Gabby przez megafon ogłaszała mój lot. Miałam ogromną walizkę i idąc do samolotu nie mogłam się z nią uporać. Inni pasażerowie byli poirytowani, ale nikt mi nie pomógł. Zauważyłam, że Katy wychyla się z pierwszego rzędu w pierwszej klasie, żeby na mnie spojrzeć. Była w sukience, którą dla niej kupiłyśmy na ceremonię ukończenia szkoły średniej. Z zielonego jedwabiu. Później mi powiedziała, że jej się nie podoba i że żałuje swojego wyboru. Wolałaby kwiecisty wzór. Dlaczego była w nią ubrana? Dlaczego Gabby była na lotnisku, skoro powinna być na uniwersytecie? Jej głos dobiegający z głośników stawał się coraz głośniejszy i charczący.
Usiadłam. Było dwadzieścia po siódmej. Poniedziałek rano. Krawędzie żaluzji były jasno oświetlone, ale niewiele światła wpadało do pokoju.
Cały czas słyszałam głos Gabby.
– …ale wiedziałam, że cię później nie złapię. Widzę, że wstajesz wcześniej, niż myślałam. No dobra, co do…
Odebrałam telefon.
– Halo. – Starałam się robić wrażenie mniej otępiałej, niż rzeczywiście byłam.
Głos urwał się w pół zdania.
– Temp? To ty?
Przytaknęłam.
– Obudziłam cię?
– Tak. – Było za wcześnie na błyskotliwą odpowiedź.
– Przepraszam. Mam zadzwonić później?
– Nie, nie. Już wstałam.
Oparłam się pokusie, żeby powiedzieć, że i tak musiałam wstać, żeby odebrać telefon.
– Ruszaj tyłek z łóżka, słonko. Kto rano wstaje… Słuchaj, jeśli chodzi o dzisiejszy wieczór. Możemy z tego zrobić sió… – Przerwał jej natarczywy pisk.
– Poczekaj. Musiałam zapomnieć wyłączyć automatyczną sekretarkę. Położyłam słuchawkę i poszłam do dużego pokoju. Migało czerwone światełko. Wzięłam do ręki przenośną słuchawkę, wróciłam do sypialni i odłożyłam słuchawkę na widełki.
– OK. – Byłam już zupełnie rozbudzona i zaczęłam marzyć o kawie. Skierowałam się do kuchni.
– Dzwonię w sprawie dzisiejszego wieczoru. – W jej głosie czuć było zirytowanie. Nie mogłam jej winić – usiłowała skończyć jedno zdanie od jakichś pięciu minut.
– Przepraszam, Gabby. Przez cały weekend czytałam pracę magisterską jakiegoś studenta i wczoraj późno się położyłam. Naprawdę głęboko spałam. Nawet nie słyszałam telefonu. – To było dziwne, nawet dla mnie. – O co chodzi?
– O dzisiejszy wieczór. Hm, możemy przełożyć spotkanie na siódmą trzydzieści zamiast siódmej? Moja praca sprawia, że jestem bardziej nerwowa niż świerszcz zamknięty w klatce z jaszczurką.
– Jasne. Nie ma sprawy. Dla mnie tak chyba też będzie wygodniej. – Przytrzymując telefon ramieniem, sięgnęłam do szafki po słoik z ziarnami kawy i włożyłam trzy łyżki do młynka.
– Wpaść po ciebie? – spytała.
– Albo odwrotnie. Mogę prowadzić, jak chcesz. Gdzie pójdziemy? – Zastanawiałam się, czy nie włączyć młynka, ale zdecydowałam się tego nie robić. Już i tak wydawała się nieco poirytowana.
Milczała. Oczyma wyobraźni widziałam, jak bawi się swoim kolczykiem w nosie, kiedy się zastanawia. Dzisiaj mógł to być nawet jakiś ćwiek. Na początku nie mogłam się do tego przyzwyczaić i miałam problemy z koncentracją, gdy rozmawiałam z Gabby. Skupiałam się na kolczyku, zastanawiałam, jak bolesne jest przekłucie nosa. Teraz już nie zwracałam na to najmniejszej uwagi.
– Wieczorem powinno być ładnie – odparła. – Może pójdziemy zjeść gdzieś pod chmurką? Na Prince Arthur albo St. Denis?
