Kiedy usłyszałam własny głos, poczułam się tak, jakbym dostała cios w głowę. Nogi się pode mną ugięły, a mój oddech stał się szybki i nieregularny
Ryan podprowadził mnie do krzesła, przyniósł wodę i nie zadawał żadnych pytań. Nie mam pojęcia, jak długo tam siedziałam, czując tylko pustkę. W końcu, powoli doszłam do siebie i zaczęłam się zastanawiać.
Dzwonił do mnie. Dlaczego? Kiedy?
Patrzyłam, jak Gilbert zakłada gumowe rękawiczki i przejeżdża ręką po wnętrzu śmietnika. Wyciągnął coś stamtąd i wrzucił do zlewu.
Starał się dotrzeć do mnie? Czy do Gabby? Co miał zamiar powiedzieć? Czy w ogóle miał zamiar coś mówić, czy chciał tylko sprawdzić, czy jestem u siebie?
Fotograf przechodził z pokoju do pokoju, a jego flesz błyskał w tym mrocznym mieszkaniu jak świetliki.
Puste wiadomości. To jego sprawka?
Technik w gumowych rękawiczkach i kombinezonie obwiązywał książki taśmą i chował je do worków, oznaczając każdy z nich, a potem podpisywał się na pieczęci. Inny rozprowadzał pędzelkiem biały proszek po czerwono-czarnym lakierze półek. Trzeci opróżniał lodówkę, wyjmował paczki owinięte brązowym papierem i wkładał je do przenośnej chłodziarki.
Czy umarła tutaj, czy to, na co teraz patrzyłam, było jej ostatnim w życiu widokiem?
Ryan rozmawiał z Charbonneau. W panującej duchocie docierały do mnie strzępy ich rozmowy. Gdzie jest Claudel? Pojechał. Przyciśnij dozorcę budynku. Dowiedz się o piwnicach, magazynach. Weź klucze.
Charbonneau wyszedł i wrócił potem z kobietą w średnim wieku ubraną w fartuch i tenisówki. Ponownie zniknęli w towarzystwie człowieka, który pakował książki.
Ryan wielokrotnie proponował, że zawiezie mnie do domu. Nic nie mogę tutaj zrobić, mówił delikatnie. Wiedziałam to, ale nie mogłam wyjść.
Babcia zjawiła się koło czwartej. Nie była ani wrogo do nas nastawiona, ani skora do współpracy. Niechętnie podała opis Tanguaya. Mężczyzna. Spokojny. Rzadkie, brązowe włosy. Przeciętny pod każdym względem. Opis pasowałby do polowy mężczyzn w Ameryce Północnej. Nie wiedziała, gdzie on jest, ani kiedy wróci. Przedtem też wyjeżdżał, ale nigdy na długo. W ogóle zauważyła jego wyjazd tylko dlatego, że Tanguay poprosił Mathieu, żeby karmił jego rybki. Był miły dla Mathieu i dawał mu pieniądze, kiedy opiekował się jego rybkami. Niewiele więcej o nim wiedziała, widywała go rzadko. Wydawało jej się, że pracuje i że ma samochód. Nie była pewna. Nie obchodziło jej to. Nie chciała być w to zamieszana.
Ekipa przez całe popołudnie i kawał nocy przetrząsała mieszkanie. Ja nie. O piątej czułam, że muszę wyjść. Przyjęłam w końcu propozycję Ryana.
Niewiele mówiliśmy w samochodzie. Ryan powtórzył to, co mówił przez telefon. Miałam siedzieć w domu. Mój budynek będzie obserwowany dwadzieścia cztery godziny na dobę. Żadnych nocnych wyjść. Żadnych samotnych wypadów.
– Daj mi spokój, Ryan – powiedziałam głosem zdradzającym mój stan emocjonalny.
Przez resztę czasu panowała niezręczna cisza. Kiedy dojechaliśmy pod mój dom, Ryan zaparkował i odwrócił się do mnie. Czułam jego wzrok na boku swojej twarzy.
– Posłuchaj, Brennan. Nie staram ci się naprzykrzać. Ten śmieć tonie. To pewne jak w banku. Chciałbym tylko, żebyś żyła i sama mogła to zobaczyć.
