficjalną gospodarkę? Jak siebie postrzegają? Gdzie…
– Rozumiem.
Może to wino zaczęło działać, a może trafiłam na jej konika. Zaczęła się ożywiać. Chociaż już się ściemniało, widziałam, że jej twarz jest zarumieniona. Jej oczy błyszczały od światła latarni. A może od alkoholu.
– Społeczeństwo po prostu spisało te kobiety na straty. Nikt tak naprawdę się nimi nie interesuje, może oprócz tych, którzy w jakiś sposób czują się przez nie zagrożeni i chcą, żeby zniknęły.
Pokiwałam głową, kiedy równocześnie unosiłyśmy widelce do ust.
– Większość ludzi myśli, że dziewczyny się sprzedają, bo kiedyś się nad nimi znęcano albo dlatego, że są do tego zmuszone czy coś w tym stylu. Tak naprawdę wiele z nich robi to po prostu dla pieniędzy. Z ograniczonymi umiejętnościami na rynku pracy nie mają szans zarobić inaczej na przyzwoite życie i one sobie dobrze z tego zdają sprawę. Decydują się na to, żeby przez kilka lat się sprzedawać, bo właśnie w ten sposób mogą zarobić najwięcej pieniędzy. Kręcenie tyłkiem jest bardziej opłacalne, niż podawanie hamburgerów.
Znowu sałatka.
– I, jak każde inne środowisko, tworzą specyficzną podkulturę. Interesują mnie więzi, które tworzą, sposób, w jaki postrzegają rzeczywistość i od kogo mogą się spodziewać pomocy w razie potrzeby, tego typu sprawy.
Kelner zjawił się z naszymi daniami głównymi.
– A co z mężczyznami, którzy korzystają z ich usług?
– Co? – Wyglądało na to, że pytanie ją zdenerwowało.
– Co z facetami, którzy tam chodzą. Muszą być ważnym składnikiem lego wszystkiego. Z nimi też rozmawiasz? – Nawinęłam spaghetti na widelec.
– Ja… Tak, z niektórymi. – Zaczęła się jąkać, wyraźnie wytrącona z równowagi. Po chwili powiedziała: – O mnie już dosyć. Temp. Powiedz, nad czym pracujesz. Jakieś ciekawe sprawy? – Patrzyła w swój talerz.
Zmiana tematu była tak gwałtowna, że nie upilnowałam się i odpowiedziałam bez chwili namysłu.
– Te morderstwa nie dają mi spokoju. – Natychmiast pożałowałam, że to powiedziałam.
– Jakie morderstwa? – Powiedziała to stłumionym, nieswoim głosem.
– W czwartek odkryliśmy dość nieprzyjemną sprawę. – Nie mówiłam dalej. Gabby nigdy nie chciała słuchać o mojej pracy.
– O? – Wzięła sobie jeszcze kawałek chleba. Starała się być uprzejma. Opowiedziała mi coś o swojej pracy, a teraz wysłucha o mojej.
– Tak. To dziwne, ale prasa niespecjalnie się tym zainteresowała. Jej ciało znaleziono w pobliżu Sherbrooke w zeszłym tygodniu. Kiedy ją do nas przywieźli, nie znaliśmy jej tożsamości. Wygląda na to, że zamordowano ją w kwietniu.
– Brzmi zupełnie jak inne twoje przypadki. Więc co cię gryzie?
Wyprostowałam się i spojrzałam na nią, zastanawiając się, czy naprawdę chcę się w to zagłębiać. Może lepiej to z siebie wyrzucić. Lepiej dla kogo? Dla mnie? Nikomu innemu nie mogłabym o tym powiedzieć. Czy ona naprawdę chce tego słuchać?
– Ofiara została okaleczona. Potem ciało poćwiartowano i porzucono w parowie w lesie.
Przyglądała mi się, nic nie mówiąc.
– Wydaje mi się, że zbrodnię popełniono w podobny sposób jak inną, którą się kiedyś zajmowałam.
– To znaczy?
– Widzę takie same – starałam się znaleźć właściwe określenie – elementy w obu przypadkach.
– Jakie? – Sięgnęła po kieliszek.
– Ślady brutalnego bicia, zniekształcone ciało.
– Ale to dość często spotykane, prawda? Kiedy ofiarami są kobiety? Walą nas w głowę, duszą, a potem tną na kawałki? Kurs Męskiej Przemocy
– Tak – przyznałam. – A w tym ostatnim przypadku nawet nie znam przyczyny śmierci, bo ciało było w stanie daleko posuniętego rozkładu.
Gabby wyraźnie czuła się nieswojo. Może nie powinnam o tym mówić.
– Co jeszcze? – Wzięła kieliszek do ręki, ale się nie napiła.