– Super – powiedziałam. – W takim razie nie ma powodu, żebyś tu przyjeżdżała. Podjadę po ciebie koło wpół do ósmej. Pomyśl o jakimś nowym miejscu. Mam ochotę na coś egzotycznego.
Chociaż z Gabby mogło to być ryzykowne, tak zwykle robiłyśmy. Znała miasto dużo lepiej niż ja, więc to przeważnie ona wybierała restaurację.
– Okej. A plus tard.
– A plus tard – odparłam. Byłam zdziwiona i trochę mi ulżyło. Normalnie nie mogła skończyć rozmowy. Często musiałam wymyślać jakieś wymówki, żeby się wyrwać.
Telefon zawsze był dla nas swego rodzaju kołem ratunkowym. Gabby kojarzy mi się z telefonem, jak nikt inny. Ten zwyczaj wykształcił się w początkowych stadiach naszej znajomości. Kiedy byłyśmy jeszcze studentkami, rozmowy w jakiś dziwny sposób przynosiły mi ulgę, wyrywając mnie ze stanu melancholii, której tak często padałam ofiarą w tamtych latach. Po tym, jak w końcu nakarmiłam, wykąpałam i położyłam do łóżeczka moją córkę Katy, godzinami wisiałam na telefonie, rozmawiając z Gabby, dzieląc się moim podnieceniem z powodu nowo odkrytej książki, dyskutując o naszych zajęciach, profesorach, studentach i czasami o niczym konkretnym. To była jedyna osłoda, na którą pozwalałyśmy sobie w czasach, kiedy nasze życie nie było takie słodkie.
Chociaż teraz rozmawiamy rzadziej, mechanizm prawie się nie zmienił w ciągu lat, które upłynęły od tamtego czasu. Razem czy osobno, dzielimy się swoimi radościami i pomagamy sobie w smutku. To Gabby pomogła mi przetrzymać kurację odwykową na spotkaniach w klubie AA, gdy potrzeba napicia się nie dawała mi spokoju od rana do wieczora, trzęsłam się i cały czas się pociłam. To do mnie dzwoni Gabby, rozbawiona i pełna nadziei, kiedy miłość pojawia się w jej życiu, a potem znowu, samotna i zrozpaczona, kiedy znika.
Kawa się zaparzyła i postawiłam ją na szklanym stoliku w jadalni. Przez głowę przebiegały mi wspomnienia związane z Gabby. Zawsze się uśmiechałam, kiedy o niej myślałam. Gabby na seminarium magisterskim. Gabby na wykopaliskach. Gabby w akcji, z czerwoną chustą zarzuconą na ramiona i kołyszącymi się dredami, kiedy wzrusza ziemię kielnią. Mając ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szybko zrozumiała, że nie będzie tradycyjną pięknością. Nie starała się odchudzać ani opalać. Nie goliła się pod pachami, nóg też nie. Gabby to była Gabby. Gabrielle Macaulay z Trois-Rivieres w Quebecu. Jej matka była Francuzką, ojciec Anglikiem.
Przyjaźniłyśmy się w czasie studiów. Ona nienawidziła antropologii fizycznej, cierpiała na zajęciach, które ja uwielbiałam. Ja miałam tak samo z jej ulubioną etnologią. Gdy skończyłyśmy studia, ja pojechałam do Północnej Karoliny, a ona wróciła do Quebecu. Rzadko widywałyśmy się przez te lata, ale dzięki telefonowi cały czas byłyśmy sobie bliskie. To przede wszystkim dzięki Gabby zaproponowano mi profesurę na McGill w 1990 r. Podczas tego właśnie roku zaczęłam pracować na pół etatu w laboratorium i nawet po powrocie do Północnej Karoliny, nie zrezygnowałam z tej posady – jeździłam na północ co sześć tygodni, tak jak tego wymagała moja praca. A w tym roku wzięłam urlop na karolińskiej uczelni i pracowałam w Montrealu już na pełnym etacie. Tęskniłam do przebywania z Gabby i cieszyłam się z odnowienia naszej przyjaźni.
Mój wzrok przykuło migające światełko automatycznej sekretarki. Ktoś musiał dzwonić przed Gabby. Nastawiłam ją tak, żeby się włączała po czterech sygnałach, chyba że już wcześniej coś się nagrało. Wtedy włączała się po pierwszym. Zastanawiając się nad tym, jak mogłam przespać cztery sygnały i całą wiadomość, podeszłam do niej i przycisnęłam guzik. Kaseta się przewinęła i włączyła. Cisza, a potem kliknięcie. Następnie krótki pisk i głos Gabby To tylko pomyłka. To dobrze. Włączyłam przewijanie do tyłu i poszłam się ubrać do pracy.