Jego troska ujęła mnie bardziej, niż byłam skłonna przyznać.
Wzięli się energicznie do roboty. Rozesłano komunikat, że Tanguay jest poszukiwany, do wszystkich gliniarzy w Quebecu, do Ontario Provincional Police, do policji konnej i policji stanowej w Nowym Jorku i Yermont. Ale Quebec jest duży, a jego granice łatwo przekroczyć. Jest mnóstwo miejsc, w których można się ukryć i z których można uciec.
W następnych dniach rozważałam różne możliwości. Tanguay mógł się gdzieś ukrywać i czekać na sprzyjające okoliczności. Mógł być martwy. Mógł wyjechać. Seryjni mordercy tak robią. Kiedy wyczuwają niebezpieczeństwo, pakują manatki i przenoszą się gdzieś indziej. Niektórych nigdy nie udaje się złapać. Nie. Tego nie przyjmowałam do wiadomości.
W niedzielę w ogóle nie wyszłam z domu. Birdie i ja robiliśmy to, co Francuzi określają mianem coconer. Żyliśmy jak w kokonie. Nie ubrałam się, unikałam radia i telewizji. Nie zniosłabym oglądania zdjęcia Gabby ani słuchania przesadnie dokładnych opisów ofiary i podejrzanego. Wykonałam tylko trzy telefony, najpierw zadzwoniłam do Katy, a potem do mojej ciotki w Chicago. Wszystkiego najlepszego, ciociu! Skończyła osiemdziesiąt cztery lata. Nieźle.
Wiedziałam, że Katy jest w Charlotte, chciałam się tylko upewnić. Nikt nie odbierał. Oczywiście. Cholerna odległość. Nie. Błogosławiona odległość. Nie chciałam, żeby moja córka była tutaj, gdzie ten potwór miał w rękach jej zdjęcie. Nigdy się nie dowie, co znalazłam.
Ostatni telefon był do matki Gabby. Była pod wpływem środków uspokajających i nie mogła podejść do telefonu. Rozmawiałam z panem Macaulay. Zakładając, że nie potrzebują już ciała, pogrzeb odbędzie się w czwartek.
Przez jakiś czas siedziałam szlochając, a moje ciało kołysało się jakby w rytm metronomu. Demony mieszkające w mojej krwi domagały się alkoholu. Przyjemność-ból, taka prosta zasada. Nakarm nas. Omam nas. Ugaś pragnienie.
Ale nie zrobiłam tego. To byłoby łatwe. Przegrałaś set do zera, więc czas uścisnąć rękę przeciwnikowi, zrelaksować się i napić się piwa. Tylko, że to nie tenis. Gdybym przegrała tę grę, zaprzepaściłabym swoją karierę, straciłabym przyjaciół i szacunek dla samej siebie. Cholera, właściwie to mogła bym pozwolić załatwić mnie St. Jacquesowi/Tanguayowi.
Nie poddam się. Nie butelce i nie maniakowi. Jestem to winna Gabby. Więc byłam trzeźwa i czekałam, szczerze pragnąc, żeby Gabby porozmawiała ze mną i utwierdziła mnie w tym, żeby nie pić. Często wyglądałam przez okno, żeby się upewnić, że policjanci są na miejscu.
W poniedziałek koło wpół do dwunastej zadzwonił Ryan. LaManche skończył autopsję. Przyczyna śmierci: uduszenie. Chociaż ciało już zaczęło się rozkładać, znalazł głęboką bruzdę na szyi Gabby. Nad i pod nią, skórę znaczyły zadrapania i rowki. Naczynia krwionośne w tkance gardła nosiły ślady setek małych krwotoków.
Ryan zamilkł. Wyobraziłam sobie Gabby desperacko walczącą o oddech, o życie. Przestań. Dzięki Bogu, że znaleźliśmy ją tak szybko. Nie byłabym w stanie stawić czoła Gabby na moim stole do autopsji. Ból wywołany jej stratą i tak był nie do zniesienia.