– Okaleczenie. Poćwiartowanie ciała. I usunięcie niektórych części. I… – zamilkłam, bo pomyślałam o przetykaczce. Ciągle nie wiedziałam, co ona miała znaczyć.
– Więc myślisz, że to ten sam sukinsyn załatwił obie?
– Tak. Tak myślę. Ale nie udało mi się o tym przekonać kretyna, który prowadzi śledztwo. On w ogóle nie chce tego przyjąć do wiadomości.
– Może te morderstwa popełnił jeden z tych zboków, którzy podniecają się dopiero, jak wybebeszą komuś flaki?
Odpowiedziałam, nie podnosząc wzroku.
– Tak.
– I myślisz, że znowu to zrobi?
Jej aksamitnie brzmiący głos ponownie stał się ostry. Odłożyłam widelec i spojrzałam na nią. Wpatrywała się we mnie uporczywie, głowę miała lekko pochyloną do przodu, a jej palce kurczowo obejmowały nóżkę kieliszka. Kieliszek drżał, a wino lekko się kołysało.
– Gabby, przepraszam. Nie powinnam o tym mówić. Gabby, dobrze się czujesz?
Wyprostowała się i zdecydowanym ruchem odstawiła kieliszek. Dopiero po chwili go puściła. Nie spuszczała ze mnie wzroku. Przywołałam kelnera.
– Chcesz kawę?
Pokiwała głową.
Skończyłyśmy jeść i teraz rozkoszowałyśmy się cannoli i cappucino. Wyglądało na to, że odzyskała dobry humor, bo śmiałyśmy się i kpiłyśmy sobie z samych siebie w czasach studenckich w Erze Wodnika, kiedy to nosiłyśmy proste, długie włosy, dżinsy nisko na biodrach, oczywiście dzwony, ręcznie farbowane koszule i należałyśmy do generacji, która w jednakowy sposób demonstrowała swój nonkonformizm.
Kiedy szłyśmy wzdłuż Prince Arthur, Gabby wróciła do morderstw.
– Jaki to mógłby być typ faceta?
Jej pytanie mnie zaskoczyło.
– Mam na myśli, czy jakiś dziwak? Normalny? Rzucałby się w oczy?
Moja dezorientacja irytowała ją.
– Rozpoznałabyś sukinsyna na niedzielnym pikniku przed kościołem?
– Mordercę?
– Tak.
– Nie wiem.
Nie dawała za wygraną. – Miałby równo pod sufitem?
– Tak sądzę. Jeśli jedna osoba zabiła te dwie kobiety, a tego nie jestem pewna, Gab, to on musi być dobrze zorganizowany. Robi plany. Wielu seryjnym mordercom długo udaje się wszystkich mamić, nim ich złapią. Ale nie jestem psychologiem. To tylko spekulacje.
Doszłyśmy do samochodu i przekręciłam kluczyk w drzwiach. Nagle niespodziewanie chwyciła mnie za rękę.
– Pokażę ci wystawę.
Nie wiedziałam, o czym mówi. Znowu się zamyśliłam.
– Yyy…
– Dzielnicę rozpusty. Miejsce, gdzie pracuję. Pojedźmy tam, to pokażę ci dziewczyny.
Spojrzałam na nią, kiedy znalazła się w snopie światła rzucanym przez przejeżdżający samochód. Jej twarz wyglądała dziwnie w zmieniającym się świetle. Wędrowało po niej, jak promień latarki, uwypuklając pewne cechy, a zacierając inne. Do przystania na jej propozycję przekonał mnie jej zapał. Zerknęłam na zegarek: dwunasta osiemnaście.
– Okej. – Tak na prawdę wcale nie było okej. Jutro będzie słabo. Ale wyglądało na to, że bardzo jej na tym zależy, więc nie miałam serca jej odmówić.
Wcisnęła się do samochodu i przesunęła siedzenie tak daleko do tyłu, jak się dało. Dzięki temu miała trochę więcej miejsca na nogi, ale nie dosyć.
Jechałyśmy przez parę minut w milczeniu. Słuchając jej wskazówek, pojechałam kilka kwartałów na zachód, po czym skręciłam w St, Urbain. Objechałyśmy najbardziej wysunięty na wschód kawałek getta McGill, chaotycznej mieszaniny tanich kwater studenckich, wieżowców i odrestaurowanych budynków z brązowej cegły. Po jakimś czasie skręciłam w lewo na rue Ste. Catherine. Za nami leżało serce Montrealu. W lusterku majaczyły sylwetki Complexe Desjardins i Place des Artes, które jakby ze sobą rywalizowały. Pod nimi widać było Complexe Guy-Favreau i Palais des Congres.