Laboratorium medyczno-prawne mieści się w budynku znanym jako QPP albo SQ, w zależności od preferencji językowych. Dla anglojęzycznych jest to Quebec Provincional Police, a dla francuskojęzycznych – La Surete du Quebec. Laboratoire de Medecine Legale, podobne do laboratorium medycyny sądowej w Stanach, mieści się na tym samym piętrze co Laboratoire de Sciences Judiciares, centralne laboratorium dla prowincji. Razem, LML i LSJ tworzą jednostkę znaną jako La Direction de l'expertise Judiciaire – DEJ. Czwarte i najwyższe trzy piętra budynku zajmuje więzienie. Kostnica i pomieszczenia do przeprowadzania autopsji mieszczą się w piwnicy. Policja prowincji zajmuje pozostałych osiem pięter.
Ma to swoje zalety. Wszyscy jesteśmy razem. Jeśli potrzebna mi jest analiza włókien albo próbki gleby, przechodzę przez korytarz i jestem na miejscu. Ma to też wady – jesteśmy łatwo osiągalni. Prowadzący śledztwo z ramienia SQ czy miejscowi detektywi, żeby dostarczyć nam dowody albo dokumenty, muszą przejechać tylko kilka pięter windą.
Na przykład tego dnia rano. Claudel czekał przed drzwiami mojego biura, kiedy przyjechałam.
Trzymał w ręku małą, brązową kopertę i nieustannie stukał jej krawędzią w otwartą dłoń. Powiedzieć, że wyglądał na pobudzonego, to tak, jakby urzec, że Gandhi wyglądał na głodnego.
– Mam kartę od dentysty – powiedział tonem powitania. Trzymał kopertę jak prezenter w czasie ceremonii wręczania nagród Akademii Filmowej. – Sam się po nią pofatygowałem… – Przeczytał nabazgrolone na kopercie nazwisko. – Do doktora Nguyen. Ma gabinet w Rosemont. Byłbym tutaj wcześniej, ale gościu ma naprawdę tępą sekretarkę.
– Kawy? – spytałam. Chociaż nigdy nie spotkałam sekretarki doktora Nguyena, solidaryzowałam się z nią. Wiedziałam, że nie miała miłego poranka.
Otworzył usta, żeby przyjąć albo odrzucić propozycję. Nie wiem, które. W tym właśnie momencie zza rogu wyłonił się Marc Bergeron. Najwyraźniej nieświadomy naszej obecności, przeszedł energicznym krokiem obok rzędu błyszczących, czarnych drzwi biurowych i zatrzymał się kawałek od moich. Zgiął jedną nogę i oparł na udzie walizkę. Przypomniał mi się styl żurawia z Karate Kid. Będąc w tej pozycji, otworzył walizkę, poszperał w środku i wyciągnął klucze.
– Marc?
Wystraszył się. Jednym ruchem zatrzasnął walizkę, chwycił ją w rękę, którą natychmiast opuścił.
– Bien fait – zauważyłam, powstrzymując uśmiech.
– Merci. – Spojrzał na Cłaudela i na mnie. W lewej ręce trzymał walizkę, a w prawej klucze.
Marc Bergeron był niewątpliwie dziwnie wyglądającym człowiekiem. Miał na karku blisko sześćdziesiątkę, a może i nieco więcej. Był wysoki, kościsty i lekko przygarbiony, zgięty do przodu, jakby wiecznie gotowy na przyjęcie ciosu w brzuch. Jego bujne, kręcone, siwe włosy wyrastały mu gdzieś dopiero od połowy głowy. Dzięki czuprynie miał grubo ponad metr dziewięćdziesiąt wzrostu. A jego metalowe okulary zawsze były tłuste i pokryte warstwą kurzu. Często mrużył oczy, jakby starał się czytać drobne litery na jakimś kwitku. Wyglądał bardziej jak dzieło awangardowego twórcy postaci ludzkich niż dentysta sądowy.
– Monsieur Claudel dostał od dentysty Gagnon jej kartę – powiedziałam, wskazując na detektywa.
Claudel uniósł kopertę, jakby na potwierdzenie.