– …była złamana. Poza tym to, czego używał, miało ogniwa albo pętelki czy coś takiego, bo zostawiło spiralne ślady na skórze.
– Została zgwałcona?
– Nie był w stanie powiedzieć, procesy gnilne zaszły za daleko. Nie znalazł żadnych śladów spermy.
– Czas śmierci?
– LaManche uważa, że co najmniej pięć dni. Wiemy, że maksimum to dziesięć.
– Szeroki przedział.
– Biorąc pod uwagę upał i to, że nie była głęboko zakopana, ciało powinno być w gorszym stanie.
O, Boże. Wcale nie musiała umrzeć tego dnia, kiedy zniknęła.
– Przeszukaliście jej mieszkanie?
– Nikt jej nie widział, ale była chyba tam.
– A co z Tanguayem?
– Zdziwisz się. Facet jest nauczycielem. W małej szkole na jakiejś wyspie na zachodzie… – Usłyszałam szelest przewracanego papieru. – St. Isidor. Uczy tam od 1991 roku. Ma dwadzieścia osiem lat. Kawaler. W podaniu o pracę w rubryce “krewni" napisał “brak". Sprawdzamy to. Mieszka na Seguin od 91 roku. Właścicielce mieszkania wydaje się, że przedtem był gdzieś w Stanach.
– Odciski?
– Mnóstwo. Sprawdziliśmy je, ale nie mamy takich w kartotece. Dzisiaj rano wysłaliśmy je na południe.
– A wewnątrz rękawiczki?
– Przynajmniej dwa wyraźne i rozmazany ślad dłoni. Obraz Gabby. Plastikowy worek. Inna rękawiczka. Zapisałam jedno słowo. Rękawiczka.
– Ma tytuł naukowy?
– Studiował w Bishops. Bertrand jest właśnie teraz w Lennoxville. Claudel próbuje wyciągnąć jakieś informacje od kogoś w St. Isidor, ale jak na razie nie miał zbyt wiele szczęścia. Stróż ma koło setki, a nikogo innego tam nie ma. Szkoła jest zamknięta na lato.
– Czy w jego mieszkaniu znaleziono jakieś nazwiska?
– Żadnych. Żadnych zdjęć. Żadnego notesu z adresami. Żadnych listów. Facet musi być odludkiem.
Przez dłuższą chwilę panowała Cisza, kiedy myśleliśmy o tym, co powiedział. Potem Ryan dodał:
– Może to tłumaczy jego niecodzienne hobby.
– Zwierzęta?
– To też. I kolekcję sztućców.
– Sztućców?
– Ten płaz miał więcej noży, niż chirurg ortopeda. W większości są to narzędzia chirurgiczne. Noże. Brzytwy. Skalpele. Trzymał je pod łóżkiem. Miał tam też pudełko rękawiczek chirurgicznych. Oryginalne.
– Samotnik zbzikowany na punkcie noży. Super.
– I standardowa galeria porno. Mocno zużyta.
– Co jeszcze?
– Gościu ma samochód. – Znowu szelest. – Ford probe z 1987 roku. Nie ma go nigdzie w pobliżu jego mieszkania. Szukają go. Mamy jego zdjęcie z prawa jazdy i rano je też rozesłaliśmy.
– I?
– Pozwolę ci samej wyciągnąć wnioski, ale wydaje mi się, że babcia miała rację. Nie rzuca się w oczy. A może po prostu na zdjęciu nie wygląda imponująco.
– Czy to może być St. Jacques?
– Może. Ale równie dobrze facet, który sprzedaje hot dogi na rue St. Paul. No chyba, że tamten ma sumiaste wąsy…
– Tryskasz humorem, Ryan.
– Ten gościu nie ma na swoim koncie nawet mandatu za złe parkowanie. Był naprawdę grzecznym chłopcem.
– Zgadza się. Naprawdę grzeczny chłopiec, który zbiera noże, pisma porno i tnie na kawałki małe ssaki. Chwila ciszy.
– Co to za zwierzęta?
– Jeszcze nie wiemy. Jakiś człowiek z uniwerku ma się tym zająć.