W Montrealu reprezentacyjna architektura centrum szybko przechodzi w nędzną zabudowę wschodniej części miasta. Rue Ste. Catherine jest świadkiem całej tej różnorodności. Zaczyna się w zamożnej dzielnicy Westmount, przecina Centre-ville, skręca na wschód w stronę Boulevard St. Laurent i Main, które dzieli miasto na część wschodnią i zachodnią. Przy ulicy Ste. Catherine stoją hotele Forum, Eaton's i Spectrum. W centrum przy niej właśnie stoją drapacze chmur, hotele, teatry i centra handlowe. Ale za St. Laurent nie ma już biurowców i komfortowych budynków mieszkalnych, centrów konferencyjnych i butików, restauracji i barów dla samotnych. Od tego miejsca okolica należy do punków i prostytutek. Ich rejon ciągnie się na wschód, od Main do dzielnicy homoseksualistów. Oprócz nich są tam jeszcze handlarze narkotyków i skinheadzi. Turyści i mieszkańcy przedmieść przyjeżdżają tu tylko pogapić się na dzielnicę i unikają kontaktu wzrokowego z jej mieszkańcami. Oglądają drugą stronę rzeczywistości i tylko utwierdzają się w przekonaniu, że należą do innego świata. Ich wizyty są z reguły krótkie.
Byłyśmy już prawie przy St. Laurent, gdy Gabby pokazała, że powinnam zatrzymać się po prawej stronie. Znalazłam wolne miejsce przed La Boutique du Sex i wyłączyłam silnik. Po drugiej stronie ulicy, przed hotelem Granada, stała grupa kobiet. Nad wejściem do hotelu był napis CHAMBRES TOURISTIOUES, ale wątpliwe, żeby jacyś turyści korzystali z tych pokojów,
– Zobacz tam – powiedziała. – To Monique.
Monique miała na sobie kozaki z czerwonego winylu sięgające do pół uda. Czarna obcisła spódniczka naciągnięta do granic wytrzymałości z trudem zakrywała jej pośladki. Widziałam przez nią zarys jej majtek i wybrzuszenie w miejscu, gdzie kończyła się biała bluzka z poliestru. Plastikowe kolczyki sięgały jej do ramion – były plamkami żarówiastego różu na tle niesłychanie czarnych włosów. Wyglądała jak karykatura prostytutki.
– A to jest Candy.
Wskazała młodą kobietę w żółtych szortach i kowbojskich butach. Miała tak silny makijaż, że w porównaniu z nią nawet klown prezentowałby się blado. Była bardzo młoda. Gdyby nie papieros i błazeńska twarz, mogłaby być moją córką.
– Czy one używają prawdziwych imion? – Miałam wrażenie, że pasują do ich profesji.
– Nie wiem. A ty byś używała?
Po chwili wskazała na dziewczynę w czarnych tenisówkach i krótkich spodenkach.
– To Poirette.
– Ile ma lat? – Byłam wzburzona.
– Mówi, że osiemnaście. Pewnie naprawdę ma piętnaście.
Odchyliłam się i położyłam ręce na kierownicy Kiedy pokazywała mi je wszystkie po kolei, wymieniając ich imiona, nie mogłam przestać myśleć o gibonach. Jak te małe małpy, kobiety stały w równych od siebie odległościach, dzieląc przestrzeń na swoje dokładnie wytyczone terytoria. Każda pracowała na swoim terenie, nie wpuszczając nań innych ze swojej płci, starając się zwabić partnera. Uwodzicielskie pozy, zaczepki i obrażliwe uwagi należały do rytuału zalotów, w stylu sapiens. W tym przypadku jednak, nie chodziło o reprodukcję.
Uświadomiłam sobie, że Gabby przestała mówić. Skończyła wyliczankę.Odwróciłam się, żeby na nią spojrzeć. Była zwrócona twarzą w moją stronę, ale patrzyła za mnie, wpatrując się w coś za moim oknem. Być może za moim światem.
– Jedźmy.
Powiedziała to tak cicho, że ledwie ją usłyszałam.
– Co…?
– Jedź!
Jej ostry ton wprawił mnie w zdumienie. Już miałam odparować, ale wyraz jej oczu sprawił, że nic nie powiedziałam.
Znowu jechałyśmy w ciszy. Gabby wyglądała na głęboko zamyśloną, jakby psychicznie znajdowała się na innej planecie. Kiedy jednak zatrzymałam się pod jej domem, zaskoczyła mnie innym pytaniem.
– Czy są gwałcone?
Zaczęłam przypominać sobie naszą rozmowę. Beznadziejna sprawa. Przegapiłam kolejną szansę na wyciągnięcie z niej tego, co ją trapi.
– Kto? – spytałam.
– Te kobiety.
Prostytutki? Ofiary morderstw?
– Jakie kobiety?
Przez kilka sekund nie odpowiadała.
– Mam już tak dosyć tego gówna!
Nim zdążyłam zareagować, wysiadła z samochodu i była już na schodach. Dopiero po chwili uderzyło mnie to, z jaką gwałtownością to zrobiła.