Oczy za poplamionymi szkłami ani drgnęły. Bergeron patrzył na mnie obojętnie. Wyglądał teraz jak wysoki, zakłopotany mlecz z cienką, długą łodygą i gęstwiną białego puchu. Uświadomiłam sobie, że on w ogóle nie wie nic o tej sprawie.
Bergeron był jednym ze specjalistów zatrudnianych na część etatu przez LML, z którymi konsultowano się w celu uzyskania specjalistycznej analizy z różnych dziedzin. Neuropatologii. Radiologii. Mikrobiologii. Dentystyki. Przychodził do laboratorium tylko w piątki. Resztę czasu poświęcał pacjentom w swoim prywatnym gabinecie. Nie było go tutaj w zeszłym tygodniu.
Streściłam mu sprawę.
– W zeszły czwartek robotnicy znaleźli jakieś kości na terenie Le Grand Seminaire. Pierre LaManche podejrzewał, że to kolejny stary cmentarz i wysłał mnie tam. Ale mylił się…
Postawił walizkę na ziemi i słuchał uważnie.
– Znalazłam części poćwiartowanego ciała, które zapakowano w plastikowe worki i porzucono, prawdopodobnie w ciągu ostatnich dwóch miesięcy. Jest to kobieta, biała, prawdopodobnie ledwo przekroczyła dwudziestkę.
Claudel coraz gwałtowniej stukał kopertą. Nagle przestał i wymownie spojrzał na zegarek. Odchrząknął.
Bergeron spojrzał na niego, potem znowu na mnie. Ciągnęłam swoją relację:
– Monsieur Claudel i ja zawęziliśmy krąg prawdopodobnych ofiar i chyba znamy jej tożsamość. Zgadza się z tym, co wydedukowałam z materiału kostnego. Czas jej zaginięcia także pasuje. Monsieur Claudel sam przywiózł kartę od jej dentysty. To niejaki doktor Nguyen z Rosemont. Znasz go?
Bergeron potrząsnął głową i wyciągnął swoją długą, kościstą rękę.
– Bon – powiedział. – Niech mi ją pan da. Zobaczę, co tu mamy. Czy Denis zrobił już rentgena?
– Daniel się tym zajął – odparłam. – Powinno już leżeć na twoim biurku.
Otworzył drzwi od swojego gabinetu. Claudel wszedł za nim do środka. Przez otwarte drzwi zauważyłam leżącą na biurku małą, brązową kopertę. Bergeron podniósł ją i sprawdził numer sprawy. Z miejsca, gdzie stałam, widziałam, jak Claudel przemierza pokój, jak monarcha wybierający miejsce, w którym raczy zasiąść.
– Może pan do mnie zadzwonić za godzinę, monsieur Claudel – odezwał się nagle Bergeron.
Detektyw zastygł w pół kroku. Chciał chyba jeszcze coś powiedzieć, ale w końcu zacisnął tylko wargi w cienką linię, poprawił mankiety i wyszedł. Już drugi raz w ciągu dziesięciu minut powstrzymałam się od uśmiechu. Bergeron w żadnym razie nie tolerował tego, żeby prowadzący śledztwo ślęczał nad nim i zaglądał mu przez ramię, kiedy pracuje. Claudel właśnie się tego dowiedział.
A po chwili wychudła twarz Bergerona ponownie pokazała się w drzwiach.
– Wejdziesz? – spytał.
– Jasne – odparłam. – Chcesz kawę?
Od kiedy przyszłam do pracy, jeszcze nie wypiłam ani jednej. Często przynosiliśmy ją dla siebie nawzajem – na przemian wybieraliśmy się do małej kuchni mieszczącej się w drugim skrzydle budynku.
– Z chęcią. – Wygrzebał swój kubek i podał mi go. – No to zabieram się do roboty…
Poszłam po swój kubek i potem z obydwoma ruszyłam korytarzem. Cieszyłam się, że mnie do siebie zaprosił. Często zajmowaliśmy się tymi samymi przypadkami, rozłożonymi ciałami, spalonymi albo zmumifikowanymi, czasami samymi szkieletami, zmarłymi, których tożsamości nie można było ustalić normalnymi metodami. Uważałam, że dobrze nam się współpracuje. Wyglądało na to, że on też.