Spojrzałam na wyraz, jaki zapisałam, i przełknęłam z trudem,
– Są jakieś odciski w rękawiczce, którą znaleźliśmy przy Gabby? – Jej imię z trudem przechodziło mi przez gardło.
– Nie.
– Czułam, że tak będzie.
– Ja też…
W tle słyszałam typowy harmider sali detektywów.
– Chcę ci podrzucić zdjęcie z jego prawa jazdy, tak żebyś wiedziała, jak wygląda, jeśli będziesz miała okazję zapoznać się z nim osobiście. Wydaje mi się, że lepiej by było, gdybyś cały czas nie oddalała się zbytnio od domu, dopóki nie przyskrzynimy tego sukinsyna.
– Zaraz przyjadę. Jeśli sprawdzili rękawiczki pod względem odcisków, chciałabym podrzucić je na biologię. A potem do Lacrobc.
– Myślę, że lepiej po…
– Nie zgrywaj macho, Ryan.
Głęboki oddech, wydech.
– Ukrywasz coś przede mną.
– Brennan, wiesz tyle, co my.
– No to będę za pół godziny.
W ciągu niecałych trzydziestu minut znalazłam się w laboratorium. Rękawiczki przesłano już do sekcji biologii.
Spojrzałam na zegarek – za dwadzieścia pierwsza. Zadzwoniłam do pracowni odcisków w centrali CUM, żeby spytać, czy mogłabym obejrzeć zdjęcia zrobione w mieszkaniu St. Jacquesa na Berger Street. Pora lunchu. Urzędnik, z którym rozmawiałam przekaże wiadomość.
O pierwszej poszłam do sekcji biologii. Kobieta z rozwianymi włosami i pulchną twarzą bożonarodzeniowego anioła potrząsała szklaną fiolką. Dwie lateksowe rękawiczki leżały na blacie za nią.
– Bonjour, Francoise.
– A. Właśnie myślałam, że ciebie pewnie dziś zobaczę… – W anielskich oczach pojawił się wyraz zatroskania. – Przepraszam, ale nie bardzo wiem, co mam ci powiedzieć.
– Merci. Nie masz się czym przejmować. – Skinęłam głową w stronę rękawiczek. – Masz coś?
– Ta jest czysta. Nie ma krwi. – Wskazała gestem na rękawiczkę Gabby. – Teraz właśnie zabieram się za tę z kuchni. Chcesz mi towarzyszyć?
– Z chęcią, dziękuję.
– Pobrałam próbki z tych brązowych plam i nawodniłam je roztworem soli.
Obejrzała ciecz i umieściła fiolkę w stojaku na probówki. Potem wzięła szklaną pipetę z długim, wklęsłym końcem, potrzymała ją przez chwilę nad ogniem, żeby ją zamknąć, i zakręciła nakrętkę.
– Najpierw zrobię test na krew ludzką.
Wyjęła z lodówki małą buteleczkę, otworzyła ją i włożyła do niej cienki, cylindryczny czubek innej pipety. Jak komar wysysający krew, antyserum zaczęło piąć się w górę wąskiej rurki. Kciukiem zakryła drugi koniec pipety.
Potem włożyła długi dziób pipety do tej zamkniętej nad ogniem, zdjęła kciuk i pozwoliła wyciec antyserum. Kiedy wykonywała te czynności, objaśniała mi wszystko.
– Krew rozpoznaje swoje proteiny lub antygeny. Jeśli rozpoznaje obce ciała, nie swoje antygeny, to wtedy stara się je zniszczyć przeciwciałami. Niektóre przeciwciała powiększają obce antygeny, a inne sprawiają, że tamte gromadzą się w jednym miejscu. To gromadzenie nazywa się reakcją aglutynacyjną. Antyserum tworzy się w zwierzęciu, przeważnie u królików albo i kurczaków, przez wstrzyknięcie im krwi innego gatunku. Krew zwierzęcia rozpoznaje intruzów i produkuje przeciwciała, żeby się obronić. Wstrzyknięcie zwierzęciu ludzkiej krwi daje w rezultacie ludzkie antyserum. Wstrzyknięcie krwi kozy daje kozie antyserum. Krew konia produkuje końskie antyserum. Ludzkie antyserum prowokuje reakcję aglutynacyjną, kiedy wymiesza się je z ludzką krwią. Patrz. Jeśli to jest krew ludzka, to w probówce wytrąci się coś wyraźnie widocznego dokładnie w miejscu, w którym dojdzie do spotkania roztworu próbki z antyserum. Dla pewności, porównamy to z reakcją z roztworem soli.
Wyrzuciła pipetę do kosza na odpady biologiczne i wzięła do ręki fiolkę zawierającą próbkę roztworu Tanguaya. Przy pomocy innej pipety wciągnęła do niej trochę roztworu próbki, wpuściła ją do antyserum i odstawiła pipetę na stojak.
– Ile to potrwa? – spytałam.
– To zależy od mocy antyserum. Od trzech do piętnastu minut. To jest całkiem dobre. Nie powinno trwać dłużej niż pięć, sześć minut.
Sprawdziłyśmy po pięciu. Francoise trzymała pipety pod Luxolampą, a pod spodem czarny kartonik. Sprawdziłyśmy znowu po dziesięciu. Piętnastu. Nic. Nie pojawił się biały pasek między antyserum a roztworem-próbką. Mieszanina była równie przejrzysta, jak kontrolny roztwór soli.
– Więc nie jest ludzka. Sprawdźmy, czy może zwierzęca.
Podeszła do lodówki i wyjęła tackę z małymi buteleczkami.
– Możesz określić, jaki dokładnie gatunek wchodzi w grę? – spytałam.
– Nie. Przeważnie tylko rodzinę. Krętorogie. Jeleniowate. Psowate.
Spojrzałam na tackę. Koło każdej buteleczki wypisana była nazwa zwierzęcia. Koza. Szczur. Koń.
Przypomniałam sobie łapy z kuchni Tanguaya.
– Spróbujmy z psem.
Nic.
– A może sprawdzimy coś takiego, jak wiewiórka albo suseł?
Zastanowiła się przez chwilę, po czym sięgnęła po buteleczkę.
– Może szczur…
Po niecałych czterech minutach w probówce utworzyła się cienka, gęsta, biała warstwa, nad nią ciecz była żółta, a pod nią przejrzysta.
– Voila – obwieściła Francoise. – Jest to krew zwierzęca. Jakiegoś małego, ssaka, gryzonia, świstaka czy czegoś takiego. Właściwie nic więcej nie jestem w stanie stwierdzić. Nie wiem, czy to ci w czymś pomoże.
– Tak – odparłam. – Pomoże. Mogę zadzwonić?
– Bien sur.
Wystukałam numer wewnętrzny do jednego z pokojów przy tym samym korytarzu.
– Lacroix.
Przedstawiłam się i wyjaśniłam, czego chcę.
– Jasne. Potrzebuję dwudziestu minut, właśnie kończę badanie. Potwierdziłam podpisem, że wzięłam rękawiczki, wróciłam do swojego gabinetu i przez następne pół godziny sprawdzałam i podpisywałam raporty. Potem ponownie trafiłam do korytarza zajmowanego przez biologię i weszłam w drzwi, na których widniał napis Incendie et Explosifs. Ogień i środki wybuchowe.
Mężczyzna w fartuchu laboratoryjnym stał przed ogromnym urządzeniem. Napis identyfikował je jako dyfraktometr rentgenowski. Nie odzywał się i ja także nie aż do chwili, kiedy wyciągnął płytkę z małym, białym rozmazem i położył ją na tacy. Potem spojrzał na mnie oczyma łagodnymi jak u disneyowskiej sarenki. Miał opadające powieki, a rzęsy zakręcały się do góry jak płatki stokrotki.
– Bonjour, monsieur Lacroix. Comment ca va?
– Bien. Bien. Ma je pani?
Uniosłam rękę z dwoma plastikowymi workami.
– No, to zaczynajmy.
Zaprowadził mnie do małego pokoju, w którym stało urządzenie wielkości kserokopiarki, dwa monitory i drukarka. Na ścianie wisiała tablica Mendelejewa.