Kiedy wróciłam, dwa zestawy małych czarnych kwadratów leżały na specjalnej lampie. Każde zdjęcie ukazywało fragment szczęki, na bardzo ciemnym tle widać było jasne zęby. Przypomniałam sobie te zęby tak, jak je zobaczyłam wtedy w lesie i to, że ich nieskazitelność żywo kontrastowała z przerażającym kontekstem. Teraz wyglądały inaczej. Wysterylizowano je. Tworzyły równiutki rządek i były gotowe do tego, żeby im się dokładnie przyjrzeć. Oświetlone znajome kształty koron, korzeni i kanałów miały różne odcienie szarości i bieli,
Bergeron zaczął od ułożenia radiografów przedśmiertnych po prawej stronie, a pośmiertnych po lewej. Jego długie, kościste palce namierzały na każdym zdjęciu nieznaczną wypukłość i, jedno po drugim, układały je wypukłością do góry. Kiedy skończył, każdy przedśmiertny radiograf leżał koło swojego pośmiertnego odpowiednika.
Porównywał oba zestawy, szukając rozbieżności. Wszystko się zgadzało, j W żadnej grupie zdjęć nie brakowało ani jednego zęba. Wszystkie korzenie były w idealnym stanie. Zakrzywienia zębów i ich zarys był dokładnie taki sam na radiografach po lewej i po prawej stronie. Ale najbardziej rzucały się w oczy białe kulki, które oznaczały plomby. Ich kształty na zdjęciach przedśmiertnych w najdrobniejszych szczegółach pokrywały się z widocznymi na zdjęciach wykonanych przez Daniela.
Po przyjrzeniu się rentgenom, co wydawało się trwać w nieskończoność, Bergeron wybrał jeden kwadrat z prawej strony, nałożył go na odpowiadające mu zdjęcie zrobione po śmierci i odwrócił lampę tak, żebym mogła spojrzeć. Nieregularne kształty zębów trzonowych dokładnie się pokrywały. Obrócił się na krześle i spojrzał na mnie.
– C'est positif - zawyrokował, odchylając się i opierając łokieć na stole. – Nieoficjalnie, oczywiście, do czasu, aż skończę analizę danych zapisanych w karcie. – Sięgnął po kawę.
Czekało go jeszcze uciążliwe porównanie danych z karty ofiary i jeszcze bardziej szczegółowa analiza zdjęć rentgenowskich, ale nie miał wątpliwości. To była Isabelle Gagnon.
Cieszyłam się, że to nie ja będę musiała poinformować o tym jej rodziców. Męża. Kochanka. Syna. Czasem byłam świadkiem takich spotkań. Widziałam reakcję. Błagalny wyraz oczu. Powiedzcie, że to pomyłka. Zły sen. Niech to już się skończy. Powiedzcie, że tak nie jest. Potem – zrozumienie. W ułamku sekundy świat zmieniał się na zawsze.
– Dziękuję, że od razu się tym zająłeś, Marc – powiedziałam. – I dziękuję za wstępną diagnozę.
– Chciałbym, żeby wszystkie przypadki były takie łatwe.
Wziął łyka kawy, skrzywił się i potrząsnął głową.
– Chcesz, żebym przekazała to Claudelowi? – Usiłowałam zamaskować niesmak w moim głosie. Wyraźnie mi się nie udało. Uśmiechnął się ze zrozumieniem.
– Nie wątpię, że dasz sobie radę z monsieur Claudelem.
– Powinnam – odparłam. – Ale tak naprawdę to jemu trzeba tresera. Kiedy wracałam do swojego gabinetu, jeszcze słyszałam jego śmiech.
Moja babcia zawsze mi powtarzała, że w każdym jest dobro. “Jak postarasz się je znaleźć – mawiała z tym swoim silnym akcentem – to znajdziesz. Każdy ma jakieś zalety". Babciu, nigdy nie spotkałaś Claudela.
Zaletą Claudela była punktualność. Wrócił po pięćdziesięciu minutach.
Zza ściany słyszałam jego głos, kiedy rozmawiał z Bergeronem. Kilkakrotnie wymieniano moje nazwisko, kiedy Bergeron kierował go do mnie. Intonacja Claudela świadczyła o poirytowaniu. Chciał usłyszeć opinię od niego, a będzie musiał znowu do mnie przyjść.
Zjawił się kilka sekund później.
Jego twarz była nieprzenikniona.