Lacroix położył worki na blacie i założył rękawiczki chirurgiczne. Ostrożnie wyjął po kolei podejrzane rękawiczki, przyjrzał im się, po czym położył każdą na worku, z którego ją wyjął. Rękawiczki, które miał na sobie, wyglądały identycznie jak te leżące na blacie.
– Najpierw badamy charakterystykę ogólną, szczegóły związane z produkcją. Interesuje nas waga. Gęstość. Kolor. Jak wykończone są brzegi. – Kiedy mówił, cały czas obracał każdą z rękawiczek i przyglądał się im. – Te dwie wyglądają na całkiem podobne do siebie. Mają tak samo wykończone brzegi. Widzi pani?
Spojrzałam. W miejscu, gdzie rękawiczki się kończyły, zawijały się na zewnątrz.
– To nie wszystkie takie są?
– Nie. Niektóre zawijają się do środka, a niektóre na zewnątrz. Te dwie na zewnątrz. No. Teraz zobaczymy, co w nich jest.
Zaniósł rękawiczkę Gabby do urządzenia, odchylił przykrywkę i położył ją na płytce w środku.
– Z bardzo małymi próbkami używam tych uchwytów. – Wskazał na tacę małych, plastikowych rurek. – Rozciągam na nich kwadrat warstewki z polipropylenu, po czym kładę na niego kawałeczek papieru z klejem z obu stron, żeby badany fragment znalazł się na pewno we właściwym miejscu. Teraz nie ma takiej potrzeby. Po prostu włożymy całą rękawiczkę.
Lacroix nacisnął guzik i urządzenie ożyło. Pudełko ustawione na słupie w rogu zapaliło się – na czerwonym tle pojawiło się hasło: rentgen. Świeciła się tablica lampek i przycisków, które informowały o tym, co się dzieje z urządzeniem. Czerwona: rentgen. Biała: sieć. Pomarańczowa: przykrywka otwarta.
Przez chwilę Lacroix manipulował coś przy tablicy, po czym opuścił przykrywkę i usiadł na krześle stojącym przed monitorami.
– S'il vous plait. – Wskazał na drugie krzesło.
Na pierwszym monitorze pojawił się pustynny krajobraz, ziarnista zasłona wklęsłości i wypukłości z gdzieniegdzie porozrzucanymi głazami i cieniami. Na to nałożone były koncentryczne kręgi, dwa najmniejsze i położone najbardziej centralnie miały kształt piłki do futbolu. Dwie nierówne linie przecinały się pod kątem prostym, tworząc krzyż dokładnie w środku dwóch okręgów.
Lacroix przesuwał ten obraz, używając do tego joysticka. Głazy pojawiały się i znikały z kręgów.
– To, na co patrzymy, to rękawiczka powiększona osiemdziesiąt razy. Wybieram teraz miejsce, które będzie zbadane. Za każdym razem urządzenie bada powierzchnię około trzystu mikronów, co mniej więcej odpowiada powierzchni wewnątrz najmniejszego okręgu. Zawsze chce się skierować promienie rentgenowskie na najlepszą część próbki.
Pomanipulował jeszcze chwilę joystickiem i wybrał fragment powierzchni bez wypukłości.
– O tak. Powinno być dobrze.
Wdusił przycisk i urządzenie zaczęło szumieć.
– Teraz tworzymy próżnię. Zajmie to parę minut. Potem będziemy skanować. Wtedy pójdzie już bardzo szybko.
– I to określi, co jest w rękawiczce?
– Oni. Jest to sposób analizy rentgenowskiej. Mikrofluorescencja promieni pozwala stwierdzić, jakie pierwiastki znajdują się w próbce.
Szum ustał i na prawym monitorze zaczął się tworzyć wzór. Na dole ekranu pojawiło się sporo malutkich, czerwonych kopców, które zaczęły rosnąć na jaskrawoniebieskim tle. W środku każdego z nich znajdował się wąski, żółty pasek. W lewym dolnym rogu był obrazek klawiatury, a na każdym klawiszu był wypisany symbol pierwiastka.
Lacroix wpisywał polecenia do komputera i na ekranie pojawiały się litery. Niektóre kopce pozostały małe, inne tworzyły wysokie stożki, przypominające gigantyczne twierdze termitów, które widziałam kiedyś w Australii.
– C'est ca. – To tyle. Lacroix wskazał na stożek po prawej stronie. Wznosił się z dołu do samej góry ekranu, a koniec i tak był obcięty. Mniejszy słupek po jego prawej stronie urósł do jednej czwartej jego wysokości. Oba były oznaczone Zn.
– Cynk. To normalne. Jest we wszystkich takich rękawiczkach. Wskazał na dwa stożki przy lewej krawędzi ekranu. Jeden był niski, a drugi wznosił się na wysokość trzech czwartych ekranu.
– Ten niski to magnez. Mg. Wysoki, oznaczony Si to krzem. Po ich prawej stronie podwójny stożek był oznaczony literą S.
– Siarka.
Stożek Ca sięgał połowy ekranu.
– Całkiem sporo wapnia.
Za wapniem była przerwa, a za nią kilka niskich stożków, które w porównaniu ze szczytem cynku były tylko niskimi pagórkami. Fe.
– Trochę żelaza.
Odchylił się na krześle i streścił:
– Całkiem popularna mieszanka. Mnóstwo cynku, a oprócz niej głównymi składnikami są krzem i wapń. Wydrukuję to i potem sprawdzimy inne miejsce.
Wykonaliśmy dziesięć prób. Wszystkie wykazywały taką samą kombinację pierwiastków.
– No dobra. W takim razie weźmiemy się teraz za tę drugą rękawiczkę.
Powtórzyliśmy procedurę z rękawiczką z kuchni Tanguaya.
Stożki cynku u siarki były podobne, ale ta rękawiczka zawierała więcej wapnia i nie miała żelaza, krzemu, ani magnezu. Niski stożek wskazał na obecność potasu.
Za każdą próbą wychodziło to samo.
– Co to znaczy? – spytałam, wiedząc, jaką otrzymam odpowiedź.
– Każdy producent robi lateks nieco inną metodą. Czasem są różnice między rękawiczkami wyprodukowanymi przez jedną firmę, ale tylko do pewnego stopnia.
– Więc te rękawiczki nie stanowią pary?
– Nie zostały nawet wyprodukowane przez jedną firmę.
Wstał, żeby wyjąć rękawiczkę z urządzenia. Ja zastanawiałam się gorączkowo nad implikacjami wyników badania.
– Czy dyfrakcja promieniami rentgenowskimi dostarczyłaby więcej informacji?
– To, co zrobiliśmy, czyli mikrofluorescencja, wykazuje, jakie pierwiastki są obecne w badanym przedmiocie. Dyfrakcja promieniami rentgenowskimi potrafi wykazać jak pierwiastki się łączą. Pokazuje strukturę chemiczną. Na przykład, dzięki mikrofluorescencji możemy się dowiedzieć, ze coś zawiera sód i chlorek. Dyfrakcja może nam powiedzieć, że składa się z kryształów chlorku sodu. Upraszczając, można powiedzieć, że w dyfraktometrze rentgenowskim badana próbka jest obracana i naświetlana promieniami rentgenowskimi. Promienie odbijają się od kryształów i sposób, w jaki to robią, pozwala określić strukturę tych kryształów. Więc ograniczeniem w przypadku dyfrakcji jest to, że można używać tej metody tylko z materiałami, które mają strukturę krystaliczną. Mniej więcej osiemdziesiąt procent rzeczy, które tu dostajemy, ma taką strukturę. Niestety, nie lateks. Dyfrakcja pewnie i tak niewiele by dodała. Te rękawiczki zostały z pewnością wyprodukowane przez dwie różne firmy.
– A co, jeśli tylko pochodzą z dwóch różnych opakowań? Na pewno poszczególne partie towaru różnią się między sobą?
Zamilkł na chwilę. Potem powiedział:
– Niech pani poczeka. Pokażę pani coś.