Żadne z nas nie zaczęło od powitania. Stał tylko w drzwiach.
– To pewne – powiedziałam. – Gagnon.
Zmarszczył brwi, ale widziałam wzbierające w jego oczach podniecenie. Miał ofiarę. Teraz mógł zacząć śledztwo. Zastanawiałam się, czy w ogóle był poruszony, czy był to dla niego po prostu problem do rozwiązania. Znaleźć złego człowieka. Przechytrzyć mordercę. Słyszałam już wymiany żartów i dowcipów nad zmasakrowanymi ciałami ofiar. Dla niektórych był to sposób na uporanie się z okrucieństwem przemocy, bariera mająca chronić przed rodziennym obcowaniem z ofiarami zabójstw. Grobowy humor. Schować przerażenie pod maską męskiej pyszałkowatości. U niektórych było to jednak coś więcej. Podejrzewałam, że Claudel należał do tej grupy.
Przyglądałam mu się przez kilka sekund. Na korytarzu zadzwonił telefon. Pomimo że naprawdę nie lubiłam tego faceta, muszę przyznać, że zależało mi na jego dobrej o mnie opinii. Chciałam zyskać jego aprobatę. Chciałam, żeby mnie lubił. Chciałam, żeby oni wszyscy mnie akceptowali, żebym należała do ich kasty.
Przez głowę przemknął mi wizerunek doktor Lentz, pani psycholog, która mówiła kiedyś na wykładzie: “Tempe, jesteś dzieckiem alkoholika. Szukasz zainteresowania i uwagi, których on ci nie okazywał. Szukasz akceptacji tatusia, więc starasz się każdemu przypodobać".
Dzięki niej dotarło to do mnie, ale nie udało jej się mnie z tego wyleczyć. Musiałam się z tym uporać sama. Czasami przesadzałam i niektórzy uważali, że jestem upierdliwa. Z Claudelem tak jednak nie było. Uświadomiłam sobie, że unikam konfrontacji.
Wzięłam głęboki oddech i zaczęłam mówić, starannie dobierając słowa.
– Monsieur Cłaudel, czy rozważał pan taką możliwość, że to morderstwo jest powiązane z innymi, które wydarzyły się w ciągu ostatnich dwóch lat?
Jego twarz zastygła, wargi cofnęły się tak głęboko, że były prawie niewidoczne. Zza kołnierzyka zaczęła wyłaniać się czerwona plama, która rosła, ogarniając powoli szyję i twarz. Odezwał się lodowatym tonem.
– Na przykład jakich? – Ani drgnął przy tym.
– Na przykład Chantale Trottier – ciągnęłam. – Zamordowano ją w październiku dziewięćdziesiątego trzeciego. Została poćwiartowana, skrócona o głowę i wybebeszona. – Spojrzałam mu prosto w twarz. – To, co z niej zostało, znaleziono w plastikowych workach na śmieci.
Podniósł obie ręce na wysokość ust, splótł je i zaczął pukać palcami w wargi. Jego idealnie dobrane złote spinki do mankietów nienagannie skrojonej koszuli zabrzęczały cicho. Spojrzał mi prosto w oczy.
– Miss Brennan – powiedział, wyraźnie akcentując angielski kwalifikator. – Powinna pani skoncentrować się raczej na tym, w czym jest pani specjalistką. Myślę, że udałoby się nam samym zauważyć jakiekolwiek powiązania między zbrodniami popełnianymi na terenie znajdującym się pod naszą jurysdykcją. Te morderstwa nie mają ze sobą nic wspólnego.
Ignorując krytykę, nie dawałam za wygraną.
– Obie ofiary to kobiety. Obydwie zamordowano w ciągu ostatnich dwóch lat. Na obu ciałach stwierdzono ślady okaleczenia czy próby…
Tak starannie wypracowane opanowanie nie wytrzymało i wybuchnął niepowstrzymanym gniewem.
– Do cholery! – wypalił. – Co pani pie…
Jego usta nadęły się, żeby wyrzucić to mało grzeczne słowo, ale zdążył się powstrzymać w ostatnim momencie. Udało mu się nieco uspokoić, chociaż widać było, że wiele go to kosztowało.
– Czy zawsze pani tak wyolbrzymia?
– Niech pan się nad tym zastanowi – rzuciłam chłodno.
Cała trzęsłam się z wściekłości, kiedy wstałam, żeby zamknąć za nim drzwi.