Zniknął w głównym laboratorium i słyszałam, jak rozmawia z technikiem. Wrócił ze stosem wydruków, z których każdy składał się z siedmiu albo ośmiu kartek. Widniały na nich znajome wzorki stożków i słupków. Po kolei oglądaliśmy różnice między kartkami na poszczególnych wydrukach.
– Każdy z nich pokazuje kilka testów przeprowadzonych na rękawiczkach wyprodukowanych przez jedną firmę, ale powybieranych z różnych partii towaru. Zdarzają się różnice, ale nigdy nie są tak duże, jak w przypadku tych dwóch rękawiczek, które właśnie przebadaliśmy.
Przejrzałam kilka serii. Wysokość stożka bywała różna, ale składniki zawsze były te same.
– A teraz niech pani spojrzy na to.
Rozłożył kolejne wydruki. Znowu były drobne różnice, ale skład był taki sam.
Wtedy wstrzymałam oddech. Konfiguracja wyglądała znajomo. Spojrzałam na symbole. Zn. Fe. Ca. S. Si. Mg. Wysoka zawartość cynku, krzemu i wapnia. Śladowe ilości innych pierwiastków. Położyłam wydruk z danymi badań rękawiczki Gabby nad tym wydrukiem. Wzór był prawie identyczny.
– Monsieur Lacroix, czy te rękawiczki zostały wyprodukowane przez tę samą firmę?
– Tak, tak. O to mi właśnie chodzi. Prawdopodobnie pochodzą nawet z tego samego opakowania. O ile dobrze pamiętam…
– W związku z jaką sprawą dostał pan te rękawiczki? – Serce zaczęło mi szybciej bić.
– Przyszły ledwo kilka tygodni temu. – Spojrzał na początek wydruku. Numero d'evenement: 327468. – Wprowadzę numer do komputera, żeby sprawdzić.
– Byłabym zobowiązana.
W mgnieniu oka dane zapełniły ekran. Przebiegałam po nich wzrokiem.
Numero d'evenement: 327468. Numero de LML: 29427. Instytucja zlecająca: CUM. Prowadzący śledztwo; L. Claudel i M. Charbonneau. Miejsce znalezienia przedmiotu: 1422 rue Berger. Data znalezienia: 24/06/94.
Stara gumowa rękawiczka. Może gościu obawiał się o swoje paznokcie. To słowa Claudela! Sądziłam, że chodziło mu o rękawicę do prac domowych! St. Jacques miał rękawiczkę chirurgiczną. Pasuje do tej, którą znaleziono w grobie Gabby!
Podziękowałam monsieur Lacroix, zebrałam wydruki i wyszłam. Oddałam rękawiczki do magazynu, a moje myśli cały czas krążyły wokół tego, czego się właśnie dowiedziałam. Rękawiczka z kuchni Tanguaya nie pasowała do tej zakopanej razem z ciałem Gabby. Były na niej odciski Tanguaya. Plamy na zewnętrznej powierzchni były zwierzęcą krwią. Rękawiczka znaleziona przy Gabby była czysta. Żadnej krwi. Żadnych odcisków. St. Jacques miał rękawiczkę chirurgiczną. Pasowała do tej znalezionej w grobie Gabby. Czy Bertrand miał rację? Czy Tanguay i St. Jacques to ta sama osoba?
Na moim biurku czekała różowa karteczka. Dzwonili spece od odcisków z CUM. Zdjęcia z mieszkania przy Berger Street zostały zarchiwizowane na CD-ROM-ie. Mogę je obejrzeć u nich albo pożyczyć. Zadzwoniłam z prośbą, że wolę to jednak wypożyczyć i powiedziałam, że zaraz u nich będę.
Przedzierałam się do CUM, przeklinając zatłoczone w godzinach szczytu ulice i turystów blokujących okolicę Old Port. Zaparkowałam samochód, wbiegłam po schodach i w końcu dotarłam na trzecie piętro do pełniącego dyżur sierżanta. CD-ROM już czekał. Pokwitowałam jego odbiór i zbiegłam do samochodu chowając go do torebki.
Przez całą drogę do domu spoglądałam od czasu do czasu za siebie, wypatrując Tanguaya. I St. Jacquesa. Nie mogłam się powstrzymać.